Ostatnia transza z praw telewizyjnych to tak naprawdę nagroda za udany sezon. Poprzednie przelewy z Ekstraklasy wystarczyły już na uregulowanie wobec klubów kwot stałych czy rankingu historycznego. Ostatnia transza to tak naprawdę śrubki dla klubów z dolnej części tabeli i potężna kasa dla tych, którzy walczą o puchary i czołowe miejsca w lidze. Dyplomy za uczestnictwo zostały już rozdane, walka toczy się już tylko o medale. I ci, którzy w biegu nie liczyli się w walce o cenniejsze nagrody, mówią teraz do czołówki – ejże, sam dyplom to trochę mało, może się podzielicie?
Nikt tego oficjalnie nie powie, bo publiczny szantaż byłby odebrany bardzo źle, ale nie jest tajemnicą, że klubom z dołu tabeli bardzo uwłacza fakt, że w ostatniej racie z praw telewizyjnych przypadną im niewielkie sumy. Od 150 tysięcy do pół miliona dostaną w ostatniej transzy kluby z miejscu 11-16. – Czy to jest sprawiedliwie? – pytają.
Tak, to jest sprawiedliwie z punktu widzenia tego, jak podział został ustalony rok temu. To zwykłe wypełnianie ustaleń z kwietnia zeszłego roku, gdy rada nadzorcza Ekstraklasy przyklepała zasady dzielenia kasy. Manipulacją jest mówienie wyłącznie o ostatniej transzy, bo poprzednie na konta klubów spływały przez cały sezon. Każdy klub dostał już swoje pieniądze w tym czasie. Dziś dzielimy kasę niemal wyłącznie za miejsca w lidze. Ci grający przez cały sezon dobrze dostaną więcej, ci grający gorzej dostaną dużo mniej. Czy te dysproporcje są za duże? Pewnie tak. Ale wracamy do tego, że kłócić się o niesprawiedliwy podział trzeba było rok temu. Zmieniać statut Ekstraklasy, dyskutować o nim w gronie szesnastu zespołów, a nie sześciu przedstawicieli.
@CommonSensePLFaktem jest, że kluby z dolnej ósemki swój przydział już dostały. Część wykorzystała go tak, że dziś jest w górnej ósemce lub o tę górną ósemkę walczy – ot, chociażby Raków Częstochowa. Część przepaliła te pieniądze na Łamagoviciów z Dinama Zadupie. Ostatnia transza jest nagrodą. Rozdysponowaną pewnie źle, ale rozdysponowaną zgodnie z zasadami.
Dlatego dziś trudno mi kupić argument o tym, że komuś nie opłaca się wracać do gry. I że – dajmy na to – Korona Kielce nie ma interesu w tym, by kończyć ligę, by Legia dostała prawie 20 milionów z tej transzy, a dla kielczan zostaną trociny. Wątpliwości co do kończenia rozgrywek są jasne – plan na powrót Ekstraklasy jest w powijakach, ale jest. Pewne zasady są z kosmosu, ale są. Jeśli dziś ktoś kręci nosem na to, że musi kończyć ligę, a zarobi niewiele, to najwidoczniej ma poważny problem z koncepcją uczestnictwa w rozgrywkach. Przypomina mi to bardziej chłopaków na orliku, którzy po pół godzinie grania dostają od przeciwnej drużyny ostre lanie i mówią „dobra, to my się zwijamy, to nie ma sensu”.
Nie wyobrażam sobie pływaka, który widząc odjeżdżającego mu rywala wychodzi z basenu i mówi, że już się nie ściga.
Nie wyobrażam sobie kolarza, który w połowie dystansu zerka na stratę do lidera, rzuca rower w krzaki i idzie na hot-doga.
Nie wyobrażam sobie maratończyka, który na dwudziestym kilometrze schodzi z trasy, bo nie dobiegnie już na miejscu premiowanym nagrodą pieniężną.
Uczestnictwo w lidze zakłada jej dokończenie. – Sytuacja jest wyjątkowa, bo przecież nie zarobimy na dniu meczowym – mówią kluby z dołu tabeli. Podobnie jak nie zarobią wszystkie inne zespoły w lidze. Każdy jest tu pokrzywdzony solidarnie. Natomiast uczestnictwo w rozgrywkach sportowych zakłada, że gra się dopóki one trwają. Myślenie w sposób „graliśmy do momentu, gdy nam się to opłacało, a teraz mamy już wątpliwości” nie ma nic wspólnego z rywalizacją sportową. Uczestnictwo w Ekstraklasie jest zupełnie dobrowolne. Jeśli kończenie ligi ci się nie opłaca, to są ligi LZS-owe albo orlikowe ligi szóstek.
Rozumiem, że kluby z dołu tabeli chciałyby, by w dzieleniu pieniędzy te dysproporcje między pucharowiczami i dołem tabeli były mniejsze. I też byłbym za tym, by przy kolejnym podziale tej kasy pomyśleć nad rozwiązaniami alternatywnymi. Być może uzależnić je od frekwencji, oglądalności w telewizji meczów danego klubu?
Ale jeśli ktoś dziś zastanawia się nad tym, czy jemu powrót do grania w ogóle się opłaca, to niech zastanowi się nad tym, za co płaci swoim pracownikom. Korona nie płaci piłkarzom za to, by nadrabiali Netflixa w domach. Wisła nie płaci trenerom za to, by w nieskończoność wysyłali piłkarzom rozpiski treningowe. ŁKS nie płaci ludziom z marketingu, by wymyślali kolejny fajny pomysł na opisanie meczu, który się nie odbywa. Każdy z tych klubów funkcjonuje po to, by grać mecze. I każdemu powinno zależeć na tym, by do grania wrócić.
Szukając analogii, widzę oczyma wyobraźni Raków Częstochowa, który po wznowieniu rozgrywek mówiłby gościom na stadionie w Bełchatowie – słuchajcie, albo nam się dorzucicie do wynajmu, albo my nie gramy. Nie zarabiamy na dniu meczowym, kibice nie kupują biletów i kiełbasek, podzielmy się kosztami fifty-fifty.
Przecież piętnaście pozostałych zespołów popukałoby się w łeb i zapytało “a czyja to jest wina, że nie macie swojego stadionu?”. Tak dziś TOP4 może się pukać w głowę i pytać “kto wam bronił walczyć o puchary?”. Oczywiście ktoś powie – ejże, sytuacja jednak jest inna, bo to czołówka wywalczyła kasę dla czołówki! To prawda. Ale w regułach dzielenia kasy z praw telewizyjnych nie widzę zapisu o tym, że największe pieniądze przypadają Legii, Lechowi, Pogoni czy Cracovii. Największe pieniądze przypadają drużynie, która zajmie pierwsze, drugie, trzecie i czwarte miejsce. I Piast Gliwice udowodnił, że nawet z mniejszym budżetem można wybić się między możnych polskiej ligi, by uszczknąć coś dla siebie.
Stąd apel do klubów z dołu tabeli – wróćcie do gry bez kręcenia nosem na zbyt małą ostatnią transzę. Powalczcie jeszcze o jak najlepsze pieniądze, które są do podniesienia z boiska w tych ostatnich kolejkach. A po sezonie usiądźcie do stołu w pełnym gronie i powiedzcie wielkim z rady nadzorczej ESA “rok temu zachowaliście się jak monopoliści, w trudnym momencie okazaliśmy solidarność, więc chyba należy nam się jakaś rekompensata, prawda?”.
Damian Smyk
fot. FotoPyk