Sam mówi, że kiedy przychodził do Śląska, był niedoceniany i trochę wyśmiewany. Że słyszał, że jest za miękki, za słaby i nie ma jaj. Że wizja, jaką przedstawił piłkarzom, nie przekonywała w pełni samych piłkarzy. Dziś okazuje się, że warto – tak jak zrobił to i opowiada o tym otwarcie Sebastian Mila – było mu zaufać. Tadeusz Pawłowski, trener wrocławian, w obszernej rozmowie z Weszło.
Jakby się zastanowić, którzy trenerzy Ekstraklasy zyskali najbardziej w ostatnich miesiącach, to Berg i Kocian za rezultaty w Europie, duet Dankowski-Warzycha, raczej Kiereś, no i na pewno pan.
Cieszę się z wyników i tego, że dziennikarze wyliczają mi ładne średnie. Wyszło chyba dwa punkty na spotkanie. 23 mecze, dwanaście zwycięstw, siedem remisów, cztery porażki. Cieszy mnie ten bilans, bo początek był ciężki. Nie doceniano mnie, troszkę – mogę powiedzieć wprost – mnie wyśmiewano. Ale po tych wynikach, ofensywnej, widowiskowej grze, wierze w zespół i niezłym meczu na Legii wiem, że mogę już w spokoju pracować. Jestem zadowolony, że zawodnicy uwierzyli w filozofię sztabu szkoleniowego. Od początku zakładaliśmy sobie ciężką pracę, ale po pierwszych meczach sezonu – dwóch wygranych i dwóch przegranych – pojawiły się głosy, że są za ciężkie nogi, że trzeba odpuścić. Stanęliśmy oficjalnie przed drużyną, powiedzieliśmy, że obraliśmy pewną drogę i z niej nie zejdziemy, bez względu na wyniki. Efekt jest taki, że dziś – kiedy gra i zwycięstwa potwierdziły tę filozofię – chłopcy już nie przychodzą i nie mówią, że za dużo i za ciężko.
Nie drażniła pana ta wątpliwość? Już nie ze strony dziennikarzy, a samych piłkarzy, którzy początkowo nie myśleli tak samo. Pan miał pewien obraz w głowie, ale oni nie wiedzieli, jak on wygląda.
Miałem szczęście mieszkać w takim kraju, że mogłem oglądać na obozach różne zespoły. Podpatrywałem przygotowania Hiszpanów do mistrzostw Europy i świata, Borussię Dortmund, a do Monachium miałem tylko 160 kilometrów – jak nie pojechałem na mecz Bayernu, to skoczyłem oglądnąć ich trening. Miałem do tego wszystkiego przekonanie.
Ale piłkarze chyba nie mieli.
No tak. Już na obozie w Żaganiu zauważyliśmy, że zawodnikom jest ciężko. Że dla nich gorąco, że codziennie aż dwa treningi, że takie duże obciążenia… Każdy trening jest jednak monitorowany, przeprowadzamy badania krwi i moczu, do tego mam sztab bardzo dobrych, wykształconych chłopców – Pawła Barylskiego, drugiego trenera, czy Marka Świdra, trenera od motoryki, który wdrożył program Amerykanów. Czyli to, co Niemcy zrobili w 2003 roku. Byliśmy spokojni, że to odpali, ale była też kwestia: kiedy dokładnie? Jeżeli nie ma wyników, to od razu pojawią się pytania o przygotowanie.
My już jesteśmy znani z haseł o złym przygotowaniu fizycznym, braku świeżości i przemęczeniu. Mam wrażenie, że pan – słysząc te narzekania piłkarzy – po cichu się uśmiechał.
Rozmawiałem z zawodnikami i rzucali nazwiskami trenerów – bo ten, kiedy usłyszał o ciężkich nogach, to odpuścił i mieli luźniej. No a my się śmialiśmy. W Polsce jest fajne powiedzenie: musi być świeżość. Ja natomiast uważam, że zawodnik powinien być trochę zmęczony, nawet wychodząc na mecz. Nikogo nie chcę na siłę zmęczyć, ale dobry trener to też trener, który dużo trenuje. Wszyscy ci, którzy nas przewyższają, są w stanie grać na wyższym tempie, do tego co trzy dni.
Dan Petrescu, kiedy rozmawia z naszymi dziennikarzami, chyba zawsze słyszy pytanie: czy polski piłkarz jest leniwy?
Nie mam takiego problemu, bo trafiłem na bardzo dobrą grupę ludzi. Przyznaję jednak, że wystąpiły przypadki zawodników, którzy nie byli do tej pracy przekonani… Ale tutaj wszystko ma sens. Po meczu z Widzewem jest trening regeneracyjny – nie odkładamy go na czas powrotu do Wrocławia, tylko w dniu meczu przyjeżdża samochód z rowerami, na których pracujemy wieczorem w Łodzi. Nie każdy był początkowo przekonany, nie każdy robił wszystko, ale teraz każdy robi wszystko.
Nikt panu w klubie nie mówi: a nie możecie pojeździć sobie jutro? Wszystko przecież kosztuje.
Pytałem prezesa i wyraził zgodę. On też widzi, że to, co robimy, ma sens. A pamiętajmy, że latem straciliśmy całe centrum zespołu – centrum dobrych zawodników, jednych z najlepszych w Śląsku, prawie sami reprezentanci kraju. Kelemen, Kokoszka, Stevanović, kontuzjowany Paixao. Okazało się jednak, że można, nawet i bez napastnika. Z całym szacunkiem dla Mateusza Machaja, ale on jest niskim zawodnikiem, nie gra jak „dziewiątka”. Szukaliśmy różnych rozwiązań: wcześniej był w tej roli Flavio, był Mila. Wciąż nie ukrywam, że chciałbym „dziewiątkę” z prawdziwego zdarzenia. Mieliśmy trzech kandydatów – z II ligi niemieckiej i z I holenderskiej – ale problemem okazały się pieniądze.
Miał być napastnik, a wciąż go nie ma. Pański poprzednik, Stanislav Levy najpierw przez brak transferów szumiał w gabinecie prezesa, potem jeszcze w prasie. A pan co na to?
Znam realia i chodzę po ziemi. Jeśli na starcie sezonu mieliśmy około sześciu milionów złotych długu i wprowadziliśmy oszczędność na pensjach kilkaset tysięcy w skali miesiąca, to nie zacznę namawiać ludzi, by wejść w ślepy zaułek. Podoba mi się myśl klubu, że wychodzimy najpierw z długów zamiast zadłużać się na nowo.
Trener czasem ma inny pogląd, inne priorytety. Rozliczą pana z wyniku.
Tutaj było obopólne zrozumienie. Gdyby jednak było bardzo źle, to napastnika bym miał. Po pierwszych meczach, kiedy pojawił się mały niepokój, miałem pozwolenie na transfer. Dziś mniej się o tym mówi, ale i tak wciąż szukamy. Tylko, że ja od początku mówiłem: musi przyjść zawodnik, który da jakość. Nie chcę kolejnych Gavishów, Adamców, tych, którzy kasowali 50 tysięcy miesięcznie, a siedzieli na ławce. Jeżeli ktoś ma do nas dołączyć, to tylko ktoś taki, kto zastąpi kontuzjowanego Marco.
Pewnie już zaczynają pana pytać: a do zimy nie dotrwamy? Tym bardziej, że wśród wolnych piłkarzy raczej niewielu już dobrych.
Ten, kto jest dobry, dziś ma kontrakt. Mam świadomość, że do powtórzenia meczu z Legią potrzebna jest optymalna forma całej jedenastki, każdego z osobna. Jeśli jeden zawodnik da mniej jakości, to nie zagramy tak samo. Wiem, że kadra nie jest za szeroka, ale po porażkach też nigdy nie mówię, że kogoś mi brakowało.
Bo pan, jak to wszyscy mówią, jest urodzonym optymistą. Problem w tym, że większość Polaków lubi sobie ponarzekać i pomarudzić. Piłkarze w tym względzie wcale nie są wyjątkami.
Zacznę inaczej – mam dwie najwyższe licencje UEFA Pro i Elite-Junioren-Lizenz, która do Polski dopiero będzie wchodzić, a jest najwyższą w grupach młodzieżowych. Pochodzi stamtąd bardzo wiele zajęć z psychologii, pozytywnego myślenia, umiejętnego tworzenia team-buildingu. To daje mi pewną przewagę. Dlatego nigdy na odprawach nie mówię, że coś może pójść nie tak. Nawet przed Legią powiedziałem, że jak dobrze zagramy to wygramy, a jak będziemy mieli gorszy dzień – zremisujemy. Przed meczem ten trzeci wariant nigdy dla mnie nie istnieje. Chłopakom też się to podoba, oni się uśmiechają. Ale najważniejsze: cele, jakie stawiam drużynie, są realistyczne. Te nierealistyczne przynoszą tylko frustrację.
No tak, pan mówi: „Ostrowski, jak jest w dobrej formie, to do reprezentacji”. Albo że od Machaja oczekuje goli, a jak tego pierwszego strzeli to wypali na całego. Pan tak lubi im słodzić. Działa?
Działa, bo tutaj jest realistyczność. Mówię Ostrowskiemu, że jak tak na niego czasem spojrzę, to mógłby być w kadrze. A on: „Mówiło mi to już wielu trenerów!”. Nie jest więc tak, że ja to sobie nagle wymyśliłem i chcę go sztucznie podbudować. Jego kariera przebiegła tak, że pełnego potencjału nie wykorzystał, ale nie było przypadku w tym, że wzięła go Legia i Widzew.
Wielu odpowie: nie było przypadku, że ta sama Legia go odstrzeliła.
Nie wiem, może on psychicznie nie dorósł wtedy do takiego klubu? Krzysiek ma ogromne możliwości. I to samo Machaj, który gra na 50 proc. swoich możliwości. Gdyby on miał inną psychikę, mocniej w siebie wierzył… Dzwonił teraz pan Bugajski i pytał, co takiego zrobiłem, że Machaj jest taki dobry. A on powinien być jeszcze lepszy! Jest zbyt usztywniony, za bardzo przeżywa, kiedy coś mu nie wyjdzie.
Takich rzeczy dziś pan raczej nie zmieni, nie u dorosłego człowieka.
Niestety, nie jest to chłopiec 16-letni, który jest jeszcze nieukształtowany i można mu pomóc. To są chłopcy, którzy mają po 24-25 lat.
No, bardziej w cudzysłowie ci „chłopcy”.
Oni się czasem ze mnie śmieją, bo ja ciągle do nich mówię: chłopcy to, chłopcy tamto. Słyszałem, że sami do siebie powiedzą „panowie”, ale dla mnie to są „chłopcy”.
Powiedział pan kiedyś o Dudu, że czasem trzeba go głaskać, a czasem uderzyć pejczem. Mam wrażenie, że pan taką metodę marchewki i kija stosuje względem wszystkich.
Widziałem ostatnio, jak wypowiadali się eksperci, chyba Maciek Szczęsny, że początkowo myśleli: oho, przyszedł dobry człowiek. Że jestem za miękki, że nie dam sobie rady. Wiele osób mnie nie zna, a ja w relacjach z ludźmi jestem bardzo komunikatywny, umiem pożartować. Lubię pomóc, ale lubię też celnie uderzyć. Każdy musi wiedzieć, gdzie jest granica. Jest miejsce na luz, ale kiedy przychodzi trening, trzymanie dyscypliny… Mnie specjalnie na tym nie zależy, ale przyjąłem regułę, że piłkarze Śląska nie mogą wypić piwa po meczu. I tego nie robią. A jak będą bardzo chcieli, to napiją się w domu. Ja też nie chodzę i nie wącham.
Skąd ta zasada, że nie mogą wypić nawet po meczu?
Nie chcę o tym mówić. Słyszałem tylko, że pan Lenczyk, który miał żelazne zasady, raz im pozwolił i potem były niepotrzebne jaja.
Wyszła do mediów historia, jak to piłkarze wracając autokarem trochę za dużo wypili.
Tego właśnie nie chciałem mówić. To był podobny problem, jaki trener Rumak miał w Lechu. Po co prowokować? Nie uważam tego za wielki grzech, ale nie lubię, kiedy ktoś siedzi w klubowym dresie – a po meczu jesteśmy w dresach – i ma przed sobą piwo. W niektórych zachodnich klubach w autokarze jest lodówka z piwem, a wielu mówi, że jedno piwo czy dwa małe są nieraz zdrowe. U mnie natomiast tego nie ma. Kiedyś przyszedł Krzysiu Ostrowski i mówił, że ma urodziny, zaraz urodziny miał Kaźmierczak, a Pawełek to kupił sobie nowe auto… Na różne sposoby próbowali (śmiech). Mnie to nie denerwuje, też się uśmiecham, ale mam pewne zasady i proszę ich, aby je uszanowali.
I jak ktoś tę zasadę złamie, to pan go skreśli czy rzeczywiście nie jest to aż taki grzech?
Wiem, że coś takiego się nie zdarzy. Ale wiem też, że mam do czynienia z młodymi ludźmi i oni czasem robią błędy. Jestem człowiekiem, który lubi pomagać i potrafi dać drugą szansę.
Mówiliśmy o tym słodzeniu Ostrowskiemu, Machajowi i innym, ale jest też druga strona medalu. Socha w rezerwach, Wojtek Pawłowski w rezerwach, Plaku – chyba jako jedyny do dziś – w rezerwach.
Cztery miesiące temu powiedziałem Tadziowi, że każdy trening jest monitorowany, nagrywany i omawiany. Ta kamera nie stoi po to, żeby tam tylko stała. Ona też służy temu, byśmy mieli odpowiednią jakość treningu i indywidualne podejście zawodnika.
Czyli odpuszczał.
Czyli mieliśmy zastrzeżenia. Umówiliśmy się, że jeśli do obozu w Żaganiu nie złapie miejsca w składzie, to się pożegnamy. Przyglądaliśmy się mu i zobaczyliśmy, że nie ma szans na jedenastkę, bo Zieliński mocno go już minął. Mógł też szukać sobie klubu, ale nie znalazł. Przywróciłem go ostatnio, ale nadal uważam, że ma bardzo małe szanse.
Pan z najgorszego piłkarza wyciągnie pozytyw, jakikolwiek. Oj, musiał ten Socha mocno podpaść.
Nie no… Tadziu się zmienił, nie? Słucham trenerów, którzy znają go lepiej niż ja. Taki Paweł Barylski obserwuje go od juniora, bo to wychowanek, i wie o nim wiele. To nie jest tak, że my sobie coś ubzduraliśmy.
W jakim sensie się zmienił?
Nie chodzi po ziemi. Nie umie ocenić tego, jak trenuje, jak gra, jak się angażuje. Z Tadziem sprawa jest jasna i z Wojtkiem – też. Miał zagrać w meczu rezerw, ale na ten mecz nie przyszedł. Tłumaczył się, że nie wiedział, że ktoś mu nie powiedział. Dla mnie to trochę śmieszne i dziecinne. To przecież jego zawód. A był dobrze poinformowany. Z kolei Plaku nie został ściągnięty do Wrocławia, żeby kasować 60 tysięcy brutto miesięcznie i nie grać.
W temacie Pawłowskiego początkowo próbował pan być dyplomatyczny – że najpierw z nim porozmawia, że może ma jakieś problemy, o których pan nie wie. No i jak, ma problemy?
Miał albo ma. Wiem, że sądził się ze swoim menedżerem. Ale to jego prywatna sprawa, nie ingeruję. Przywróciłem go do pierwszej drużyny i jeśli od trenera bramkarzy usłyszę, że jest tak daleko, że może bronić, to o tym pomyślę. Z drugiej strony, mamy wychowanka – Jakub Wrąbel, jeden z największych talentów w Polsce. Trzeba myśleć o przyszłości, bo Wojtek ma kontrakt do końca roku, a Mariusz Pawełek wiecznie bronił nie będzie, choć w najbliższych dwóch latach da jeszcze radę. Musimy przyszykować w międzyczasie swojego chłopaka.
Z Pawłowskim problem jest większy? Kiedyś czytałem wywiad z panem o szkoleniu – mówił pan, jak ważna jest nie tylko piłka, ale również praca nad głową, uświadomienie, że pieniądze nie są najważniejsze. Mam wrażenie, że moglibyśmy między tamtymi słowami a Wojtkiem postawić znak nierówności.
Jednym z głównych aspektów, na który kładzie się nacisk, jest rozwój osobowości. Chodzi o mentalne przygotowanie chłopaka do wielkiej piłki. Szwajcarski związek piłkarski prowadzi dla zawodników różnorakie kursy – jak udzielać wywiadów, jak inwestować pieniądze, i tak dalej. Żeby chłopak, kiedy znajdzie się w wielkiej piłce, poradził sobie z presją: ze strony prasy, kibiców czy nawet konkurenta do składu. Żeby – kiedy zarobi większe pieniądze – wiedział, co z nimi zrobić.
Kursy dotyczące dietetyki, zdrowego odżywania też są?
Tak, to podstawa. U nas w Akademii chłopcy już od małego wiedzą, co jeść, co pić, a przy pierwszej drużynie mamy panią dietetyk, która zatwierdza każdy posiłek.
Pytam, bo jest w Ekstraklasie piłkarz, który ma 32 lata i opowiada, że dopiero niedawno zainteresował się dietetyką. Pan go zna, on niedawno stracił opaskę kapitańską…
(śmiech) Szkoda. Sebastian ze swoim talentem powinien trzy-cztery sezony temu grać w naprawdę dobrej europejskiej drużynie. Zastanawia mnie jednak, dlaczego nikt mu nie zwrócił wcześniej uwagi. Domyślam się, że wcześniejsi trenerzy – wiedząc, że mają tak kultowego zawodnika, kapitana zespołu – bali mu się powiedzieć: na to, co potrafisz, zbyt mało dajesz drużynie. Ani ja się nie gniewałem na Sebastiana, ani on na mnie, chociaż nasze stosunki mocno się oziębiły. Odbyliśmy jednak kilka rozmów i zobaczyliśmy, że wygląda coraz lepiej. Nie tyle piłkarsko, co z samą sylwetką.
Po prostu jak sportowiec.
Dokładnie. Jeżeli on jednak zrzucił tyle kilogramów, to stracił siłę i moc. Sebastian prawdziwym Sebastianem jest więc dopiero w tym sezonie. Miałem satysfakcję, widząc, jak z Legią zakłada siatki, ma lekkość w pojedynkach 1 na 1, jak strzela bramkę. To powołanie, jakie otrzymał, to był dotychczasowy szczyt mojego zadowolenia. On chyba też to docenił, bo zaraz po powołaniu zadzwonił do mnie z podziękowaniami.
Mila dziś panu dziękuje, cieszy się, że panu zaufał, ale on o tym mówi dziś. Domyślam się, że przy pierwszej rozmowie z nim miał pan trochę wątpliwości. Gdyby Mila się obraził albo stwierdził, że to przesada, sporo straciłby pan na samym wejściu.
Podjąłem duże ryzyko. I pamiętam, jak zostałem zaatakowany przez dziennikarzy – na konferencjach prasowych czy w Canal Plus – że nie można postępować w taki sposób. Wiem, że gdyby Sebastian inaczej podszedł do tematu, mogłoby być różnie. Dobrze, że nie doszło do konfliktu: albo ty, albo ja. Dwie wielkie gwiazdy Śląska. Ta obecna na boisku i ta była na ławce trenerskiej. Dogadaliśmy się dla dobra Śląska, reprezentacji i Sebastiana.
Pretensje to chyba głównie dotyczyły opaski kapitańskiej. Ja też tego nie pojmuję, zwłaszcza, kiedy Marco Paixao złapał kontuzję, a Mila już się odradzał i dobrze z panem żył… A jednak Flavio.
Po pierwsze, nie wiedzieliśmy, że kontuzja Marco będzie tak poważna. Po drugie, jak dziś widzę Sebastiana, to mam wrażenie, że lepiej, kiedy on w tym wieku ma wolną głowę. Jeśli mam jakiś problem, to i tak z nim porozmawiam. On wciąż ma duży głos w szatni, wszyscy go szanują.
No i wraca pytanie: dlaczego nie on?
Myślę, że to mu dobrze robi. Nie jest obciążany tym, że musi chodzić i pytać o premie, zaległości, dzień wolny i wszystkie inne – za przeproszeniem – pierdoły, na które kapitan i tak nie ma wpływu, bo o wszystkim decyduję ja. A jak tylko zobaczę, że ktoś chce iść na łatwiznę, to od razu mówię: wypad! Sebastian ma więc spokój i chłodną głowę. Dziś jest w bardzo dobrej formie, odżył po małej banicji, kiedy nasza publiczność też była sfrustrowaną jego osobą. Odzyskał to, co miał – trybuny za nim stoją, wszyscy chcą autograf, doceniają go.
Powiedział pan, że Mila trzy-cztery lata temu mógł być w dobrym europejskim klubie. On już Europę kiedyś atakował i to akurat bardzo blisko pana, bo w Wiedniu.
Najlepiej podsumowuje to on sam: że nie dorósł. Kiedy przechodzisz do obcego kraju i nie znasz języka, to musisz rozpychać się łokciami. A Sebastian przyznaje, że był wtedy za grzeczny.
Wprowadził pan w klubie trochę zmian, przywiązuje wagę do innych rzeczy. Przykład z brzegu: coca-cola. Zabronił jej pan. Piłkarze pytali, co pan znowu wymyśla?
Niektórzy fachowcy mówią, że cola po meczu jest dobra, bo odbudowuje glikogen po wysiłku. Ale my po meczu idziemy do szatni, kąpiemy się, mamy jakąś odnowę i pod nosem jest catering. Jemy od razu to, co ten glikogen odbudowuje – kluski, spaghetti albo rybę z grilla. Dziś piłka jest tak rozwinięta pod względem motorycznym – szybkości, wytrzymałości, szybkości startowej, siły – że musimy patrzeć na niuanse.
Tomasz Hajto często mówi o detalach. Nie ma dziś miejsca na przypadek.
To przepchniemy, tamto odpuścimy i jakoś to będzie… Nie! Ja zwracam bardzo dużą uwagę na pierwszy kontakt z piłką – tak, aby ona od razu była pod kontrolą, na ziemi. Albo na ofensywne przyjęcie piłki, czyli odwrócenie się od razu w stronę bramki przeciwnika. A piłkarze mi mówią, że wcześniej tego nie mieli. Hajto mówi o detalach, bo był długo w Niemczech i wie, jak dużo rzeczy ma znaczenie. Często pytacie, dlaczego tak rzadko wprowadzamy młodzież. No więc oni są nieprzygotowani, bo tak rzadko zwracano im uwagę na te detale. Oni są tak zapuszczeni, że nie mają wystarczającej jakości, by konkurować z przeciętnymi, masowo sprowadzanymi obcokrajowcami.
Co było, może nadal jest, najtrudniejsze do wprowadzenia w Śląsku? Jaki element piłkarze najtrudniej przyswajali?
Od przyjścia do klubu patrzyliśmy na niuanse – choćby rozegranie piłki od tyłu po ziemi. I to nie jest takie proste, bo jak ktoś mocniej nas zaatakuje pressingiem, to zaraz się boją i grają długą do przodu. Niepotrzebnie. Wprowadziliśmy takich dziesięć przykazań, które stopniowo usprawnialiśmy: kontrola piłki, jakość podania, jakość przyjęcia, podania prostopadłe, piłki między blokami. Szliśmy krok po kroku. Mecz z Koroną nie był idealny, ale do przerwy liczby wskazywały 72-28 proc. posiadania na naszą korzyść. Czyli potrafimy zdominować rywala. Taki był też mój plan od początku: my gramy piłką, a rywal za piłką biega.
Sprawdziłem tabelę za okres, od kiedy pan prowadzi Śląsk – wyszło drugie miejsce. Na pewno łatwiej było punktować w strefie spadkowej, ale to i tak wynik bardzo dobry.
Rewelacyjny! Tylko ja wiem, z jakimi kłopotami trzeba było się zmierzyć. Musiałem odbudować zespół psychicznie, a te nasze słynne wyjścia – na strzelnicę czy kręgle – były czymś spowodowane. O, a trzy tygodnie temu byliśmy na rybach.
Rybka lubi pływać…
Nie pływała. Mam do nich zaufanie. Wiem, że się dobrze prowadzą. Powiem nawet, że w ogóle o tym nie myślę. Nie chodzę, nie szukam, nie sprawdzam. Jak w piątek czy w sobotę zagramy dobry mecz, to sam im mówię: idźcie na miasto, zabawcie się.
Kręgle, strzelnica… Modne to ostatnio, ale czy aż tak niezbędne? Przykładowo w reprezentacji?
Mnie zależało na takich metodach, kiedy mieliśmy więcej obcokrajowców. Rozumiem istnienie barier językowych, ale widziałem, że są podziały – ci siedzą, tamci robią coś innego. Chciałem to zmienić, jakoś ich wymieszać. Wywiesiliśmy sobie w szatni tabliczkę, że chłopcy nie muszą być wielkimi przyjaciółmi, byle tylko byli zespołem na boisku. I są.
Ma pan w sztabie analityka, on m.in. obserwuje rozgrzewkę i przekazuje panu uwagi. Czego ona dotyczą: tylko rywala czy też was?
Naszą rozgrzewkę przeważnie prowadzą Paweł Barylski i Łukasz Czajka. Ja pytam, jak chłopcy wyglądają, a oni prawie zawsze mówią, że dobrze (śmiech). Łukasz Becella zajmuje się natomiast przeciwnikiem, który na rozgrzewce przeważnie ćwiczy meczowe założenia. Patrzymy, jak dany zawodnik dośrodkowuje, na który słupek, jak rozgrywane są rzuty wolne. Szukamy niuansów. Z Koroną obserwowaliśmy, w jaki sposób dośrodkowuje Golański, kto idzie na bliższy słupek, a kto zamyka akcję, gdzie idzie Kiełb, a gdzie Trytko. Najważniejsza jest jednak obserwacja pierwszej połowy i informacja, jak ustawione są nasze linie, a jak linie rywala. Zanim wyjdę do zespołu w przerwie, to w pokoju wszyscy wspólnie dyskutujemy.
A czego udało się dowiedzieć po rozgrzewce Legii?
Nawet nie pamiętam. Ale wiem, że perfekcyjnie przewidzieliśmy ich skład – od razu powiedziałem, że wyjdą w najmocniejszym. Nie mogą sobie pozwolić, żeby nie wystawić Radovicia czy Dudy, bo mają przed nami respekt.
Obaj z Wisłą weszli z ławki. Przed liderem respektu nie mieli?
Widocznie nie mieli… Przewidzieliśmy też skład Korony czy Jagiellonii, co daje pewien komfort. A przed rundą spisałem ustalenia, jak będziemy pracowali – w jakich systemach gry chcemy się poruszać, że dwa razy musimy oglądać rywala. Nic nie powierzam przypadkowi.
W Cafe Futbol powiedział pan, że mecz z Legią to była perfekcja każdego zawodnika Śląska. Porażka na Łazienkowskiej to dziś wasze maksimum?
Trzeba przeanalizować to, w jaki sposób przegraliśmy. Cztery gole po czterech błędach. Dwie bramki poszły po kontrach, a kiedy my mieliśmy dobry okres, to pierwsza akcja Legii skończyła się golem. Dwie następne bramki to stałe fragmenty gry, gdzie występuje seria nieszczęść. Pich miał pilnować słupka, a wychodzi, tam wchodzi zaś Zieliński, który miał być w innym miejscu, Danielewicz odchyla głowę, a Celeban nie idzie w kontakt ze strzelającym. Cały tydzień pracowaliśmy nad takimi elementami i z Koroną zagraliśmy na zero. Prawda jest jednak taka, że kiedy strzelasz trzy gole na wyjeździe, i to na Legii, to musisz wygrać. Jeżeli my oddajemy dwadzieścia trzy strzały, a Legia trzynaście, jeżeli mamy wyższe posiadanie piłki… Tak, myślę, że to, co zagraliśmy w Warszawie, to nasze maksimum. Możemy to powtórzyć tylko wtedy, kiedy zagramy na optymalnym poziomie. I ja wiem, że takie mecze…
… nie będą się powtarzać co tydzień?
Tak.
Trochę pożonglował pan statystykami, to teraz ja – dwanaście meczów u siebie i trzy stracone gole, jedenaście meczów na wyjeździe i… Ile straconych, panie trenerze?
Dużo.
Osiemnaście.
Osiem goli straciliśmy tylko w dwóch meczach: cztery w Szczecinie, cztery w Warszawie. W Bełchatowie podyktowano dwa rzuty karne, a dziś – przy takim sędziowaniu – by ich nie było. Nie wiem, to też jest ciekawe… Raz zagramy na wyjeździe bardzo dobrze, wygramy z Jagiellonią 3:1 i przełamiemy złą passę, bo już zaczęto pytać: czy Śląsk potrafi wygrać na wyjeździe? Okazało się, że potrafi. No a potem okazuje się, że jednak do poprawy jest bardzo wiele. Na pewno nie możemy sobie pozwalać na stratę czterech goli. To już jest wtedy mecz nie do wygrania.
Da się dużo więcej ugrać z obecnym materiałem? Czy może musicie poszukać ludzi, którzy pomogą wejść na wyższy poziom?
Powiem inaczej: Śląsk w ostatnim okresie stracił wielu zawodników. Podkreślałem to przed sezonem, ale zaznaczałem, że takich, którzy dadzą jakość, mam czternastu.
Czternastu? Niewiele.
Niewiele, ale tak jest. No, może szesnastu… To nie jest kadra na mistrzostwo Polski, ale przy dobrej grze indywidualnej jesteśmy w stanie pokonać każdego. Ciężko wyznaczyć też Śląskowi realistyczny cel. Jak powiedziałem, że chcemy być w pierwszej ósemce, to niektórzy zarzucili mi, że jestem minimalistą. Jeżeli powiem o pierwszej trójce, to ktoś skomentuje: kompletny idiota. Chciałbym pierwszą ósemkę, wtedy tabela się spłaszczy i może powtórzymy to, co zrobił Ruch. Ale to tylko pod warunkiem, że będziemy w stanie utrzymać przez długi czas tę obecną formę. Być może dojdzie jeden-dwóch zawodników, którzy dadzą jakość w ofensywie. Na pewno nie możemy się bardziej osłabić, nie może odejść żaden zawodnik.
Marco Paixao ma kontrakt do końca sezonu.
Rozmawiałem już z prezesem i w najbliższym czasie Marco powinien otrzymać ofertę.
Mówi pan, że jakby powiedział o pierwszej trójce, zaraz skwitowaliby: idiota. Wcześniej zwracał pan uwagę na wyśmiewanie w mediach, na to, co pisano przy gorszej serii Śląska. Nie ma pan podejścia „a, niech sobie gadają!”, tylko przywiązuje wagę do tego, co się mówi i pisze dookoła.
To nie tak. Nieraz się bawię, kiedy czytam artykuły na swój temat, kiedy przeglądam portale i widzę, że nie mam jaj. Może to będzie źle odebrane, ale powiedzmy, że lubię wiedzieć, co myśli i mówi wróg (śmiech). Zaznaczam jednak, że to w żaden sposób na mnie nie wpływa. Nie zachowuję się, jak jakaś baba w ciąży, że jednego dnia mam humor, a drugiego go nie mam, bo coś przeczytałem. Zresztą, jestem optymistą i myślę, że wprowadziłem trochę pozytywnej energii do wszystkich ludzi w klubie, nie tylko w swojej drużynie.
Do stolika podchodzi kierownik Śląska i kładzie przed trenerem talerz z jedzeniem.
Pawłowski: (śmiech) Kierowniku, dopiero o diecie żeśmy rozmawiali!
Nie ukrywam, że marzyłem o pracy w Śląsku. Każdy trener ma marzenia i byłoby źle, gdybym ja ich nie miał. Przejmuję się tym, co się dzieje, ale nie tyle artykułami w prasie, co zespołem. Nieraz się budzę w nocy i myślę, dlaczego akurat ten chłopak zagrał gorzej, że może ma jakiś problem, że może potrzebuje pomocy. Mam szczęście, że robię to, co lubię, ale chcę to robić dobrze.
Pan mówi o zarażaniu ludzi optymizmem i fajnie, być może w klubie to działa. Ale ci, którzy są wokół klubu, którzy przychodzą na stadion, tego nie podłapali. I mam wrażenie, że pana – jako legendę Śląska – mocno to gryzie. Niespełna osiem tysięcy ludzi na ostatnim meczu…
Niestety, wiem. Uważam, że Śląsk nie wykorzystał sukcesów ostatnich lat – był mistrzem i wicemistrzem Polski, grał w europejskich pucharach i grał nieźle. W klubie była kupa dobrych zawodników. Ale chyba ten balon trochę przepompowano, bo kompletnie nie liczono się z pieniędzmi – jak wysokie daje się kontrakty, na ile lat. Po wszystkich nieporozumieniach na linii miasto-Polsat bądź pan Solorz, ten balon pękł. Przy mocnej kadrze zapomniano też o wprowadzaniu młodych zawodników, czyli chłopców, którzy mają dać jakość w kolejnych latach. Doszedł do tego nieatrakcyjny futbol, zaczęło się stawianie autobusów w polu karnym… Mnie też to boli, że wszyscy nas chwalą, mówią o ofensywnej grze, że to się chce oglądać, że mamy najwyższą oglądalność w telewizji – a jednak nie przekłada się to wszystko na frekwencję. Może mamy pecha, bo ostatnio przyjechała Korona, nieatrakcyjny przeciwnik, wcześniej Cracovia i Zawisza? Na Górnik, Legię i Lecha ludzie przyjdą. Chciałbym, żeby co mecz było na stadionie osiemnaście tysięcy ludzi – to nam zapewni byt.
Widać jednak, że niełatwo odbudowuje się zaufanie.
Kiedyś w sobotę czy niedzielę szło się do kościoła, do restauracji i na mecz. Dziś jest inaczej, każdy mecz można obejrzeć w domu. Dlatego trzeba albo mieć atrakcyjną drużynę, albo grać w pierwszej trójce. No, chyba, że byłoby jak w Anglii, gdzie piłka to religia, niezależnie jak grasz. Bundesliga to też tak atrakcyjny produkt, który sprzedasz wszędzie.
Pan powiedział przed chwilą o Cracovii i skojarzyło mi się, że gra tam teraz pewien obrońca. Nazywa się Rymaniak.
(śmiech) Wiadomo, że Zagłębie i Śląsk się nie lubią. Ale w sumie to nie chodzi o to. Graliśmy z Lubinem i wszędzie, gdzie działa się jakakolwiek zadyma, tam też był Rymaniak. Powiedziałem mu, żeby się uspokoił. Schodząc z meczu, chciałem podać mu rękę. On nie wytrzymał nerwowo, coś mi odpowiedział, ale nie dałem się sprowokować. Nic wielkiego się nie stało.
Pan o tym opowiada oczywiście w swoim stylu – z nieoderwanym uśmiechem.
Rymaniak był teraz z Cracovią we Wrocławiu, nie doszło do żadnego incydentu. Ale żeby być uczciwym – nawet nie rozmawialiśmy (śmiech).
Siedzimy już prawie dwie godziny, za moment wybije 23, jutro mecz… Piłkarze w pokojach?
Tak, poszli od razu po kolacji. To profesjonaliści, znają zasady. Nie idą na miasto, nie ciągnie ich.
Niedawno w Śląsku byli tacy, których ciągnęło. Choćby taki Mraz. Byli też bracia Gikiewiczowie…
Z których jeden coś za dużo powiedział (śmiech)…
… i dziś przekonuje, że nikt go w Niemczech nie nazywa kablem.
A, bo on pewnie nie mówi po niemiecku! (śmiech)
(śmiech) Tak niektórzy sobie z niego żartują.
Jak przyszedłem, to Gikiewicz był jeszcze w klubie – spotykałem go na siłowni, mówił „dzień dobry”. I tyle. Nie chciałem się w to wtrącać. Ja jednak takich problemów w zespole nie mam. Nie widzę, żeby ktoś przychodził na trening nieprzygotowany. Mam też wrażenie, że – widząc po swojej drużynie – obraz polskiego piłkarza się zmienił. Mamy inteligentnych ludzi, świadomych, którzy normalnie żyją. Jakbym porównał do tego, co my robiliśmy, kiedy ja grałem. Jak się bawiło, co się piło…
To jak się bawiło i co się piło?
Dawne dzieje. Kiedyś nie było piwa, nie było wina. Był jeden napój do picia. Teraz raz na rok zdarzy się jakiś incydent, a w moich czasach – jak już był rozruch to szczęściem było, kiedy jeden znajdował się w dobrym stanie (śmiech).
Wtedy to nie piłkarze mieliby ciężko, tylko trener z takimi zasadami, jakie teraz pan ma.
Wiem, miałbym ciężko. Przy tym, co ja chcę dziś robić, byłoby wiele konfliktów w drużynie.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK
Fot.FotoPyk