Reklama

“Austriacy przyłączyli się do naszych śpiewów, Anglicy rzucali w nas kiełbasami”

Szymon Podstufka

Autor:Szymon Podstufka

29 kwietnia 2020, 15:15 • 7 min czytania 2 komentarze

Odnalezienie wśród kibiców Górnika Zabrze szczęśliwców, którzy mogli z trybun wiedeńskiego Praterstadionu obserwować w 1970 roku finałowe starcie Pucharu Zdobywców Pucharów z Manchesterem City, nie jest sprawą prostą. Nie licząc działaczy i rodzin zawodników, na spotkanie udała się maleńka garstka sympatyków. Wśród nich był Karol Kroczek, dla którego tamten mecz miał doprawdy wyjątkowy wymiar. Nie dość, że za Górnikiem zjeździł wówczas pół Europy, to jego rodzice podczas II Wojny Światowej mieszali właśnie w Wiedniu. Dzień finału stał się też pierwszym dniem pracy w roli działacza Sparty Zabrze, z którą pan Karol jest związany do dziś, równo od pół wieku.

“Austriacy przyłączyli się do naszych śpiewów, Anglicy rzucali w nas kiełbasami”

Okazuje się, że poza pasją do futbolu, z pana Karola jest też znakomity gawędziarz. Zresztą, przekonajcie się sami.

– Kibiców na meczu była zaledwie garstka. Mówię tutaj o faktycznych kibicach, bo wiadomo, że oprócz nich musieli być ludzie „bardziej wiarygodni”.

Jak panu udało się dostać na ten wyjazd, na ostatni w historii polskiej piłki finał europejskiego pucharu?

– Ponieważ Górnik był zespołem górniczym, kopalnianym, to wybrano kilka osób z wszystkich kopalń Zabrzańskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego z okolicy Zabrza, Gliwic, Bytomia. To byli normalni pracownicy fizycznie, niezwiązani z nikim politycznie. Ja też miałem czysty dowód. Byłem znany na zakładzie jako fanatyk piłkarski, jeździłem za Górnikiem na  spotkania pucharowe, w tamtym sezonie byłem na każdym. Miałem u dyrektora Podgórskiego, późniejszego wiceministra górnictwa, duże fory. Wszyscy wiedzieli, jak wielkim jestem kibicem. Jak szedłem pod szyb po porażce Górnika, to wszyscy krzyczeli “lipa, lipa!” już z daleka, a jak wygrywali, to mi nawet i brawa bili!

Reklama

Wyjazdy na mecze były wówczas drogą sprawą?

– Częściowo finansowała je kopalnia. Górnik rozdawał na kopalniach Zjednoczenia zezwolenia. Władze miały wybierać ludzi, którzy są „pewni”. A ci najpewniejsi z tych wyjazdów już nie wracali! (śmiech). Ci uciekali jako pierwsi. Czekali tylko, by wsiąść do innych autobusów, samochodów i ruszyć w siną dal.

Nie pamiętam, ile dokładnie kosztował wyjazd na finał, ale wiem, że płaciłem 50%, resztę – kopalnia. Dyrektor jakoś to załatwił.

Jak wyglądał tamten wyjazd do Wiednia?

– Jechaliśmy w dwa autobusy „ogórki”. Wśród nas byli kibice, których znałem ze spotkań, jakie organizował swego czasu prezes klubu, Eryk Wyra. Brał po jednym, po dwóch z nas z każdej kopalni i jak Górnik przegrywał czy wpadł w jakiś dołek, to przydzielał nam zadanie spotkania się z piłkarzami, powiedzenia im, jak ciężka jest robota górnika i że lepiej żeby grali, trenowali uczciwie mimo trudności, bo inaczej czeka ich praca na dole. Musieli wybrać, co lepsze.

Pozostali ludzie to działacze kopalniani, klubowi?

Reklama

– Górnik był oparty o fundusze górnicze i każda kopalnia swoją dolę musiała na klub przekazywać. Stąd byli dyrektorzy kopalń, sekretarze. Do tego żony piłkarzy, przedstawiciele telewizji, w tym słynna Krystyna Loska czy Józek Kopocz, znany śląski redaktor telewizyjny. No i byli tacy, którzy pilnowali. Na siedzeniu obok miałem człowieka związanego chyba z rodziną generała Ziętka. Pamiętam, że Józek Kopocz ostrzegał mnie, żebym uważał, bo prowadzę sobie z tym facetem dyskusję, a to jest kapuś.

Przed meczem nocowaliście w…

…Bratysławie. Zabraliśmy na spotkanie polskiego attache. Powiedział nam, że nie ma lekko, nie jest szczególnie lubiany i jego jedynym przyjacielem jest jego pies, który donosi mu pocztę wagi państwowej, którą listonosze rzucają przez płotek na chodnik przed domem.

Jak pan wspomina spotkanie z perspektywy kibica?

– Pamiętam, że taki „ogórek” mógł pomieścić około 36, może 38 osób. Czyli było nas około siedemdziesiąt kilka. Kiedy przyjechaliśmy do Wiednia, na słynną ulicę handlową, Mariahilfer Strasse, trochę ludzi, dyrektorów nie interesujących się tak mocno piłką, się nam „pogubiło”. Na stadion weszło około 50 osób, kiedy zaczęło padać, osobiście policzyłem, ilu nas zostało. 31 osób. Po spotkaniu pan redaktor Ciszewski w telewizji mówił o mnie jako o dyrygencie polskiej grupy kibiców. Darłem się w tej ulewie, starałem się poderwać towarzystwo do dopingu – a byli to raczej starsi ludzie. Stałem bokiem do boiska, widoczność zresztą i tak była marna. Chcieliśmy, żeby nas usłyszano. W deszczu podobno głos lepiej się niesie. Jakoś tam dochodziło to do zawodników, w pewnym momencie nasze okrzyki podłapali też Austriacy. Zaczynałem „Górnik!”, a oni powtarzali za mną. To było fajne, zyskaliśmy ich sympatię. Ale brakowało naturalnej spontaniczności, jaka dziś towarzyszy takim spotkaniom. Żadnej oprawy, wszystko po macoszemu.

Fani Manchesteru City zaczęli w nas rzucać kiełbasami. Był nawet o tym wtedy artykuł w polskiej prasie, opowiadałem jednemu redaktorowi, jak to rzucano w nas parówkami. Jak podjeżdżaliśmy, to kibice z Anglii walili w nasz autobus, krzyczeli „ce, ce, Manchester!”, na co odpowiadałem z całych sił „Górnik!”.

Mówi pan, że oprawa meczu była marna. Mike Summerbee, zawodnik Manchesteru City wspominał, że na spotkanie przyszło zaledwie kilka tysięcy osób, nie było ono nawet transmitowane na żywo w Anglii.

– Ja twierdzę, że ten mecz w ogóle nie miał prawa się odbyć! To nie było święto piłki nożnej. Dlaczego ten Wiedeń? Austria nie interesowała się wtedy piłką w takim stopniu. Piłkarze przyzwyczajeni do stu tysięcy kibiców na Śląskim, a tam kilka tysięcy osób. Jak UEFA mogła coś takiego nam zrobić? I jeszcze ta ulewa. W dzisiejszych czasach by mecz odwołano, nie dopuszczono by do gry w takim deszczu.

Angielskie media, takie mam wrażenie, nas zignorowały. Albo bali się kompromitacji. Manchester City praktycznie nie istniał pod względem technicznym, oni byli surowi piłkarsko. No ale wszystko zbiegło się tego dnia przeciwko nam. Nie osiągnęliśmy czegoś, co dziś już jest nierealne.

A jeśli chodzi o sam przebieg meczu?

Górnik wtedy był jednym z najbardziej technicznych zespołów w Europie. Szołtysik, Wilczek, nawet Stasiu Oślizło na stoperze. Banaś, Lubański – to były gwiazdy światowej piłki. Jeśli chodzi o umiejętności techniczne, Górnik był zdecydowanym faworytem. Anglików jednak faworyzowała typowo angielska pogoda i to, że Górnik miał trzy mecze z Romą, ostatni tydzień przed finałem. Mimo to Górnik miał inicjatywę, miał sytuacje, gdyby Banaś zostawił piłkę Włodkowi Lubańskiemu, to ten miałby strzał do pustej bramki.

Myślę też, że trener popełnił w tamtym meczu jeden bardzo duży błąd. Wiem to dziś, jestem teraz bardziej świadomy piłkarsko niż wówczas, wtedy tego nie dostrzegałem. Anglicy mieli jednego świetnego zawodnika – Francisa Lee. Ale mimo wszystko był do pokrycia. Rzecz w tym, że po trzech meczach z Romą, po barażu w Strasburgu, tylko jeden piłkarz mógł wytrzymać bieganie za Lee. To był Alfred Olek. Tylko że on nie był piłkarzem do krycia. Lee robił zwód, a Olek leciał trzy metry dalej. Gdyby na Lee grał Floreński, to „Florek” by go zatrzymał. Każdą piłkę był w stanie rywalowi wybić, robił te słynne „nożyce Floreńskiego”, był prekursorem takich odbiorów w Europie, a może i na świecie? Rzucał się lewą nogą z prawej strony zawodnika, by wybić mu piłkę. Potrafił napastnikom wybierać piłki jak jajka z koszyka. On miał z Lee szanse, Olek – nie dał rady.

No i mieliśmy też pecha. Hubert Kostka w bramce się nie popisał. Druga bramka, z karnego, nie musiała paść. Hubert nie musiał faulować, Lee wypuścił sobie tę piłkę daleko, ona dostała jeszcze poślizgu. Uciekłaby mu. A tak Hubert wyszedł, sfaulował, karny.

Co jeszcze pamięta pan z tego wyjazdu?

– Wie pan, ja sam mogłem być Austriakiem, więc to była dla mnie też taka podróż sentymentalna. Moi rodzice w trakcie wojny mieszkali w Wiedniu właśnie. Urodziłem się jednak w Polsce, gdy mama przyjechała na pogrzeb swojego ojca. Była tu na kilka dni przed rozwiązaniem. Dlatego też tak bardzo chciałem na ten mecz jechać, zobaczyć dom rodziców.

Z tamtym meczem wiąże się też mój początek działalności na rzecz Sparty Zabrze, tak jak dziś Górnik świętuje 50-lecie finału, tak ja – 50-lecie działalności sportowej. Dyrektor Podgórski powiedział mi wtedy: „ryzykuję za ciebie, nadstawiam karku, daję ci paszport, w takim razie będziesz od teraz działaczem mojego klubu”. No i tak już zostało, akurat jestem w trakcie organizacji 100-lecia Sparty. Górnik zawsze był, jest i będzie moją miłością, ale Sparta to także duży kawał mojego życia. A mogę to powiedzieć z całą stanowczością, że nie byłoby potęgi Górnika bez Sparty Zabrze. Z naszego klubu byli Hutka, Cyroń, Jarzyna, Gorgoń, wielu innych zawodników Górnika, a także gracze pozostałych ligowców, by wspomnieć choćby mistrza Polski ze Stalą Mielec, Stasia Stója. Mieliśmy w Mikulczycach wspaniałych zawodników, ale Górnik był klubem, który należało wspierać. Rozumieliśmy to. W pewnym momencie byliśmy bliscy awansu do I ligi, ale ktoś wbił sobie do głowy, że to niemożliwe, by utrzymać Górnika i Spartę i spuszczono nas z powrotem do III ligi. Tak było bezpieczniej.

Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA

fot. Muzeum Miejskie w Zabrzu, eksponat lutego 2020
Na zdjęciu: Bilet pana Karola Kroczka z finału Pucharu Zdobywców Pucharów 1970

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...