Zanim do boju ruszyli zawodnicy w Ekstraklasie, postanowiliśmy rzucić okiem na hit Championship. Wicelider West Bromwich mógł wykonać milowy krok ku bezpośredniemu awansowi do Premier League. Wystarczyło pokonać u siebie czwarte Fulham, żeby odskoczyć na sześć punktów naciskającemu Brentford, któremu pozostałyby jeszcze trzy mecze. Do tego ponownie w pierwszym składzie gospodarzy wybiegł Kamil Grosicki. Zapowiadały się więc nie najgorsze dwie godziny.
Niestety, zmarnowaliśmy czas, którego nikt nam już nie zwróci. Oglądanie tego meczu miało mniej więcej taki sens jak wyprawa na grzyby w styczniu. Z góry wiadomo, że nic z tego nie wyjdzie. I takie właśnie odczucia towarzyszyły nam po jakichś dwóch kwadransach na The Hawthorns – tylko jakiś totalny przypadek mógł sprawić, że zobaczylibyśmy gole.
Na domiar złego, w przerwie jako pierwszy do boksu powędrował właśnie Grosicki.
Szkoda, bo ostatnimi występami narobił apetytu. W lipcu wrócił do składu, zdążył już strzelić gola i dołożyć dwie asysty.
Niestety dziś polski skrzydłowy zanotował anonimowy występ. Miał tylko 19 kontaktów z piłką, ani razu nie dryblował, wygrał dwa z trzech pojedynków, zaliczył aż siedem strat. Co prawda na dziesięć podań dziewięć było celnych, ale przeważnie chodziło o cofnięcie lub zwolnienie gry, niczego odkrywczego nasz rodak nie pokazał. Rywale nie zostawiali mu miejsca, musiał grać w tłoku i nie dawał rady. Jak już się czasem rozpędził, za mocno wypuszczał sobie piłkę i natychmiast ktoś ją zbierał.
Nie znaczy to, że “Grosik” był hamulcowym swojej drużyny. Nic z tych rzeczy, nikt w ekipie WBA nie zasłużył dziś na pochwały w temacie ofensywy. Wprowadzony za Polaka Callum Robinson najbardziej wyróżnił się wywaleniem na piłce po wbiegnięciu w pole karne. Matheus Pereira może i był najbardziej widoczny, ale większość akcji psuł. Jak już Charlie Austin sprytnym dośrodkowaniem znalazł go niepilnowanego, skiksował tak, że nawet Fabian Serrarens mógłby się ironicznie uśmiechnąć.
Czy to znaczy, że nie było żadnych sytuacji? Nie no, coś tam się wydarzyło.
W pierwszej połowie Fulham miało więcej z gry i raz zrobiło się groźnie. Ivan Cavaleiro zagrał głową wzdłuż bramki, gdzie tuż przed linią bramkową piłkę zdołał wybić Ahmed Hegazy. W drugiej odsłonie goście już rzadko atakowali i poza bombą Knockaerta w poprzeczkę Sam Johnstone ani razu nie musiał się spocić. West Brom powinien prowadzić, gdy Grady Diangana “położył” Denisa Odoi i strzelił w dalszy róg, ale Marek Rodak jakimś cudem zdołał musnąć piłkę. Później jeszcze dwukrotnie po rzutach rożnych dobre okazje marnował stoper Semi Ajayi.
Generalnie jednak mieliśmy wrażenie, że oglądamy przeciętny mecz Ekstraklasy, ewentualnie wyróżniający się nieco większą intensywnością. West Bromwich nie wygrał, Grosicki nie poszalał, awans nadal jest zagrożony. “The Baggies” ciągle mają wszystko w swoich rękach, lecz jeśli Brentford pokona w środę Preston, zrobi się gorąco. Przewaga nad zespołem Joela Valencii stopnieje do punktu, a ekipa byłego zawodnika Piasta Gliwice znajduje się w niesamowitym gazie – wygrała siedem meczów z rzędu, z czego sześć już po odmrożeniu ligi.
A, i jeszcze jedno – niemal w tym samym czasie Wigan gromiło Hull City. Siedem goli w pierwszej połowie, jeden po przerwie. Pocelowaliśmy dziś jak Manias.
West Bromwich – Fulham 0:0
Fot. FotoPyK