“Tomek Frankowski to jest bystry chłopak. Znakomitą technikę użytkową posiada. Małego wzrostu i jeszcze głową uderza… To już jest super! W dalszym ciągu twierdzę, że jeszcze wiele, wiele więcej pokaże”. Co to za nieskładne pochwały? Otóż, tak właśnie Franciszek Smuda komentował w Canal+ swoje pierwsze krakowskie zwycięstwo nad Legią. Kiedy? Prawie idealnie 16 lat temu, 19 września 1998. Choć “Szamotulski to nie był tuzinkowy piłkarz” – tu znów cytat ze Smudy – Wisła wygrała 4:1.
Frankowski miał jeszcze przed sobą dokładnie… 164 ligowe trafienia. A Smuda, o dziwo, chociaż do dziś jako trener zaliczył 465 różnych ligowych historii, po raz kolejny – jako szkoleniowiec Wisły – z Legią przy Reymonta zmierzył się dopiero 15 lat później. Znów wygrał, skromnie 1:0.
Ale obejrzyjcie lepiej, jak pięknie w 1998 siatkę urywa Kaliciak. Poezja.
JAK ZAGRA LEGIA? MNIE TO NIE INTERESUJE!
Już za moment Smuda przywita Legię w Krakowie po raz trzeci. I nie ma w tym absolutnie żadnej sensacji, że to właśnie o jego drużynie, niespodziewanym liderze tabeli, przy okazji tego spotkania mówi się więcej i chętniej – co sami dzisiaj robimy. Legia to Legia – dokładnie taka, jakiej się należało spodziewać, a Wisła tymczasem… No, właściwie zjawisko. Trudno się dziwić, że niedzielny szlagier wywołuje też większe emocje niż choćby przed rokiem – skoro obie drużyny wyraźnie ruszyły do przodu.
Smuda nabiera pewności. Jeszcze parę tygodni do tyłu opowiadał, jak to ze strachem jedzie na mecz do Szczecina, a dziś nie pęka przed Legią. W mediach to nawet zgrywa chojraka, którego nie interesuje nic poza własnym zespołem, nie zaprząta sobie głowy tym czy zagra Kucharczyk, czy inny… – Niż przeciwnika, zawsze więcej kontroluję swój zespół. Swój mam rozpracowany, a w jakim oni (czyli Legia) wystąpią składzie, jak będą grali, czy ofensywnie, czy defensywnie – mnie to nie interesuje – tak mówił w piątek na przedmeczowym spotkaniu z mediami. Cały Smuda. Z pełnym dobrodziejstwem inwentarza, który – wiadomo – też ma swój urok. Przecież tak robią wszyscy wielcy na świecie: – Czy Real, Bayern albo Borussię interesuje, kogo wystawi przeciwnik? Oni grają swoje! W czasach, kiedy o wynikach często decydują najmniejsze detale, on mówi: – A mnie to nie obchodzi. Patrzę na siebie.
Blefuje? Smuda nigdy nie blefuje. To jest trener – zagadka. Z metodami i mentalnością z innej epoki, mimo że wyniki jak najbardziej dzisiejsze i godne. Facet, który nigdy nie gryzie się w język. Kiedy mówi – jak ostatnio w wywiadzie dla Przeglądu Sportowego – że do niedawna, gdy patrzył na ławkę swojej drużyny, to on sam na niej był pierwszy do wejścia – trudno podejrzewać, że zastanawia się chociaż przez moment, jaką to wywoła reakcję, czy wypada, co ci jego juniorzy pomyślą.
Bo u nas, nie to co za granicą, tu „siedemnastolatek jeszcze chodzi ze smoczkiem”.
Franiu, oryginał.
TRZECI PO LEGII I LECHU
Największym paradoksem w tej całej historii są jego… Wyniki.
Tak wygląda ligowa tabela, licząc od początku minionego sezonu do bieżącej kolejki.
Legia w jakiejś zupełnie innej kategorii wagowej, ponad 20 punktów przed resztą, z dwukrotnie większą zdobyczą punktową niż chociażby Korona. Ale i Wisła na miejscu, które powodów do wstydu nie daje, ledwie pięć punktów za Lechem.
Od momentu gdy stery ponownie przejął w niej Smuda przegrała u siebie cztery spotkania. Wszystkie w rundzie rewanżowej poprzedniego sezonu – bo przecież trzeba pamiętać, że jesień miała niemal tak dobrą jak teraz, z jedenastoma meczami bez porażki z rzędu. Dopiero po zimie złapała zadyszkę, wtedy już lał ją każdy jak leci. Chociaż w Krakowie za każdym razem były to przegrane jednobramkowe: 2:3 z Górnikiem i po 0:1 z Podbeskidziem, Zawiszą i Ruchem.
ROBI SIĘ POLE MANEWRU
Była fatalna, bez stylu, bez wywoływanej teraz przez Smudę harmonii, muzyka – jak on to mówi – wtedy na pewno nie grała. Tylko czego oczekiwać przy takim kadrowym dramacie? Czy przegrałaby z Legią w Warszawie haniebnie, pięcioma golami, gdyby na środku obrony nie musieli się kopać po czołach Czekaj z Nalepą? Wątpliwe. Jeszcze początek obecnych rozgrywek był pod tym względem tragiczny – w kadrze straszyli Żemło, Lech, Kuczak czy Buras, ale dziś, zdaje się, słońce nad Krakowem powoli wychodzi. Zakładając, że do gry zdolny będzie narzekający na uraz Głowacki, Wisła zagra z Legią w swoim standardowym, już bardzo dobrze zgranym układzie. A wtedy na ławce zostaną:
Gerard Bieszczad
Michał Czekaj
Richard Guzmics
Emmanuel Sarki
Donald Guerrier
Tomasz Zając (Przemysław Lech?)
Mariusz Stępiński
Do Legii ciągle ma się to nijak, ale już nie jest tragicznie. Zwłaszcza jeśli przyjąć, że po kontuzji wróci Stjepanović, że Dudka może być alternatywą na bokach obrony, że na skrzydła w każdej chwili mogą wejść Guerrier i Sarki, a w razie problemów Brożka, da się łatać dziury Jankowskim i Stępińskim. Byle do zimy – z jak najmniejszą liczbą kontuzji i straconych punktów, po niej znów powinno być lepiej.
INTENSYWNA TERAPIA
Oczywiście, Smuda z zaskakująco dobrym skutkiem – nie będziemy szczególnie oryginalni, bo to trzeba mu oddać – reaktywuje albo wręcz reanimuje swoich piłkarzy.
– Podstawowym i w efekcie solidnym ligowcem, trochę z nagłej potrzeby, stał się u niego Burliga.
– Boguskiemu przypomniał, że on kiedyś wiedział, na czym ta robota polega.
– Przygarnął z Chorzowa i odbudował rozbitego kontuzjami Sadloka.
– Na nowej pozycji odświeżył zmęczonego Ruchem Jankowskiego.
– Również trochę z konieczności mocniej postawił na Urygę.
– Prawdziwą bombę odpalił zachęcając do powrotu do Polski Stilicia.
– No i wreszcie przypomniał światu o Dudce, który nie bez trudu, ale osiągnął solidny poziom.
Jasne, że można się spierać czy to wszystko wprost jest jego zasługą, czy niektóre sprawy szczęśliwie nie „urodziły się” się same, ale nie ma sensu Smudzie odbierać, co jego – on to wszystko do kupy poskładał i skonsolidował. Tak uparcie piłował ten sam skład osobowy, aż ten nabrał automatyzmu godnego podziwu, wreszcie przestał grać tak głupio-mądrze, jak wcześniej.
NAJWYŻSZA PORA ZAWRÓCIĆ
Smuda czasem dramatyzował, do dziś lub opowiadać, że opinia publiczna wskazywała Wisłę w pierwszej kolejności do spadku – co jest dużym nadużyciem. Albo inaczej – oczywistą nieprawdą, bo twierdzić w ten sposób, ale tak całkiem na serio, mogli tylko dyletanci. Jej marsz w górę, owszem, robi wielkie wrażenie, ale też chyba mieć trzeba świadomość, że Wisłę – mimo jest licznych i poważnych problemów – jednak łatwiej odbudować jako drużynę czołówki tabeli niż tę czołówkę osiągnąć w Górniku czy Ruchu.
Prosty przykład z Sadlokiem. Czy nie można śmiało założyć, że gdyby nie jego wygórowane jak na warunki Chorzowa zarobki, mógłby dostać w nim więcej czasu i kto wie – może się nawet odrodzić? Jego głównym problemem nie była przecież permanentna słabość piłkarska, ale zwłaszcza długi rozbrat spowodowany kontuzją. Zarabiał 30 tysięcy miesięcznie, w Ruchu chcieli zejść do 15. I w tym momencie pojawiła się Wisła, która nawet w kryzysie jest w stanie przelicytować wielu ligowych średniaków. Jest w dalszym ciągu magnesem – bo Wisła, bo Kraków, nie Zabrze, bo ma właściciela, który gwarantuje przeżycie na w miarę godnym poziomie i nawet jeśli nie płaci czasowo, to w końcu reguluje rachunki.
Wiśle zawsze będzie łatwiej o duże nazwiska (patrz przykład Stilicia) czy powrót jej byłych piłkarzy (Dudka, wcześniej Brożkowie, Głowacki). Czy Dudka poszedłby do Piasta Gliwice? Czy poszedłby Stilić? Czy chętnie Ruch zamieniliby na Piasta Jankowski lub Sadlok? Nie bardzo. Nie sprawdzi się to w każdym przypadku. Byli tacy, którzy zamiast do Wisły woleli pójść np. do Gdańka, ale dobrze mówił o tym przed rokiem w wywiadzie dla Weszło Arkadiusz Głowacki. – To już ostatni moment, w którym wszystko jeszcze można odwrócić, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki sprawić, że Wisła znów będzie w Polsce postrzegana jako duża firma. To ostatni dzwonek, żeby to dobre imię podtrzymać.
Sugerował, że Wisła jest blisko tego, by być postrzegana jako klub – przeciętniak, jeden z wielu na piłkarskiej mapie. Była blisko, ale jeszcze nie znalazła się w punkcie, z którego nie można zawrócić…
Za kilka miesięcy pewnie będziemy mądrzejsi czy faktycznie zawraca.
Ale czemu nie? To jest polska liga. Tu nie trzeba mieć w składzie Maradony i Pele.
KRAKÓW LEGII ZAWSZE GŁODNY
Na dziś jest jeszcze jedna dobra wiadomość. 32 tysiące kibiców – frekwencja, jaką w niedzielę po raz pierwszy od dawna przyjmą trybuny przy Reymonta – to niebywały skok ilościowy. Aż jesteśmy ciekawi, ilu widzów przyciągnęłaby Legia, gdyby na Wiśle nadal trwał protest. Dwa ostatnie tygodnie udowodniły, że przed takimi meczami stadion zapełnia się sam. Nie potrzeba zachęty. Nie trzeba nawet zmyślnych akcji promocyjny, ani błyskotliwych spotów. Taki się zresztą w międzyczasie pojawił, bardzo dobry, w roli głównej z Łukaszem Gargułą (który niefortunnie kilkadziesiąt godzin później znów był wymieniany w korupcyjnym kontekście). Ale nikt nie czekał na spoty, wszyscy stadnie kupowali bilety.
Formy wypada dziś życzyć. I jednym, i drugim. Mówiąc językiem Smudy: żeby nie było padliny!
Paweł Muzyka