Reklama

Od Pucharu Dżentelmenów po Intertoto. Niezwykłe historie na 100-lecie Ruchu Chorzów

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

20 kwietnia 2020, 16:41 • 20 min czytania 16 komentarzy

Ruch Chorzów to kawał historii polskiej piłki. I nikt mu tego nie odmówi. Nawet, jeśli teraz klub znajduje się w trzeciej lidze i jest wiele mostów za sukcesami wspaniałej przeszłości. A ta przeszłość naprawdę była wspaniała – Niebiescy wygrali 14 tytułów mistrzowskich, są też czołową drużyną w tabeli historycznej ligi. W barwach tego klubu grali najwięksi – od Wilimowskiego, przez Cieślika, po dzierżącego rekord występów w lidze Łukasza Surmę. Dlatego też z okazji 100-lecia Ruchu, postanowiliśmy przypomnieć kilka ciekawych wydarzeń z historii tego klubu. Postaraliśmy się o pełen przekrój akcji: jest heroiczna walka o utrzymanie, sensacyjne mistrzostwo oraz przygody w pucharach. Zebraliśmy anegdoty, dziesiątki opowieści i wspomnień. Nie przedłużając, zabieramy was w podróż po niezwykłej historii śląskiego klubu.

Od Pucharu Dżentelmenów po Intertoto. Niezwykłe historie na 100-lecie Ruchu Chorzów

Dżentelmeni nie spadają

Jeśli myślicie, że problemy w Ruchu to coś nowego, uświadamiamy – nie do końca. Już w latach 20. XX wieku klub miał zawirowania organizacyjne i finansowe. Jak zła była sytuacja w 1929 roku? Cóż, chorzowianie przystąpili do sezonu bez… trenera. Ruchu po prostu nie stać było na zatrudnienie szkoleniowca. Problemy nakreśla szerzej Grzegorz Joszko na stronie “HistoriaRuchu.pl”. – Sprawa była jasna: nie płacisz za organizację meczów, bez względu na wyniki wylatujesz z ligi. Listopad był ciężki dla sympatyków, piłkarzy i działaczy. Ci ostatni zastawiali rzeczy, żeby długi zostały spłacone i brali pożyczki na funkcjonowanie klubu. Gdyby nie uzyskane odroczenia spłaty długów od Turystów Łódź i Pogoni Lwów, to byłby koniec.

Żartobliwie można więc stwierdzić, że Ruch był samograjem. I to całkiem niezłym, bo na początku sezonu zaliczył trzy zwycięstwa, w tym efektowną wygraną 3:0 w Krakowie z Cracovią. Niebiescy byli liderem, jednak grali ponad miarę. „Wikipasy” cytują przedwojenny „Przegląd Sportowy” oraz „Stadjon”, które jednogłośnie stwierdzają, że goście wygrali dość przypadkowo, nie wyróżniali się niczym poza długimi podaniami i solidną obroną. Czasy się zmieniają, laga pozostaje, wiadomo. Nas urzekło jedno stwierdzenie: „Szumiec w bramce niebezpieczeństw musiał oczekiwać od swych współgraczy, niż od Ruchu”.

W każdym razie z Ruchu szybko zeszło powietrze, co skończyło się walką Niebieskich o utrzymanie w najwyższej lidze w Polsce. Sezony rozgrywano wtedy systemem wiosna-jesień, więc w końcówce roku zaczęła się prawdziwa walka o byt chorzowian w lidze. Wiele w tej kwestii dawała wygrana 3:0 z bijącą się o tytuł Garbarnią, jednak niespodziewanie wynik został anulowany. Po fakcie krakowski klub złożył zażalenie na sędziego do federacji, która przyznała mu rację. Spotkanie prowadził nieuprawniony arbiter i należało je powtórzyć. Zanim jednak doszło do ponownego starcia, zaczęły dziać się cuda. W październiku przerwano również mecz Ruchu z Polonią Warszawa i choć stołeczna drużyna wygrywała go 3:2, to przyznanie jej walkoweru odbierało Ślązakom cenne w tabeli gole.

Kolejne problemy napatoczyły się Ruchowi w połowie listopada. Niebiescy zremisowali 0:0 z Cracovią, która także próbowała ich wyrolować. Portal historiaruchu.pl zdradza, że Pasy poskarżyły się PZPN-owi, próbując dowieść, że po meczu Wilhelm Kałuża o wiele mówiącym pseudonimie „Zabijok”, uszkodził ich gracza. – Po zawodach domyjącego się na ganku w szatni Tadeusza Zastawniaka przystąpił Kałuża i z całej siły kopnął go w lewą nogę ponad kostką. Uszkodzenie stwierdza załączone świadectwo lekarskie.

Reklama

Cracovia powołała się na świadków, którzy potwierdzali prawdziwość zajścia. Nic dziwnego, bo mowa o… zawodnikach klubu z Krakowa. W dodatku członek sztabu Pasów miał zostać zaatakowany przez piłkarzy i kibiców Ruchu, kiedy próbował powiadomić o sytuacji sędziego. Niebiescy mieli nieco inne zdanie na ten temat, tłumacząc, że Zastawniak doznał kontuzji podczas meczu. Obeszło się bez walkowera, jednak czytając relacje z ostatnich miesięcy sezonu, ciężko nie odnieść wrażenia, że Ruchowi rzucano kłody pod nogi. Historiaruchu.pl: Kary dla piłkarzy Ruchu posypały się jak z rogu obfitości: Buchwald – tygodniowa dyskwalifikacja, Gonsior – dwa miesiące, Peterek – tydzień, potem trzy tygodnie kary, Kałuża – dwa miesiące bezwzględnej dyskwalifikacji. Z historycznego portalu dowiadujemy się także, że śląski klub obsmarowała stołeczna prasa. – Nie obeszło się bez użycia przez graczy Ruchu całego arsenału gróźb i prowokacyj, mających na celu sterroryzowanie sędziego i drużyny przyjezdnej.

Nie byłoby w tym może nic śmiesznego, gdyby nie fakt, że po sezonie Ruch otrzymał… Puchar Dżentelmenów. Nagroda została im przyznana za postawę fair play i czystą, sportową rywalizację. Brzmi absurdalnie prawda? Cóż, możliwe, że chorzowianie nie otrzymaliby takiej nagrody, gdyby jednak z ligi spadli. Ale udało im się w niej utrzymać dzięki istnemu finałowi sezonu. Przełożony mecz z Garbarnią odbył się bowiem w grudniu, jako ostatni w lidze. Było to o tyle ciekawe, że w przypadku wygranej klub z Krakowa zostałby mistrzem Polski. Natomiast Ruch potrzebował dwóch „oczek” do utrzymania się w lidze kosztem Czarnych Lwów.

Sprawa była ważna również z powodów politycznych, co zaznacza „Ilustrowany Kurier Codzienny”. – Wobec spadku do Klasy A drużyny 1. FC Katowice, Ruch jest jedynym reprezentantem Górnego Śląska w Lidze. Separatystycznie nastawieni sportowcy z Górnego Śląska już teraz forsują pomysł utworzenia własnej ligi w tym regionie. Takie głosy zyskałyby na sile, gdyby z ligi spadł również Ruch.

Niebieskim udało się jednak ograć Garbarnię 1:0, co uratowało im ligowy byt. Zresztą jeszcze później okazało się, że chorzowianie i tak zostaliby ocaleni. Po weryfikacji jednego z meczów na walkower, ze spadkiem musiał pogodzić się Klub Turystów Łodź. W każdym razie 1 grudnia nikt o tym nie wiedział. Dlatego też po meczu Ruchu z Garbarnią, które odbyło się na stadionie niemieckiego 1. FC Katowice, doszło do… rozróby. “Niebiescy.pl” cytowali opis zdarzeń z jednej z gazet. – Publiczność w przeważnej części z Wielkich Hajduk, dawała wyraz sympatii do Ruchu ciągłym, bardzo niekulturalnym wykrzykiwanie, niejednokrotnie wprost wyciem, których zachęcano zwinnych graczy do wytrwania. Po końcowym gwizdku sędziego kibice katowiccy nie mogli znieść faktu, że Ruch utrzymał się w lidze i ruszyli kolumną na kibiców Ruchu. Doszło do starcia zwaśnionych stron. Krew lała się aż do wkroczenia konnej policji, która rozgoniła towarzystwo.

Szalona historia zakończyła się sukcesem i utrzymaniem Ruchu. Kto mógł się wtedy spodziewać, że po kilku latach do „Pucharu Dżentelmenów” klub z Chorzowa dorzuci mistrzostwo kraju?

Reklama

Beniaminek zgarnął wszystko

Dziś, kiedy Niebiescy grają w trzeciej lidze, niektórym ciężko może być to sobie wyobrazić, jednak były czasy, w których sensacją był spadek Ruchu nawet o jedną klasę rozgrywką. W 1987 roku chorzowianie po raz pierwszy ‘polecieli’ z ligi. Okoliczności tego spadku były równie kuriozalne, co w 1929 roku, kiedy ostatecznie ligę udało się uratować. W tamtych lat klub ze Śląska nie był już potentatem, ale miał kilka nazwisk poznamy. Waldemar Fornalik, Krzysztof Warzycha czy też Albin Wira – tak, ten Albin Wira – nie pomogli uratować ligi. Ruch być może i by się utrzymał, jednak z powodu „braku zaangażowania rywali” unieważniono jego wygraną z Zagłębiem Lubin. Nie pomógł też… ślub.

„Gucio” Warzycha po zmianie stanu cywilnego i rozpoczęciu studiów dość długo nie był sobą, niebieska machina zaczęła skrzypieć – czytamy wspominki ze „Sportu” na oficjalnej klubowej stronie. Jak widać prawda o tym, że chłop ginie po ślubie, jest stara jak świat.

Co jeszcze kuriozalnego było w spadku Ruchu? Być może pamiętacie najsłynniejszego samobója w historii polskiej piłki. Tak jest, Janusz Jojko i jego zamach zakończony we własnej bramce, bezpośrednio przyczyniły się do spadku Niebieskich. Golkiper popisał się tym wyrzutem w meczu barażowym z Lechią, przegranym 1:2. W rewanżu już nie zagrał. – Po prostu zakazałem Jojce wstępu do autokaru – czytamy na stronie lechiahistoria.pl wypowiedź trenera Ruchu, Jacka Machcińskiego.

To o tyle ciekawe, że chwilę wcześniej Jojko… uratował trenerowi życie, gdy ten dostał zapaści. – Trener Machciński nagle upadł na ziemię i zaczął się dusić. To wyglądało jak padaczka. Język wpadł mu do środka, dusił się. Rzuciliśmy się mu na pomoc. Wyciągnęliśmy język, włożyliśmy też jakiś przedmiot do ust, by mógł swobodnie oddychać – wspominał bramkarz w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”.

Po latach o samobóju zaczęły krążyć legendy. Jojce rzecz jasna od początku zarzucano sprzedanie meczu, zwłaszcza że w klubowej szatni znaleziono siatkę pełną pieniędzy. Ten z kolei zarzekał się w rozmowie z Andrzejem Gowarzewskim, że jako chorzowianin nie mógłby „zostać Judaszem” w tak ważnym momencie. Mleko się jednak rozlało, bramkarz został zawieszony i odszedł z klubu, a Ruch spadł na zaplecze Ekstraklasy, co dało początek kapitalnej historii powrotu na szczyt.

Trenerem został Jerzy Wyrobek. Z rozmów, które udało się przeprowadzić wynika, że to Albin Wira miał wielki wpływ na jego zatrudnienie. Wyrobek się wahał, dopiero wrócił z Niemiec i planował zająć się trenerką, ale Ruch to jednak wyzwanie. Podobno, pytał też ojca, Ryszarda Wyrobka, co ma zrobić i usłyszał: bier to synek, taką szanse się dostaje raz! Jak się okazało druga liga to był taki rozbieg, wyniki układały się w serię zwycięstw, klub pewnie wywalczył awans, a do roli lidera dojrzał Krzysztof Warzycha. Po awansie dobra passa trwała doprowadzając sensacyjnie Ruch do 14 tytułu mistrzowskiego. Wyrobek ponownie stanął za sterami Ruchu po drugim spadku. Ruch znów awansował po roku i także z dodatkowym triumfem. W 1996 roku zdobył Puchar Polski. Osobiście uważam Wyrobka, obok Vicana za najwybitniejszego trenera w historii – mówi nam Andrzej Godoj, historyk zajmujący się Ruchem Chorzów, członek Stowarzyszenia Wielki Ruch.

Drugą ligę udało się wygrać w cuglach. Inna sprawa, że chorzowianie drużynę mieli naprawdę mocną. Fornalak już o ekipie z 87′ roku mówił w „GW”, że zasługiwała ona na miejsce w górnej połówce ligi. Podobnie uważa Godoj. – Drużyna, która spadła z ligi na papierze wydała się nawet mocniejsza niż ta, która awansowała. W spadek wmieszało się jednak wiele rzeczy pozasportowych, narosło wokół Ruchu sporo złej krwi. Grało w niej wielu znakomitych piłkarzy, a jednak nie udało się utrzymać. Nie wiem, czy na niepowodzenie w walce o utrzymanie nie miało wpływu to, że Ruch był nazywany wiecznym ligowcem, który nigdy nie spadł. To mogło ciążyć. Spadek był swoistym katharsis, który oczyścił atmosferę.

Nikt specjalnie się nie dziwił, kiedy Niebiescy rozpoczęli ligę od siedmiu meczów bez porażki. Ale że Ruch po jesieni zajmował trzecią pozycję, ustępując tylko Górnikowi i GKS-owi Katowice, było już lekkim zaskoczeniem. Również dla zarządu. – W zimie były toczone rozmowy z działaczami o premiach, za Puchar Polski mieliśmy dostać magnetowid. Albin Wira zapytał, co dostaniemy za mistrzostwo, powiedziano, że też magnetowid. Albin dodał, że coś trzeba dołożyć. Prezes na to przystał i dołożono telewizor – wspomina w rozmowie z „Przeglądem Sportowym” Waldemar Fornalik.

Jeszcze jesienią zarząd klubu oferował premie za utrzymanie, tymczasem przed startem rundy wiosennej stawka wzrosła. Kibice oczekiwali od beniaminka boju o mistrzostwo. Po remisie z GKS-em Katowice byli wręcz zawiedzeni, że Niebiescy stracili punkty z silnym i bogatym sąsiadem, o którego dbał wówczas Marian Dziurowicz. „Sportowa Silesia” przypomina pomeczową notkę z „Dziennika Zachodniego”. – Grupa kibiców Ruchu po meczu zażądała, abyśmy napisali: Ruch jest źle przygotowany, przede wszystkim szybkościowo. Cała drużyna nie ta sama co jesienią. Trzy mecze to jeszcze za mało do daleko idących wniosków, choć z jednym zgadzamy się w zupełności. Każdy piłkarz robi mniej solidne wrażenie niż w pierwszej rundzie.

Walka o tytuł trwała do samego finiszu ligi, a jednym z decydujących meczów były Wielkie Derby Śląska z Górnikiem. Spotkanie budziło tak wielkie emocje, że chorzowianie pytali o możliwość rozegrania go na Stadionie Śląskim. Klub z Chorzowa chciał nie tylko wygrać, żeby przybliżyć się do mistrzostwa, ale też odegrać się za jesienne spotkanie, na które Górnik wyszedł w… niebieskich barwach. Przebieg meczu znają chyba wszyscy fani Ruchu. Goście prowadzili 2:1, gdy nagle – niedługo przed końcowym gwizdkiem – Waldemar Fornalik sprokurował „jedenastkę” dla zabrzan. Na wysokości zadania stanął jednak bramkarz Ryszard Kołodziejczyk i Niebiescy byli już o krok od tytułu.

Katowicki „Sport” analizował świetną postawę podopiecznych Wyrobka: – Ruch jako zespół z jedną gwiazdą gra jak zespół bez żadnej gwiazdy. Poszczególnym piłkarzom chorzowskim byłoby niekoniecznie łatwo zaimponować czymś zdecydowanie wybijającym się ponad średni przyzwoity poziom, ale to drużyna znakomicie się uzupełniająca.

Rzeczoną jedyną gwiazdą był oczywiście „Gucio” Warzycha, który pewnie zmierzał po tytuł króla strzelców. Przed ostatnim meczem sezonu zawodnik miał już pewne zwycięstwo w klasyfikacji. Nie zwolnił jednak tempa i zaliczył hattricka w meczu z Górnikiem Wałbrzych. 24 bramki przyklepały mistrzowski tytuł, a spotkanie miało kilka dodatkowych smaczków. Po pierwsze był to pożegnalny mecz Albina Wiry, który kończył karierę. Po drugie – pożegnalne spotkanie Warzychy, który wkrótce potem trafił do Panathinaikosu. Trzecia rzecz, z której zapamiętano starcie z wałbrzyskim klubem jest nieco mniej przyjemnym wspomnieniem. Po spotkaniu doszło bowiem do ogromnej burdy na trybunach. Naprzeciw siebie stanęli kibice oraz policja.

Cieszyliśmy się z mistrzostwa, ale też czuliśmy, że na zewnątrz dzieje się coś złego. Wypuszczono nas bodaj po godzinie. Nikt już nie myślał o fecie z kibicami – wspominał w „Sporcie” Mirosław Mosór. – Żadna ze stron nie miała dla siebie litości. Milicja najbardziej oberwała w tunelu prowadzącym na boisko. Tam było dużo krwi. Kibice byli głównie zagazowani. Milicja zakładała wtedy na lufy karabinów takie specjalne gazowe pociski i miotała nimi na 50-70 metrów. Stężenie gazu na samym stadionie było tak duże, że dało się je wyczuć jeszcze dwa dni po meczu! Ostro było też na ulicach Chorzowa. Poprzewracane radiowozy, barykady – dodał jeden z liderów kibiców Ruchu, opisując tamte zdarzenia.

Mistrzowski tytuł wspominał w rozmowie z nami Mirosław Szewczyk, jeden z członków tamtej drużyny. – Głupio powiedzieć, że spadek dobrze nam zrobił, ale ta degradacja naprawdę mocno nas nakręciła i siłą rozpędu wygrywaliśmy mecze także po awansie. Myślę, że wielu rywali nas nie doceniało, trochę lekceważyło, a my robiliśmy po prostu swoje. Nagle się wszyscy obudzili 5 kolejek przed końcem, że mamy realną szansę na mistrza Polski. U nas czuło się atmosferę. Naprawdę. Wychodziło się przed tych kibiców i chciało się zrobić wszystko, żeby nie tyle meczu nie przegrać, ale wprost przeciwnie – zdecydowanie wygrać. Od pierwszego gwizdka sędziego momentalnie siadaliśmy na przeciwniku. Bez względu na to kto przyjeżdżał. Mobilizowaliśmy się przy Cichej niesamowicie. Nie ukrywam, że było w tym wszystkim trochę szczęścia. Często strzelaliśmy bramkę i później trzymaliśmy zero z tyłu.

Ale nie tylko na boisku Ruch pokazywał klasę. Zwycięski zespół buduje się poza boiskiem i tak też było w przypadku ekipy z Chorzowa. – Pamiętam, że też chodziło się na piwko. „Gucio”, Szuster, Jaworski, Kołodziejczyk, Bąk, ja – było kilku zawodników, którzy czasami po treningu czy jakichś zakończeniach umiało się zabawić – zdradza Szewczyk.

Ruch Chorzów w Europie

Feyenoordu się nie bali

Być może ktoś się za to obrazi, ale fakty są takie, że historia pucharowych potyczek Ruchu Chorzów nie jest przesadnie bogata. Niebiescy jednak, jak to mieli w zwyczaju, kiedy już do Europy się dostali, to porządnie w niej namieszali. W drugim w historii starcie w Pucharze UEFA byli o krok od wyeliminowania późniejszego triumfatora rozgrywek – Feyenoordu Rotterdam. Za drużynę odpowiadał wtedy Michal Vican, postać naprawdę duża. Kilka lat wcześniej Słowak ograł w finale PZP FC Barcelonę, co dało Slovanowi Bratysława historyczny sukces.

Piłkarze Ruchu z tamtych lat wspominają Vicana jako niełatwego człowieka. Odpowiada on jednak za rewolucję w Chorzowie na każdej płaszczyźnie. Poprawiła się jakość boiska, organizacja w klubie, pojawiły się zagraniczne sparingi czy tournée, a zawodnicy otrzymali profesjonalne buty Pumy. Już na starcie Niebiescy odprawili dwa niemieckie zespoły. Uwagę przykuwa porażka 4:5 z Wuppertahler, której kulisy przybliżył w „RMF” Józef Benigier. – W szatni pojawiła się delegacja niemiecka, która zaproponowała, żebyśmy przegrali mecz, ale takim wynikiem, żeby awansować. Zaczęły się wtedy jakieś dziwne rozmowy. Nie zgodziłem się na to i stwierdziłem, że kiedy wyjdziemy, musimy od razu strzelić bramkę, bo ja im nie wierzę. Mecz zakończył się wynikiem 4:5, 60 tysięcy ludzi biło brawo. Cieszyli się, że wygrali przed własną publicznością.

Potem Ruch wyeliminował Carl-Zeiss Jenę. – Moi zawodnicy przystąpili do meczu rozstrojeni psychicznie i z każdą minutą tracili wiarę w siebie – stwierdził trener niemieckiej ekipy po porażce 0:3. Rozstrojenie psychiczne zawodnicy z Chorzowa musieli też zafundować węgierskiemu Honvedowi, który przyjechał na Śląsk bronić wyniku 2:0. Tymczasem do domu wracał z bagażem pięciu goli, dodatkowo upokorzony faktem, że jeden z nich padł bezpośrednio z narożnika boiska, a kolejny był efektem trafienia piętą Joachima Marxa. Niebieskich zatrzymał dopiero wspomniany Feyenoord, którego polski zespół… w ogóle się nie bał. – Po pierwsze – wcześniej rozłożyliśmy zachodnioniemiecki Wuppertal, drużynę Carl Zeiss Jena z NRD, węgierski Honved Budapeszt. Po drugie – respekt czuliśmy tylko przed drużynami niemieckimi i… Duklą Praga. Feyenoord nie robił na nas żadnego wrażenia, poza jednym zawodnikiem. Nazywał się Wim van Hanegem i był reprezentantem Holandii – wspomina Benigier w „Przeglądzie Sportowym”.

Prezes Ryszard Trzcionka obiecywał piłkarzom złote góry za awans do półfinału. Zawodnicy mieli otrzymać premię, która wystarczyłaby na zakup dobrego samochodu, jednak Feyenoord okazał się lepszy po dogrywce. Chorzowianie sięgnęli za to po mistrzostwo Polski, co oznaczało, że za rok czeka ich Puchar Europy. Trener Vican zadbał o to, żeby Ruch nie czuł się w tych rozgrywkach nieswojo i zabrał drużynę na Półwysep Iberyjski. Mimo to europejskie granie rozpoczęło się od falstartu. Ciężko to sobie wyobrazić, ale były czasy, w których drżał przed nami mistrz Danii, który uznawał bezbramkowy remis z Ruchem u siebie za spory sukces. Duńczycy w końcu skapitulowali, a potem ekipa z Chorzowa odprawiła z kwitkiem Fenerbahce. – Imponująca jest zwłaszcza kondycja zespołu, który przez okrągłe 90 minut potrafi grać w niebywałym tempie – „Niebiescy.pl” cytują pochwały trenera Turków, Didiego, pod adresem polskiej drużyny.

Jak oszukać Francuzów?

W Turcji Ruch doświadczył na własnej skórze fanatyzmu tamtejszych kibiców. „Niebiescy.pl” wspominają, że z trybun obrzucano zawodników pomarańczami i jabłkami. Tureccy kibice znali już renomę chorzowian, bo jak wspomina Benigier, gdy dwa lata wcześniej udało się wyeliminować Fenerbahce z Pucharu UEFA, na stambulskim targu piłkarze z Polski zostali przywitani niczym bogowie futbolu. Niebiescy nie dali się zastraszyć i znaleźli się w ćwierćfinale prestiżowych rozgrywek, gdzie czekał na nich mistrz Francji, Saint-Etienne. Zimą chorzowianie udali się na tournée po Ameryce Południowej. Tam od początku zdarzały się turbulencje, co przypomina „HistoriaRuchu.pl”. – Zaczęło się dramatycznie. Podczas lądowania naszego samolotu w stolicy Ekwadoru, Quito (…) nastąpiło silne uderzenie maszyny o betonową płytę lotniska. Samolot odbił się w górę i po chwili potężny huk towarzyszył pęknięciu dachu. Oberwały się ogromne płyty, wybuchła panika wśród pasażerów (…) Strachu nie brakowało, choć wszystko w końcu skończyło się szczęśliwie – mówił Joachim Marx śląskiej prasie.

Benigier wspomina natomiast w „PS” o problemach z oddychaniem podczas meczów w Ekwadorze. – Graliśmy na boisku, które znajduje się ok. 2800 metrów nad poziomem morza. Przy linii bocznej stały wózki z butlami z tlenem, podbiegaliśmy tam, nakładaliśmy maskę i dotlenialiśmy się.

O amerykańskiej przygodzie wspominamy nieprzypadkowo, bo podczas niej doszło do ważnego w kontekście meczu z Francuzami wydarzenia. „HistoriaRuchu.pl” opowiada o tym, jak trener Vican dowiedział się, że Saint-Etienne przysłało obserwatorów, którzy mieli nagrać mecz Ruchu z Internacionalem. Szkoleniowiec zastawił więc pułapkę. – Gdy trener Vičan dowiedział się o tej wizycie, zmienił przedmeczowe założenia i nakazał piłkarzom Ruchu grać wolno, słabo i nieefektywnie. Ruch przegrał 2:3 i mocno namieszał w głowach trenerów St.Etienne. Podobna sytuacja miała miejsce w Bielsku-Białej, gdzie szkoleniowiec francuskiej drużyny podglądał zespół Ruchu – czytamy.

Fortel chyba się powiódł, bo Ruch w obecności ponad 40 tysięcy widzów na trybunach ogrywał rywali z niespodziewaną łatwością. Chorzowianie prowadzili już 3:0, jednak stracili koncentrację i dali sobie wbić dwie bramki. – Ja jebiu waszą panienku Mariu, ja jebiu waszego Christa – krzyczał w szatni trener Vican według relacji portalu „Niebiescy.pl”. W „PS” Benigier wspomina też złote rady szkoleniowca dotyczące tego, jak poradzić sobie z „plastrem” od rywala. – Przywal mu z całej siły w jaja, to się od ciebie odczepi!

Ani rady, ani nerwy nie pomogły. We Francji mistrz Polski przegrał 0:2 i zakończył swoją przygodę w Europie. Nieprzypadkowo był to jednak złoty okres w historii śląskiej drużyny. – Sukcesy Ruchu w latach 70. to nie są przypadkowe zwycięstwa. Prezes Trzcionka, który opiekował się klubem z ramienia hutnictwa, wiele zmienił. W 1960 roku Ruch zdobył mistrzostwo mając 14 piłkarzy w składzie. Dlaczego ich było tak mało? Bo Ruch nie miał pieniędzy. W latach 70-tych fundament pod sukcesy podłożył Trzcionka, więc nie ma cienia przypadku w tych sukcesach – tłumaczy Andrzej Godoj.

Krok od Pucharu Lata

Ekipa z Chorzowa w XX wieku zaliczyła jeszcze jeden pamiętny, europejski wojaż. Był on po części dziełem przypadku, bo do Pucharu Intertoto Ruch zgłosił się jako ligowy średniak. Mało tego – zgłosił się, bo wiedziano już, że na polski klub czeka Austria Wiedeń, a ówczesny prezes wymyślił, że dzięki biletom z hitowego meczu załata dziurę w budżecie. Plan prezesa powiódł się aż za dobrze, bo Niebiescy nieoczekiwanie wyrzucili wiedeńczyków z pucharów. Wtedy zaczęła się prawdziwa przygoda, bo szukający oszczędności klub musiał w jakiś sposób dotrzeć do Szwecji, na kolejną rundę rozgrywek. Padło na kombinację: pociąg, wodolot oraz autokar. W rozmowie z nami wspominał to Mariusz Śrutwa.

To był wyjazd za jeden uśmiech. Chyba 24 godziny jechaliśmy na to spotkanie. W międzyczasie mieliśmy rozruch na parkingu szwedzkiego supermarketu. Nie zdążyliśmy na czas, było tak późno, że trzeba było coś zrobić przed meczem. Dodam, że powrót był jeszcze bardziej komiczny i jeszcze dłuższy. Aby było taniej, wracaliśmy już zwykłym promem, który płynął całą noc. W Polsce przesiadka do autokaru i stamtąd prosto do Spały.

Jeszcze ciekawiej było, kiedy Ruch wyeliminował Orgrytre IS i musiał dostać się do portugalskiej Amadory. Piłkarze wspominają, że po taniości wykombinowano im samolot białoruskich linii lotniczych. Był on w tak opłakanym stanie, że kiedy wylądowano we Francji, żeby zatankować paliwo, pracownicy lotniska łapali się za głowy, zastanawiając się jak coś takiego w ogóle jeszcze lata. Tę sytuację wspomina Łukasz Surma, który wtedy wchodził do zespołu. – Pilot we Francji wysiadł i dokręcał jakieś śruby na dachu. Nie wiem, jak można było puścić drużynę takim samolotem, ale to były takie czasy, nikt się tym nie przejmował.

Młody pomocnik został wtedy wrzucony na głęboką wodę. W serii jedenastek wytypowano go jako jednego ze strzelców. – Nerwy były duże. Duży upał, bardzo ciężki mecz z dogrywką, to był środek lata w Portugalii. Podróż była długa, więc bardzo nam zależało, żeby tego nie zmarnować – wspomina.

Chorzowianie stanęli na wysokości zadania, a kolejny sukces kapitalnie podsumował Orest Lenczyk, trener Ruchu, który nawiązał do swojego vis a vis, Jorge Jesusa, opiekuna Estreli Amadora. – Czy wynik uważam za sprawiedliwy? Sprawiedliwości trzeba szukać u Boga w niebie. Okazało się, że wygrał trener o imieniu Orest, a nie trener Jesus.

W półfinale Niebiescy zameldowali się równie niespodziewanie, co ich kolejny rywal z Debreczyna. Co ciekawe, prezes Krystian Rogala był tym faktem załamany. Zakładał, że do półfinału dostaną się nie Węgrzy, a Hansa Rostock i znów zarobi na biletach. A tak musiał wypłacić sowite premie za przejście Amadory, które nie zwróciły mu się w następnej rundzie. Na Węgrzech zawodnicy z Polski mieli równie barwne przygody, co w drodze do Portugalii. – Hotel był bez klimatyzacji, spaliśmy w wannach, które schładzaliśmy zimną wodą. Warunki nie do wytrzymania. Nikt o to wtedy nie dbał, tym bardziej, że Puchar Intertoto był traktowany z przymrużeniem oka. Nie brano pod uwagę, żeby logistycznie przygotować to od A do Z, z taką wizją, że zagramy w finale. Potem mieliśmy problemy w lidze, co było pokłosiem braku przemyślenia – opowiada Surma.

Nagrodą za te trudy była finałowa potyczka z Bolonią. Włoski klub był zdecydowanym faworytem, ale Lenczyk w swoim stylu próbował zdjąć presję z zawodników. – Dziennikarze mówili o transferach Sampdorii. O sprowadzonym Signorim, Ingessonie, Brazylijczyku Luciano. Trener odpowiedział na to „A my, drodzy państwo, sprowadziliśmy Pietruszkę”. Robert Pietruszka był osiemnastoletnim juniorem wyciągniętym z rezerw. Przed meczem pokazał nam skład Włochów. „Zobaczcie, kto to jest? Jakiś Paramatti – Sratti. Kogo tu się bać?”.

Jednak mimo tych zaawansowanych metod motywacyjnych, zawodnicy byli wycofani. Potwierdza to Łukasz Surma. – To były czasy, w których kompleks zachodniej Europy był większy niż teraz. To paraliżowało, mieliśmy wyobrażenie, że gramy z nie wiadomo kim. Teraz byśmy inaczej podeszli do tego meczu, człowiek więcej widział, a wtedy wszystko było dla nas obce, co nas usztywniało. Krzysiek Bizacki na pewno grałby w pierwszym składzie Bolonii, a jednak jego kariera tak się nie potoczyła. Grając z lepszym zespołem porównuje się swoich zawodników i zadaje się pytanie: czy grałbym w tamtym zespole? U nas było kilku piłkarzy, którzy na pewno by grali.

Ruch w pierwszym meczu przegrał 0:1, w drugim uległ rywalom 0:2. – Na wyjeździe świetnie zagrał Piotr Lech, był bohaterem. Tak to już bywa, że drużynie, która nie jest faworytem, lepiej gra się poza domem. Nie ma się nic do stracenia i skupiamy się na jakimś celu. U siebie musieliśmy pokazać więcej atutów. To była woda na młyn dla Włochów, którzy zaczęli nas kontrować, a my zaczęliśmy się denerwować. Mimo wszystko to była fajna przygoda. Na stronie Ruchu przeczytałem, że to jeden z największych sukcesów w historii i to miłe. Fajnie, że ludzie to pamiętają. Finał jakichkolwiek europejskich rozgrywek – nawet jeśli to nie jest Puchar UEFA czy Liga Mistrzów – to jest jakieś osiągnięcie. Byliśmy przecież bez okresu przygotowawczego, podróże były słabo przygotowane… Ale mieliśmy świetny zespół i mądrego trenera, który potrafił spokojnie do tego podchodzić, byliśmy jednością, dlatego udało się odnieść sukces.

***

Był to ostatni tak duży sukces Ruchu Chorzów. Potem kibice musieli się zadowalać najwyżej walką o ligowe podium, czy udziałem w eliminacjach do europejskich pucharów. A jakie są wasze najlepsze wspomnienia o Niebieskich? Podzielcie się nimi w komentarzach. My tymczasem życzymy Ruchowi kolejnych 100 lat sukcesów.

SZYMON JANCZYK

Fot. Ruch Chorzów/ruchchorzow.com.pl

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

Komentarze

16 komentarzy

Loading...