Iwajło Petew stracił robotę w Jagiellonii i dołączył do szerokiego grona zagranicznych trenerów, którzy do Ekstraklasy wnieśli totalnie nic. Zero. Null. Krzty czegoś, co pchnęłoby ligę do przodu. Moglibyśmy wymieniać trenerów, którzy byli albo żenująco słabi, albo do bólu przeciętni. A skoro możemy, to właśnie to zrobimy. Zapraszamy na rajd od Pachety po von Heesena.
Jeszcze nie tak dawno robiliśmy na Weszło ranking najlepszych obcokrajowców trenujących polskie zespoły. Z pierwszą piątką nie mieliśmy problemów, sama nawinęła się na klawisze klawiatury. Kolejnych trzech-czterech też mogliśmy do rankingu wrzucić i nie mieliśmy później wyrzutów sumienia. Ale na dziesiątce musieliśmy to zestawienie zamknąć, bo przy wyborze najlepszej piętnastki czulibyśmy już lekkie zażenowanie wpisując tam trenerów bez wyników, bez osiągnięć, ale za to z “niezłym okresem między sierpniem a październikiem trzynaście lat temu”.
Najszerszą i dominującą grupą wśród zagranicznych trenerów są goście, którzy wpadli do ligi, popracowali kwartał, pół roku, niektórzy rok, po czym zniknęli i totalnie nikt o nich nie pamięta. A nie pamięta z prostego powodu – nie byli żadną wartością dodaną dla swoich drużyn.
Oto oni.
Pacheta
Popracował w Koronie prawie cały sezon, bo przyszedł po czwartej kolejce, a wyfrunął po sezonie do Hiszpanii, by prowadzić Hercules Alicante. Z czego go zapamiętaliśmy? No, właściwie to niemal z niczego. Można powiedzieć, że za jego kadencji powoli w niebyt przechodziła sławna “Banda Świrów”, ale on raczej był tu wykonawcą szerszego planu na klub (albo inaczej – braku tego planu) niż pomysłodawcą.
Aha, no i pamiętamy go z tego, że miał totalnie nieogarniętego tłumacza, który na konferencjach pomijał połowę wątków, a co brakowało, to już dopowiedział swoimi słowami coś, czego trener nie wiedział. Hiszpan w 34 meczach uzbierał 43 punkty, Korona się utrzymała, ale grała tak, że zęby momentami bolały. Klasyka turysty – nic nie osiągnął, niewiele osób go zapamiętało, nic po sobie nie zostawił.
Frantisek Straka
Gość do Gdyni na wakacje nie przyjeżdża, bo jeszcze ktoś by go sobie skojarzył i Czech miałby przechlapane. Przyłożył swoją rękę do spadku Arki do I ligi – jego drużyna w jedenastu meczach zdobyła oszałamiające dziewięć punktów i ostatecznie zleciała z Ekstraklasy. A przecież CV miał niezłe – przed przyjściem do Arki pracował w Sparcie Praga, trenował Viktorię Plizno, ba, był nawet selekcjonerem czeskiej kadry.
Ale nie pykło. To była jedna z najgorszych gdyńskich ekip w XXI wieku. Jego zespół potrafił stracić zwycięstwo w derbach nawet mimo tego, że w 88. minucie arkowcy prowadzili 2:0. W pamięci zapadł nam tym, że przy linii swoją energią przyćmiewał nawet najbardziej szalonych trenerów ostatnich lat. No i po spadku na konferencji najzwyczajniej w świecie poryczał się jak bóbr.
Thomas von Heesen
O matko, co to był za ananas. Ego miał gdzieś na poziomie Jurgena Klinsmanna, ale szkoda tylko, że umiejętnościami nie dojeżdżał do kanonu niemieckich trenerów. To był po prostu słaby trener, który pożegnał się z Lechią wspaniałą średnią jednego punktu na mecz.
Cóż, słabi trenerzy w Ekstraklasie bywali, ale takich gagatków, którzy publicznie rozjeżdżali swoich piłkarzy, to ze świecą szukać. Jesteśmy ciekawi, czy Sławomir Peszko dzwoni do niego z życzeniami na święta, bo von Heesen o skrzydłowych kadry mówił wówczas tak: – Reprezentant Polski nie może grać na tym poziomie. Nie wiem, co się z nim dzieje. Albo zacznie grać swoje i koncentrować się na Lechii, albo zaczną grać za niego nasi młodzi zawodnicy. Peszko był w kosmosie.
Peszko po von Heesenie pograł jeszcze w kadrze, a Niemiec nie poprowadził już żadnego klubu. Przez rok był doradcą zarządu HSV, ale na ławce od zwolnienia z Lechii jeszcze nie zasiadł. A minęło już pięć lat…
Bohumil Panik
Ponoć doskonale opowiadał o futbolu. Radosław Sołtys, były wiceprezes Lecha, mówił o nim tak: – To doskonały teoretyk futbolu. Każdy, kto choć godzinę porozmawia z nim na temat piłki nożnej, jest po takim spotkaniu zauroczony jego wiedzą i fachowością.
Niestety – może i z teorią był obcykany, ale w praktyce okazał się trenerem dziadowskim. Lecha zostawiał na jedenastym miejscu, z Pogoni Szczecin pogonili go po dziewięciu spotkaniach. W tym czasie uzbierał średnią punktów 1,29 na mecz. Widzieliśmy już bardziej spektakularne trenerskie przygody.
Quim Machado
Miał budować wielką Lechię, a skończyło się na tym, że wyleciał z klubu po dziewięciu meczach. W tychże dziewięciu spotkaniach wygrał trzy starcia. W tym jedno to właściwie wygrał mu znany i lubiany Richard Zajac, który chciał zagrać lobem nad Maciejem Makuszewskim, a trafił go w głowę i tak Lechia zdobyła komplet punktów. Kunszt Machado – jak widać – wpływał też na rywali.
Machado po pobycie w Lechii prowadził m.in. Tondellę (zrobił awans do portugalskiej ekstraklasy), a później Vitorię Setubal, w której zanotował iście imponującą passę piętnastu spotkań bez wygranej. Ale trzeba coś panu Machado oddać – miał dobrą gadkę. – Pochodzę z dobrej portugalskiej szkoły trenerów, która jest uznana na świecie, czego dowodem jest choćby fakt, że sześciu moich rodaków jest trenerami drużyn, które grają w Lidze Mistrzów – stwierdził na początku pracy w Gdańsku.
To mniej więcej tak, jakby Denis Thomalla obwieścił światu, że jest zajebistym snajperem, bo Miroslav Klose został kiedyś królem strzelców mundialu.
Adam Owen
Generalnie rzecz biorąc nie jesteśmy zwolennikami robienia z trenerów przygotowania fizycznego typowych frontmanów. Niech ogarniają wskaźniki zmęczenia, niech organizują ćwiczenia na siłowni, ale taktykę, skład czy zarządzanie zespołem lepiej zostawić pierwszym szkoleniowcom. Od początku ten pomysł Lechii na Owena był spisany na porażkę.
I tą porażką się zakończył. Szesnaście meczów ligowych z Walijczykiem na ławce – tylko cztery zwycięstwa. Średnia punktowa? 1,13 na mecz. Najgorsza w ostatnim czasie. No, poza von Heesenem, ale on jest poza kategorią. A tak lepiej punktowali od niego Machado, Moniz, Probierz, Kaczmarek, Nowak, Brzęczek, Stokowiec…
Lechia za Owena była zespołem na wskroś dziurawym. Ten uparł się, że będzie grał ustawieniem 1-3-5-2. Lechia w takim systemie grać nie potrafiła – to jedno. Ale po drugie – nie miała też zawodników do takiego pykania. Ten system ograniczał grę w ataku, a w defensywie odsłaniał każdą słabość gdańszczan.
Besnik Hasi
Niezły ananas. Gdy jego Legia grała cieniznę w lipcu, to twierdził, że spokojnie, wszystko pod kontrolą, forma przyjdzie w sierpniu. A gdy w sierpniu próżno było wypatrywać poprawy gry legionistów, to obwieścił, że progres jest, ale szczytowa dyspozycja przyjdzie we wrześniu.
Nie przyszła.
Legia Hasiego była już nawet na czternastym (!) miejscu w tabeli. A chłop totalnie gubił się w tym co jego drużna ma grać, jak mają wyglądać warianty ataków, w jaki sposób warszawianie mają bronić. W dodatku zrobił z Łazienkowskiej dom rozrywki dla przyjezdnych. Za czasów Hasiego na Łazienkowską przyjeżdżano jak po swoje, a niektóre zespoły, jak Lech, Arka i przede wszystkim Borussia, dokonywały na warszawskiej defensywie brutalnych gwałtów. W trzy i pół miesiąca Hasiemu udało się wygrać na własnym boisku jeden jedyny mecz ze Zrinjskim.
W pamięci zostanie nam jego ujadanie po meczu z Arką, głupawe pytanie „Dlaczego Polacy są tacy smutni?” czy urocze podsumowanie porażki z Termaliką: „Przegraliśmy w sobotę, ale to nie był zły mecz w naszym wykonaniu.”
***
Moglibyśmy tu jeszcze wymieniać. Bo przecież mamy świeży przykład turysty – Aleksandara Rogicia, chorwacki zaciąg Klafurić-Jozak w Legii, Jiriego Necka, Pavla Malurę, Miroslava Copjaka, Joana Carillo, Valdasa Ivanauskasa, Jorge Paixao, Martina Pulpita, Bena van Daela, Ricardo Sa Pinto… Pewnie jeszcze kogoś po drodze zgubiliśmy.
Natomiast może, panowie prezesi, warto skojarzyć fakty, zerknąć w historię i dojść do wniosku, że jeśli trener zagraniczny chce przyjść do Ekstraklasy, to widocznie jest coś z nim nie tak. A wyjątki są tak nieliczne (Bjelica, Runjaic, Lavicka, Berg, Okuka), że czasem chyba nie warto podejmować na siłę tego ryzyka.
fot. 400mm.pl