Reklama

Mieczysław Szewczyk, wieloletni piłkarz Ruchu: Zgnilizna była. Począwszy od drużyny po wszystkich rządzących

redakcja

Autor:redakcja

10 września 2013, 15:28 • 19 min czytania 0 komentarzy

– O pewnych sprawach mogłem powiedzieć otwarcie, ale rzeczywiście nie chciałem mieszać. Sytuacja ogólnie nie była ciekawa, a atmosfera ciężka. Było sporo takiej, jakby to powiedzieć, zgnilizny. Dla dobra drużyny wolałem nie zabierać głosu. Tak to wtedy widziałem – mówi w rozmowie z Weszło Mieczysław Szewczyk, który w barwach Ruchu Chorzów rozegrał ponad 300 spotkań i był pierwszoplanową postacią mistrzowskiej drużyny z sezonu 1988/1989. Dziś ma 51 lat, pracuje w Niemczech i kibicuje synowi Michałowi, który został wypożyczony z krakowskiej Wisły do Okocimskiego Brzesko.

Mieczysław Szewczyk, wieloletni piłkarz Ruchu: Zgnilizna była. Począwszy od drużyny po wszystkich rządzących

Waleczność, upór i rzadko spotykana ambicja – tym cechował się pan jako piłkarz. Starsi kibice przy Cichej do dziś wspominają, że drugiego takiego Szewczyka w Ruchu nie było.
Takie słowa cieszą, ale myślę, że dziś też można znaleźć chłopców, którzy są tacy jak my przed laty. Problem jest jednak z przywiązaniem do klubu. Dziś czegoś takiego praktycznie nie ma i piłkarze bardzo często zmieniają otoczenie. W moich czasach to przywiązanie do barw jednak było. Nie mieliśmy takiej rotacji zawodników jak dziś.

Pan preferował styl, z którego później zasłynął m.in. Arek Głowacki. Wsadzał pan głowę tam, gdzie inny bałby się włożyć nogę.
Dziś też są tacy zawodnicy w naszej lidze. W Kielcach ostatnio takiego widziałem. Jak mu było? Korzym?

Maciek Korzym.
Dokładnie. Złamał nogę niedawno. Widać, że to taki boiskowy bandzior. Nogi nie odstawi, tak jak ja kiedyś. Mając 175 cm wzrostu nigdy nie bałem się walczyć z wielkimi chłopami. Paweł Janas, Stefan Majewski – to byli goście, którzy przewyższali mnie o głowę, ale nigdy się nie bałem. Nie było siły, żebym odstawił nogę. Powtarzam to Michałowi, bo też nie jest wysoki. Trzeba o swoje walczyć. Jak się boisz – przegrywasz. Niestety.

Zdarza się panu jeszcze wracać do tych złotych czasów? Do mistrzowskiego sezonu 1988/89?
Pewnie, że tak. Jakiś czas temu byłem w Chorzowie na meczu Młodej Wisły i spotkałem Piotrka Lecha, Ryśka Kołodziejczyka i Darka Fornalaka, więc trochę o starych czasach sobie pogadaliśmy.

Reklama

Co się wtedy tak naprawdę stało? Potrafi pan to jakoś wytłumaczyć? Spadliście niespodziewanie z I ligi, a zaraz po powrocie zrobiliście mistrza.
Dużo czynników złożyło się na ten nasz sukces. Głupio powiedzieć, że spadek dobrze nam zrobił, ale ta degradacja naprawdę mocno nas nakręciła i siłą rozpędu wygrywaliśmy mecze także po awansie. Nagle okazało się, że jesteśmy rzeczywiście mocni w stosunku do tych zespołów, które wtedy walczyły o tytuł – GKS-u Katowice, Górnika czy Legii. Miałem wtedy 26 lat, czyli byłem w bardzo dobrym wieku dla piłkarza. Mieliśmy w składzie „Gucia” Warzychę, Krystiana Szustera, Mirka Bąka… Myślę, że wielu rywali nas nie doceniało, trochę lekceważyło, a my robiliśmy po prostu swoje. Nagle się wszyscy obudzili 5 kolejek przed końcem, że mamy realną szansę na mistrza Polski.

Tylko dwa razy w historii zdarzyło się, żeby beniaminek założył mistrzowską koronę. Przed Wami uczyniła to Cracovia w 1937 roku. Zrobiliście coś wielkiego. Mało tego, ponad połowę składu stanowili wychowankowie, co dziś jest po prostu nie do pomyślenia.
Nawet rozmawiałem ostatnio z Piotrkiem Lechem o tym, jak wchodziłem do szatni Ruchu, bo byłem jednym z tych nielicznych przyjezdnych. Dziś wygląda to zupełnie inaczej. Ponad 90 procent ludzi nie jest w ogóle związanych z Chorzowem. Moim zdaniem bardzo dużo dobrego daje to, że chłopcy wychowują się w mieście, w którym grają i utożsamiają się z regionem. U nas na Śląsku tak właśnie było. A dziś? Myśli się tylko o tym, żeby posiedzieć 2 lata, swoje skasować i odejść. My tak łasi na pieniądze wtedy nie byliśmy.

Ale realia też były inne.
Jasne, zgoda, nie mogliśmy ustawić się na całe życie, ale i tak nie patrzyliśmy na pieniądze. Grało się dla siebie, żeby być jak najlepszym i jak najlepiej prezentować się na boisku. Pieniądze były dopiero na którymś tam miejscu. Oczywiście, że były ważne, bo rodzinę trzeba było jakoś utrzymać, ale bez przesady. Dziś jak są opóźnienia to od razu sądy, nie sądy, rozwiązywanie kontraktów… W moich czasach też były zatory płatnicze, ale wszystko odbywało się na innym poziomie.

Wróćmy do tego ostatniego w historii Ruchu mistrzostwa. Własny stadion uczyniliście wtedy twierdzą niemal nie do zdobycia. Na 15 spotkań przegraliście tylko jedno (0:2 ze Stalą Mielec) i dwa zremisowaliście. Wynik imponujący, zwłaszcza dla beniaminka.
U nas czuło się atmosferę. Naprawdę. Wychodziło się przed tych kibiców i chciało się zrobić wszystko, żeby nie tyle meczu nie przegrać, ale wprost przeciwnie – zdecydowanie wygrać. Od pierwszego gwizdka sędziego momentalnie siadaliśmy na przeciwniku. Bez względu na to kto przyjeżdżał. Nie zapomnę – pressing, pressing i przede wszystkim bardzo agresywna gra. Gdy cała drużyna czekała już w tunelu na wyjście, a ja ryknąłem raz czy drugi, to aż ciary przechodziły. Mobilizowaliśmy się przy Cichej niesamowicie.

Recepta na ten tytuł okazała się śmiesznie prosta. Mieliście najlepszą defensywę w lidze (18 straconych bramek) i Krzysztofa Warzychę na szpicy.
Nie ukrywam, że było w tym wszystkim trochę szczęścia. Często strzelaliśmy bramkę i później trzymaliśmy zero z tyłu. Broniliśmy się jednak całym zespołem. Wpoił nam to wcześniej trener… przepraszam, pan trener Orest Lenczyk i my w sezonie mistrzowskim taką taktykę kontynuowaliśmy. Już wtedy graliśmy przecież jednym napastnikiem.

Było wtedy kilku bardzo dobrych piłkarzy w Ruchu – pan, dzisiejszy selekcjoner, Waldemar Fornalik, Dariusz Gęsior, ale największą gwiazdą był jednak bez wątpienia Warzycha.
„Gucio” miał wtedy bardzo dobry okres. W ogóle był bardzo lubiany, ale miał też sporo szczęścia. Pamiętam Furtoków, Koniarków, Marka Leśniaka – to byli napastnicy. On wykorzystał do maksimum swój dobry czas i szczęście, które mu sprzyjało. Nasza paczka też zrobiła wtedy swoje, bo można powiedzieć, że wykreowaliśmy trochę „Gucia”. Cała drużyna grała super, ale chwała przede wszystkim jemu, bo strzelał przecież te bramy.

Reklama

Atmosferę w drużynie tworzyły wyniki czy budowaliście ją sami? Legia miała później słynny „Garaż”, a jak było w Chorzowie?
U nas też tak było. Pamiętam, że też chodziło się na piwko. „Gucio”, Szuster, Jaworski, Kołodziejczyk, Bąk, ja – było kilku zawodników, którzy czasami po treningu czy jakichś zakończeniach umiało się zabawić.

Grupa bankietowa jak się patrzy.
(śmiech) Czy bankietowa? Nie nazwałbym tego tak, ale rzeczywiście integrowaliśmy się.

Zadzwoniłem do Dariusza Gęsiora. Jednym mnie zaskoczył. Już na wstępie, zanim zdążyłem o cokolwiek konkretnego zapytać, powiedział, że w tamtych czasach przede wszystkim trudno wchodziło się do szatni, na dużym stresie. Ciężko było przetrwać.
Nie wiem, co Darek miał na myśli, ale z pewnością wrażenie robiły nazwiska, które grały wtedy w Ruchu. To był z pewnością jeden z czynników. Jak ja wchodziłem do szatni było identycznie. Takie odczucia się pojawiały. Mało było takich, którzy nie znali starszyzny drużyny i wchodzili do szatni jak największe kozaki.

Każdy wiedział kto ma piłki nosić.
Tak jest. Był wtedy w drużynie taki Józek Nowak. Zawsze jak ktoś nowy przychodził to Józek rzucał żartobliwie jakimś tekstem. Pierwsza zasada: nowi biegali z przodu. Zawsze. I jak któryś jeszcze o tym nie wiedział, to go Józek prostował: „Kolego, co Ty tutaj chcesz? Nie szarp się tak i zmykaj do przodu, bo tu składy już wybrane”. Wracając do Darka to myślę, że właśnie te nazwiska zrobiły na nim wrażenie. Wcześniej podawał nam piłki na meczach, a nagle miał z nami grać, więc przeżycie musiało być spore.

Gęsior powiedział też takie zdanie: „Miałem w środku pola trzy opcje grania – Mietka na jednym skrzydle, Mirka Bąka na drugim i Krzyśka Warzychę na szpicy. I komu bym nie podał to pozostała dwójka była wiecznie niezadowolona”.
No było tak, było. Co mam zaprzeczać (śmiech). Każdy chciał piłkę dostać. Darek dobrze wszedł wtedy do drużyny. Pamiętam go z czasów jego młodości w Ruchu – bardzo dobrze się zapowiadał i miał taki fajny ciąg na bramkę.

Cofnijmy się na chwilkę do czasów degradacji. Mówił pan po latach, że po tym spadku w sezonie 1986/87 zarzucał pan sobie przede wszystkim jedno – że za mało miał do powiedzenia w szatni.
Nie chciałem wtedy za bardzo mieszać. W niektórych sytuacjach rzeczywiście mogłem powiedzieć więcej, bo jako starszy zawodnik miałem do tego prawo. Zgoda. Były sytuacje, które mi się bardzo nie podobały. Nie chciałbym do tego wracać, bo w pewnym momencie sam trochę zagmatwałem.

To znaczy?
O pewnych sprawach mogłem powiedzieć otwarcie, ale rzeczywiście nie chciałem mieszać. Sytuacja ogólnie nie była ciekawa, a atmosfera ciężka. Było sporo takiej, jakby to powiedzieć, zgnilizny. Dla dobra drużyny wolałem nie zabierać głosu – tak to wtedy widziałem.

Wspomniał pan o zgniliźnie. O tej degradacji zdecydowały nie tylko względy czysto sportowe. Mówi się do dziś, że poza boiskiem był straszny bałagan.
Był, rzeczywiście był. Winni byliśmy jednak wszyscy i drużyny również bym z tego nie wyciągał. Mówię ogólnie – zgnilizna była. Począwszy od drużyny po wszystkich rządzących.

Nigdy pan o tym nie mówił otwarcie.
Nie wracałem do tego, bo minęło już tyle czasu, że nie chciałbym się na ten temat rozwodzić. Było, jak było.

Zabrakło wtedy takiej osoby, jaką był na długo przed spadkiem Zbigniew Noras?
Zgadzam się. Super facet. Do dziś wspominam go z ogromnym sentymentem. Zmarł niestety bodaj na zawał serca podczas naszego meczu z Lechem. To był szef Polmozbytu w Katowicach, a było to wtedy takie stanowisko, że praktycznie rządził całym regionem. Przywileje z tego tytułu miał ogromne. No i był również naszym prezesem. Znakomitym prezesem. Wszystko był w stanie zrobić dla Ruchu.

Czasy były wtedy inne, więc prezes Noras mógł wam wiele załatwić.
Jasne, że tak. Pamiętam, że jakoś niedługo przed ślubem dostałem od niego talon na samochód. Miałem wtedy chyba 22 lata. Na wesele jechałem już dużym FIAT-em, a było to wtedy coś niesamowitego. Dostałem ja, „Gucio” Warzycha, Mirek Bąk i Józek Nowak. Decydowaliśmy wtedy o drużynie i prezes to docenił. Każdy marzył wtedy o samochodzie i on te talony załatwił, a trzeba wiedzieć, że wtedy mogli je dostać właściwie tylko górnicy.

Dużo było takich sytuacji. Pamiętam sklep „Roździeń” przed Sosnowcem. Do dziś chyba tam jest. Ogromny – meble, AGD, artykuły spożywcze – co chcesz. Właścicielem był jeden z naszych działaczy, więc podjeżdżało się od tyłu i wszystko na nas czekało. Trochę przykro się o tym mówi, bo inni w kilkusetmetrowych kolejkach godzinami wystawali, a my na tyłach mieliśmy wszystko przygotowane, ale trudno, takie były wtedy realia.

Podobnie jak Noras był żywym złotem wśród działaczy, tak wśród trenerów taką osobą był dla pana Orest Lenczyk. Wiem, że bardzo go pan ceni.
Cenię i szanuję. Chcę mu bardzo podziękować za to, co dla mnie zrobił. Pochodziłem z biedy, nigdy się tego nie wstydziłem. W domu było nas sześcioro i kiedyś ciężko zachorowała nasza mama. Bała się, że ma raka i musiałem z nią jeździć do Krakowa na zabiegi. Byłem między młotem a kowadłem – chciałem bardzo mamie pomóc, ale miałem też swoje obowiązki jako piłkarz. Zawsze prosiłem wtedy pana trenera, żeby mnie zwolnił, albo żebym mógł przyjechać później na zajęcia, bo z mamą trzeba było jechać. Opowiedziałem mu całą historię jej choroby i nigdy, ale to nigdy nie robił mi żadnych problemów. Zawsze mi tylko palcem groził: „Mietek, tylko pamiętaj, jak dowiem, że coś było nie tak…”. Wiem do dzisiaj, że jeśli ktoś go oszuka, okłamie, to u niego jest skończony. Zawsze byłem z nim szczery, a on potrafił mnie zrozumieć i podejść do tego wszystkiego po ludzku. Ja z kolei strasznie chciałem mu się odwdzięczyć za to dobrą grą. Rzadko się widujemy, ale jak już się spotkamy to zawsze mnie mocno przytuli. Traktowałem go jak drugiego ojca. Wielki szacunek dla pana Oresta.

Jest bardzo specyficzną osobą. Do wszystkich w ten sposób podchodził?
Dla niego zawsze najważniejsza była drużyna. Nikt i nic innego się nie liczyło. Pamiętam jedną taką akcję ze wspomnianym prezesem Norasem. Jechaliśmy na mecz z Górnikiem Zabrze i prezes mówi dzień wcześniej: „Panowie, jadę z wami autobusem. Na 100%”. A dodać trzeba, że prezes Noras był kibicem Ruchu z krwi i kości. No i trener Lenczyk zarządza zbiórkę, nie pamiętam już teraz o której godzinie, ale mówi bardzo wyraźnie: „Kto się spóźni ten nie jedzie”. Na drugi dzień mamy mecz, siedzimy już w autobusie. Wybija godzina zbiórki, a prezesa nie ma. Trener Lenczyk patrzy spokojnie na zegarek i mówi: „Proszę zamknąć drzwi, odjeżdżamy”. My w szoku. Ktoś tam nawet powiedział, że przecież prezesa jeszcze nie ma. Ale trener był nieugięty: „Zamykać i jedziemy!” Koniec tematu. Drużyna i zasady są najważniejsze. Nie było czekania nawet na prezesa. Pokazał wtedy wszystkim, że szef jest tylko jeden.

Potrafił wywalić z szatni za niedokładnie umyte buty przed treningiem.
U nas nie, ale jak go znam, to sytuacja jak najbardziej możliwa. U nas jak witał się przed treningiem to patrzył prosto w oczy, przyciągał do siebie i próbował wyczuć, kto jest „wczorajszy”. Wiedział wszystko, a byli u tacy, którzy czasami niewyspani przyjeżdżali na trening. I nie miało dla niego znaczenia, którego z nas to dotyczyło. Jeśli np. Szewczyk byłby niezdolny do gry po jakimś przepiciu, to by Szewczyka po prostu wyrzucił, albo w najlepszym przypadku posadził na ławce, a do składu wstawił kompletnego żółtodzioba. I tyle.

Zdarzyło się?
Mi nie. Nie chcę, żeby zabrzmiało to jak jakaś przechwałka, ale jeśli o mnie chodzi, to podchodziłem do tego profesjonalnie. Nie było sytuacji, w której nie byłbym przygotowany do meczu albo treningu.

Byli też w pana karierze tacy ludzie, których nie wspomina pan dziś ze szczególnym sentymentem.
To znaczy?

Trener Jacek Machciński.
Ooo, zdecydowanie tak. Machciński napsuł mi wtedy sporo krwi i do dziś nie wiem z jakiego powodu. Przyszedł do Ruchu jak byłem młodym zawodnikiem i na wstępnie zupełnie odstawił mnie od składu. Nie brał mnie w ogóle pod uwagę.

Bez powodu?
Bez powodu. Dla mnie to było duże zaskoczenie. Jeśliby przyszedł i porozmawiał ze mną: „Słuchaj, Mietek, nie widzę cię w składzie. Są starsi i bardziej doświadczeni, którzy muszą grać”, nie byłoby problemu. On jednak na „dzień dobry” Szewczyka wywalił. Dla mnie to było chamskie. Zresztą, jego podejście w ogóle było skandaliczne. Przebierał się u nas w szatni, chociaż miał swoją, a na dodatek bezceremonialnie palił w niej papierosy. Zupełny odlot! Dla niego może to było normalne, ale dla nas, młodych wtedy zawodników, szok. Jak może trener dawać taki przykład chłopakom? Kosmos jakiś. Jego sposób bycia w ogóle był taki bardzo luzacki. Dla mnie kompromitacja.

Leży panu mocno na wątrobie ten Machciński.
Leży mi i to bardzo. Jak już spadliśmy to wymyślił sobie, że zrobi czystkę w drużynie. Wyrzucił m.in. Janusza Jojko i za mnie się oczywiście chciał wziąć. Znalazłem się na tapecie, ale z klubu nie odszedłem, a gość się w moich oczach do reszty skompromitował. To było chyba dwa albo trzy dni po spadku. Jakieś sugestie z „góry” były, ale nie udało mu się mnie usunąć, a ja, jak na złość, zacząłem wtedy strzelać bramki. Dostał chyba tym wtedy mocno do głowy. Mniejsza, każdy robi błędy. Nie rozumiem tego wszystkiego, nie zachowywał się fair wobec mnie, ale trudno.

W Chorzowie spędził pan 11 lat. Licznik zatrzymał się na 263. meczach i 36. bramkach w I lidze, a jak doliczymy spadki i puchary to na koncie ma pan ponad 300 spotkań dla Niebieskich. Potrzeby był ten wyjazd do Niemiec?
Bardzo dużo klubowi zawdzięczam, ale to był akurat taki okres, że w Ruchu nie było pieniędzy. Tam w sumie nigdy ich nie było. Jedyny dobry moment był po sprzedaniu „Gucia” Warzychy zaraz po mistrzostwie.

Brakowało na bieżącą działalność?
Na bieżącą, na kontrakty, na wszystko. Też chciałem odejść po wywalczeniu tytułu. Dzwonił do mnie osobiście Jacek Gmoch z Larissy. Wszystko przez telefon ustaliliśmy i Jacek mówi: „Ale Mietek, jeden warunek: będziesz grał dla mnie, nie dla prezesa”. Dopiero później się dowiedziałem, że w greckich klubach prezes miał swoich piłkarzy, a trener swoich (śmiech). Powiedziałem w Chorzowie, że chcę odejść i wtedy okazało się, że działacze bardzo mnie chcą zatrzymać. Prezes Dura powiedział, że absolutnie mnie puścić nie może, bo już „Gucio” odszedł, Bąk ma odejść i jak mnie jeszcze sprzedadzą to im kibice nie darują. Dali mi trochę lepszy kontrakt i zostałem, a za dwa lata znów był problem z pieniędzmi.

Czyli wyjechał pan do Wuppertaler SV, bo Ruch potrzebował pieniędzy z transferu?
Dokładnie tak. Miałem zgodę na odejście i klub dostał chyba wtedy za mnie 200 tys. marek. Droga do Niemiec była dość długa, bo najpierw pojechałem tam na testy! Grałem w trzech meczach – z 1. FC Köln Andrzeja Rudego, Duisburgiem i Dynamo Moskwa. W tym ostatnim spotkaniu zagrałem połówkę na środku pomocy i po nim Niemcy podjęli decyzję. Mnie przekonało zachowanie drużyny pod koniec pierwszej połowy. Rywal wszedł mi wtedy nakładką w kolano i mocno je rozciął (Szewczyk pokazuje dużą bliznę na nodze), a chłopaki, których przecież w ogóle praktycznie nie znałem, omal się z tymi Rosjanami nie pobili. Wszyscy – nawet rezerwowi ruszyli z ławki. Spodobało mi się to zachowanie. Znieśli mnie z boiska, pojechałem do prywatnej kliniki i jak okazało się, że nic poważnego poza głębokim rozcięciem się nie stało, wróciłem pozszywany na kolację i wtedy się dowiedziałem, że chcą ze mną podpisać kontrakt.

To był trochę wyjazd na wariackich papierach. Wuppertaler SV był wtedy przecież beniaminkiem 2. Bundesligi. Jak tam było?
Finansowo z pewnością nie za dobrze. Miałem tam wtedy takiego pseudo-menadżera i te pieniądze były jednak marne, a jeszcze jak później dowiedziałem się, że praktycznie wszyscy zarabiają 200% więcej, to zrobiło się naprawdę nieciekawie. Tak to wtedy wyglądało. Sprowadziłem do Niemiec rodzinę, poznałem trochę kraj i język, którym do dziś się posługuję. Moje dzieci chodziły do niemieckiej szkoły, a córka została germanistką i pracuje w niemieckiej firmie. Dla rodziny był to więc bardzo fajny wyjazd, bo żyliśmy na niezłym poziomie, ale bez jakiejś możliwości odłożenia czegokolwiek na lata.

Chyba mimo wszystko pan nie żałuje.
Nie, zdecydowanie nie żałuję. Grałem tam z fajnymi ludźmi – Waldek Matysik, reprezentant Polski czy Frantisek Straka, który później został trenerem Czechosłowacji. Nie pamiętam wszystkich już. Kto tam jeszcze był?

Hwang Sun-hong, który na mundialu w Korei strzelił nam bramkę.
Dokładnie! Super chłopak. Zapomniałem o nim. Przyjaźniliśmy się. Bardzo fajny i skromny gość. Nie znałem na początku języka, on też, więc trzymaliśmy się razem.

To jak wy się dogadywaliście?
(śmiech) On troszeczkę po angielsku, ja po niemiecku, a reszta na migi i jakoś szło. Spaliśmy często razem na zgrupowaniach. Bardzo ciekawy zawodnik. Nie wiem czemu tak go sobie odpuścili w pewnym momencie. Pamiętam, że nie do końca dobrze czuł się w Niemczech. Może dlatego. Szkoda, że później nie utrzymywaliśmy kontaktów.

Dobrze wspomina pan ten wyjazd do Niemiec.
Pewnie, że tak. Wiesz co mnie najbardziej zszokowało? Nie było żadnych problemów ze sprzętem. Przypominam, że to było 21 lat temu. W Ruchu, pod względem sprzętu czy infrastruktury, na tle rywali z ligi wyglądaliśmy po prostu biednie – buty inne, getry inne, spodenki inne, ortaliony jakieś byle jakie. Nic firmowego oczywiście, żebyśmy się rozumieli. Co udało się gdzieś pokątnie załatwić to dostawaliśmy. A tam? Zupełnie inne życie. Autobus z klimatyzacją, śniadanka, kawki. Dwóch ludzi jeździło z nami na mecze i robili nam kanapeczki, przygotowywali ciasto. Dodatkowo dwóch ludzi, którzy zajmowali się sprzętem – rzucasz po meczu czy treningu i nic cię nie interesuje. Oni wszystkim się zajęli. U nas? Nie do pomyślenia.

My naprawdę mówimy o beniaminku 2. Bundesligi 21 lat temu?
(śmiech) Widzisz, dokładnie tak. Nie wspominam nawet o hotelach i tego typu organizacji, bo to już zupełnie była inna liga. Wyjeżdżając miałem 30 lat i wydawało mi się, że wiele już widziałem, ale jak tam dotarłem to byłem w kompletnym szoku. Nasz kraj był wtedy zaściankiem. Zresztą, dziś pod tym względem nie jest wiele lepiej. Ruch? Jedno boisko treningowe. Wisła? Jedno boisko treningowe. Dziś! W Wuppertalu miałem sztuczną trawkę z oświetleniem i siedem boisk na terenie miasta do dyspozycji klubu. Gdzie chcieliśmy tam trenowaliśmy. Wszystkie oświetlone. Nawet jak na sparingi z drużynami z III i IV ligi jeździliśmy to światła były. Nie jakieś super, wiadomo, ale jednak. Mecze ligowe graliśmy o 21. Kosmos jakiś. Tyle lat temu.

Zagrał Pan tam 51 spotkań, spadliście do ligi regionalnej i w 1997 roku wrócił pan do Polski. Trochę pokopał pan w niższych ligach – Górnik Brzeszcze i Pasjonat Dankowice – a później przez chwilę zajął się trenerką.
Bardzo fajny okres.

Dlaczego taki krótki?
Dobre pytanie. Bardzo dobre. Zawsze gdzieś od tego uciekałem. Miło wspominam Dankowice, super mi się tam trenowało, ale przyszedł moment, w którym musiałem kształcić dzieci, a pieniędzy jednak z tego wielkich nie było. Wpadło mi do głowy, że pojadę do Stanów, bo miałem tam dwie siostry. Stwierdziłem, że może tam coś zarobię na studia dla dzieci, bo zapewnienie im wyższego wykształcenia było zawsze moim priorytetem. Uciekłem trochę od tej piłki, a to był właśnie ten okres, w którym mogłem iść do szkoły trenerskiej i gdzieś się załapać. To był mój błąd, że wyjechałem do Stanów. Przesiedziałem tam 4 lata i straciłem cenny czas. Wypadłem z tego środowiska piłkarskiego.
Pamiętam, że jak tam byłem to często rozmawiałem z Waldkiem Fornalikiem, który też miał rodzinę w Stanach. Zadzwonił kiedyś i mówi: „Mietek, ja chyba tam do Ciebie przyjadę, bo nie ma tutaj z czego żyć”. Waldek, mimo że miał papiery i studia, też miał problemy z trenerką. Pytał jak tam jest, co robię. Bardzo poważnie o tym myślał, bo jakoś tak wyszło, że nie miał wtedy pracy. Przetrzymał jednak ten trudny czas i wyszło mu to na dobre.

On jest selekcjonerem, a pan pracuje w Niemczech.
To w ogóle jest śmieszna sprawa. Jak odchodziłem z Wuppertaler SV to prezes mówił do mnie: „Mieciu, nie jedź nigdzie, bo i tak wrócisz tu za pracą. Nie wracaj do tej Polski”. A ja do niego: „Prezes, wracam. Dom postawiłem, chcę tam mieszkać”. Friedhelm Runge – bardzo fajny gość, do dziś tam chyba działa. No i wykrakał, bo wróciłem i dziś rzeczywiście pracuję w Niemczech. Ł»ałuję bardzo tego wyjazdu do Stanów, bo straciłem kontakty i po latach nie było szans tego nadrobić.

Przespał pan najważniejszy okres po zawieszeniu butów na kołku?
Dokładnie. Dobre określenie – przespałem. Poza tym wtedy nie było takiej mody na zatrzymywanie ludzi związanych z klubem. Dopiero dziś zaczyna się o tym myśleć. W Niemczech wielu byłych zawodników momentalnie układa się gdzieś przy drużynie. Wykorzystuje się swoich. Kiedyś rozmawiałem na ten temat z Mirkiem Mosórem i mówiłem mu, że jeśli mogę jakoś pomóc, jeśli będzie dla mnie miejsce w Ruchu, to jestem gotowy. Proponowali mi funkcję skauta, ale wszyscy przecież wiemy, że z tego w Polsce wyżyć się nie da.

Długo nie wracał pan na Cichą. Pojawił się tam pan dopiero po 17. latach z okazji 30. rocznicy wywalczenia mistrzostwa Polski w 2009 roku. Na benefisie Krzysztofa Warzychy też pan nie był, choć zapowiadano przyjazd.
Byłem tym troszeczkę zbulwersowany. Nikt do mnie wtedy nie zadzwonił. Byłem wtedy w Stanach, ale nawet do rodziny nikt nie zadzwonił. Mam trochę o to pretensje, bo dla przyzwoitości powinni mnie zaprosić na ten benefis „Gucia”. Trudno, co mam więcej powiedzieć? Ja bym tak nie postąpił. Szkoda, że tak wyszło.

Pojawiały się takie głosy, że ktoś przy Cichej nie chciał wtedy pana przyjazdu.
Nie wiem dlaczego. Nie wiem. Moim zdaniem to tylko świadczy o tych ludziach.

Na koniec trochę z innej beczki. Na zawsze w klasyce gatunku pozostanie Janusz Jojko, którzy sam wrzucił sobie piłkę do bramki w meczu z Lechią. Muszę o to zapytać, bo podobno… miał pan spory udział w tym kiksie wszechczasów.
Tak jest. Muszę się przyznać, że maczałem w tym palce. Byłem wtedy na jego lewej stronie. Janusz złapał piłkę, więc ja krzyczę do niego coś w stylu: „Janusz, dawaj, graj”. On się już zamachnął, ale kątem oka zobaczył, że rywal przecina prawdopodobny tor lotu piłki. Zawahał się i wszyscy wiemy, co się stało. Śmieszne było to, że myśmy tak zgłupieli jak on sobie tę piłkę do bramki wrzucił, że naskoczyliśmy na liniowego i wmawialiśmy mu, że „piątka” powinna być, a nie żaden gol (śmiech). Dziś bierzemy to humorystyczne, ale wtedy był to naprawdę kolosalny szok. Janusz w przerwie się popłakał. Zupełnie się rozkleił. Nie chciał w ogóle wyjść na drugą połowę, ale Machciński od razu mu powiedział: „Kurwa, Janusz, wchodzisz do bramki i mnie to nic nie interesuje”.

Rozmawiał SEBASTIAN KUŚPIK

Najnowsze

Liga Mistrzów

Żaden z półfinalistów Ligi Mistrzów nie wygrał w ćwierćfinale pierwszego meczu

Bartosz Lodko
0
Żaden z półfinalistów Ligi Mistrzów nie wygrał w ćwierćfinale pierwszego meczu

Komentarze

0 komentarzy

Loading...