– Panowie, możemy się napić piwka. Ja wam nie patrzę kto ile wypije. Każdy wie ile może. Była dobra praca, ja to doceniam. I wolę, żebyście to piwko wypili przy mnie, niż się chowali po autokarach. Więc ja wam liczył nie będę, ale ty Jackiewicz już wypiłeś cztery.
Michał Stasiak, mistrz Polski z Zagłębiem Lubin, były piłkarz Groclinu, Widzewa czy Floty, ma dobrą pamięć do anegdot. Jak Smuda skwitował powołanie Stasiaka do kadry? Co powiedział Marek Citko przed rewanżem z Monaco? Jaka jest najlepsza anegdota o Oreście Lenczyku?
Nie unikamy też trudniejszych tematów, choćby korupcyjnego zawieszenia za ustawienie meczu Zagłębia z Cracovią. Zapraszamy.
***
Michał Stasiak: – Mój tata grał w Resursa Zduńska Wola. Jako mały chłopak chodziłem na mecze, stawałem za bramkę i czekałem, aż skończy, żeby móc z nim pograć. Szkoła była ważna, ale na pewno rodzice nie robili mi problemów, gdy powiedziałem, że chcę grać w piłkę. Nie byłem też jednak nakłaniany – tak po prostu wyszło samo z siebie, a gdy już podjąłem decyzję, bardzo mnie wspierali. Tata był moim największym kibicem, jeździł na wszystkie mecze, na które mógł, a po nich zawsze miał dla mnie konstruktywną krytykę. Pasowało mi to, bo ja też byłem i jestem wobec siebie krytyczny.
Trafił pan do Widzewa w sezonie 98/99, czyli kiedy nad szatnią jeszcze unosił się duch Ligi Mistrzów.
Pierwsza wizyta w szatni, wspólnie z Łukaszem Masłowskim. Co czułem? Chyba strach. Miesiąc wcześniej tych chłopaków widziałem w telewizji. Rok wcześniej jeździłem na Ligę Mistrzów, czy na mecz ze Steauą, czy z Dortmundem. A teraz siedzę z nimi. Ciężko się przestawić.
Bilety na BVB to nie była prosta sztuka, jak pan je załatwił?
Tata załatwił z zakładu “Wola”, który załatwił ich sporo dla swoich pracowników. Jechaliśmy autokarem na mecz, po powrocie ciężko było zasnąć. Zawsze byłem widzewiakiem, ale bez jakichś ultrasowskich przygód. Nie jestem z tego gatunku piłkarzy, którzy lubią prowokować, całować herb. Tak, kibicuję Widzewowi, ale miałem i mam szacunek do innych klubów. Na pewno nie jest tak, że nienawidzę Legii czy ŁKS-u.
Kto był pana największym widzewskim idolem?
Tomek Łapiński. Emanował spokojem, co widać było z trybun, a później potwierdziło się w szatni. Dwa lata temu grałem w Bytovii, Tomek był ekspertem Polsatu, komentował nasz mecz. Po spotkaniu spotkaliśmy się na korytarzu i podczas tej rozmowy zamieniłem z Tomkiem więcej słów, niż wtedy w szatni przez rok. Był małomówny, ale miał ostatnie słowo.
Kto robił największe wrażenie piłkarsko w tamtym Widzewie?
Trudno powiedzieć. Radek Michalski. Marek Citko. Artur Wichniarek. Na pewno Artur wyróżniał się tym, że mimo młodego wieku miał bardzo duży posłuch. Słynął z tego, że mówił to co myślał. Nie bał się ani prezesów, ani starszych zawodników.
W Widzewie nie płacili sześć miesięcy. Prezes Pawelec z dyrektorem Wojciechowskim umówili się z radą drużyny na spotkanie na którąś godzinę. W radzie drużyny był też Artur. Pawelec z Wojciechowskim spóźniali się. Żaden z zawodników nie chciał dzwonić, chcieli czekać. Artur wziął telefon, zadzwonił i w dosadnych słowach – ale kulturalnych – powiedział, że on szanuje tych, którzy jego szanują, a jak ktoś się umawia na konkretną godzinę, to nie powinien się spóźniać.
Sponsorem technicznym był wtedy w Widzewie Adidas. Artur walczył o króla strzelców, w prawie każdym meczu strzelał bramkę. Przed każdym meczem brał z magazynu nowe buty. W końcu kierownik Gapiński się zdenerwował:
– Artur, ty już piętnaście par butów masz!
– Chce kiero, żebym strzelał?
– Tak.
– To kiero da parę butów.
I Artur strzelił dwie. Był pewny siebie na boisku i poza nim.
Ciekaw jestem jak wspomina pan Marka Citko, który wtedy wracał po ciężkiej kontuzji.
Wesoły, pomocny człowiek. Wciąż panowała Citkomania, gdzie się Marek nie pojawiał, wzbudzał zainteresowanie. Nikt z nas, młodych, nie miał samochodu. Marek sam wychodził z inicjatywą, podchodził do mnie, Arka Świętosławskiego czy Adriana Budki:
– Chłopaki, podrzucić was?
– Marek, my się przejedziemy tramwajem. Nie ma problemu.
– Nie, dawajcie młodzi, nic się nie przejmujcie.
Był wtedy jednym z najbardziej rozpoznawalnych sportowców w Polsce, ale na pewno nie miał much w nosie.
Był pan świadkiem tego jak kuriozalnych rozmiarów potrafiła sięgnąć Citkomania?
Lepiej pamiętam odwrotną historię. Dwie godziny przed meczem mieliśmy się stawić w szatni. W Widzewie wymieniono akurat z jakiejś przyczyny całą ochronę. Ja idę, jestem zatrzymany:
– Kim ty jesteś?
– Michał Stasiak. Gram w Widzewie.
– Ta, Michał Stasiak.
I musiałem pokazać legitymację. Ale dobra. Ja to młody. Zrozumiałe. Marek miał coś takiego, że zawsze przychodził na styk, ale tym razem mija czas, jego wciąż nie ma nie ma. Nagle dzwoni:
– Chłopaki, ochroniarze nie chcą mnie wpuścić na stadion, a nie mam dokumentów.
Nie wiedzieli kim jest. Kierownik Gapiński musiał wyskoczyć i ochroniarzy zbesztać. Marek się nie obrażał, śmiał się z tego.
Było widać u niego, że już nie jest tym samym piłkarzem? Widział go pan w Lidze Mistrzów, a tu z nim trenował.
Na pewno tak. Był wcześniej w mega formie, na wznoszącej. Kontuzja to zatrzymała, a później rehabilitacja nie przebiegała tak jak powinna. To jednak zostaje.
“Nikt nie da ci tyle, ile obieca Widzew”. Takie hasło krążyło o ówczesnym Widzewie. Wobec was, młodych, też się stosowało?
Mieliśmy malutkie pensje, ale zaległości i tak szybko rosły. Sięgały siedmiu miesięcy. My oszczędności nie mieliśmy, więc robił się problem. Tyle dobrego, że mieszkanie opłacał klub. Ale po dwóch miesiącach też zaczął przychodzić właściciel i próbował ściągać z nas należności, bo klub nie płacił. Straszył, że nas wyrzuci. Pamiętam, mieliśmy nie jechać na letni obóz, dopiero przekonano nas, że dostaniemy pieniądze podczas obozu. Cały mój pobyt w Widzewie to ciągłe problemy finansowe. Raz graliśmy z Wisłą Kraków. Canal+ przed bramą stadionu czekał, żeby sfilmować wjazd autokaru. A tu podjeżdża kilka osobówek, bo nie było już na autokar. Człowiek nabierał grubej skóry. Przekonania, że w życiu piłkarza nie zawsze jest wesoło.
Panu oberwało się za słynne już frytki. Tyle miał pan zarabiać, by ledwie nie starczyło.
Człowiek coś powie, ktoś to wyrwie z kontekstu i łatka przypięta. A najzabawniejsze, że cytowałem prezesa Grajewskiego. Jak podpisywał ze mną umowę powiedział:
– Na razie grasz za takie pieniądze na frytki. Potem będą większe.
A potem najbardziej się panu oberwało od prezesa Grajewskiego.
Najlepszą obroną jest atak. Życie. Na pewno z prezesem Grajewskim nie było nudy. Prezes potrafił kłócić się z panem Tomaszewskim na łamach gazet. Tomaszewski zarzucał, że prezes źle rządzi Widzewem. Za jakiś czas jedziemy na obóz, a pan Tomaszewski u nas trenerem bramkarzy.
Albo jak pojechaliśmy do Turcji, mijał termin zapłaty pensji. Prezes ustawił stół na środku hotelowego lobby. Każdy podchodził, a on rzucał 200-300 euro. To wyglądało dość komicznie. Ludzie, co pracowali w hotelu, dziwili się o co chodzi. Dziś można się pośmiać, wtedy nie zawsze było do śmiechu.
A jak pan wspomina Franza Smudę?
Byłem u niego w niejednym klubie. Trener obdarzony dużą charyzmą. Ale warsztat, no, można powiedzieć, średni z perspektywy czasu. Choć często się sprawdzał.
Co ma pan na myśli przez “średni warsztat”?
Z kimkolwiek się spotykam i rozmawiam o Smudzie, to plan treningowy taki sam. W poniedziałek gierka, dziadek. Wtorek dziadek, gierka. Środa dziadek, gierka. Gierki na całym boisku, koszulki meczowe dla jednej drużyny, która była przewidziana do gry, i pozostali, fusy, grają na nich. Sęk w tym, że ci drudzy często wygrywali, bo grali na luzie, bez spiny, a tamci byli pod presją trenera, bo ich mianował. Była tak sytuacja, że fusy wygrywały 3:0, a trener się wściekał przy linii. Ci “gorsi” śmieją się między sobą:
– Gramy z nimi w dziadeczka panowie.
Smuda na to:
– A wy bez koszulek co? Wypieprzyć was z treningu?
Wiadomo, to godziło też w jego wybory personalne, które na ten dzień się nie sprawdzały, a ci jeszcze z tego kpili. Przynajmniej tak to odbierał.
Ostatnio Piotr Rocki mi mówił, że Smuda kazał Łukaszowi Masłowskiemu “schuść” w Odrze Wodzisław.
Albo: “Kto tam się spaźnia?”. Tak się w Krakowie mówi. Tych przejęzyczeń było trochę.
Kiedyś też trener spóźnił się na zajęcia w Zagłębiu. My na boisku, trenujemy z trenerem bramkarzy. Smuda przyleciał.
– Dobra, dzisiaj się z wami nie witam, jutro się z wami przywitam, dziś już szkoda czasu.
Trener w Wodzisławiu miał też dwóch masażystów: młodszego i starszego. Starszy robił dużo szumu, a mało pracy, podczas gdy młodszy nadrabiał i bardzo się starał. Ale jak szliśmy na trening, to Smuda zabierał tylko starszego, a młody jechał trenerowi umyć auto na stację benzynową.
Bywało tak, że niby musisz utrzymać powagę, a ciężko się nie roześmiać. W Legii Jacek Magiera spisywał wszystkie pomyłki trenera. To mogłaby być książka godna nagrody.
O, to nie wiedziałem, że Jacek Magiera takie notatki prowadził.
Chyba Jacek. Wiem, że była taka sytuacja z Radosławem Wróblewskim, skrzydłowym, pociesznym człowiekiem. Smuda mówił do niego:
– Pamiętaj Radek. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubowi.
I weź się nie roześmiej. A trener patrzył w oczy, komu do śmiechu.
Raz zabrał nas też po meczu do baru. Mówi:
– Panowie, możemy się napić piwka. Ja wam nie patrzę kto ile wypije. Każdy wie ile może. Była dobra praca, ja to doceniam. I wolę, żebyście to piwko wypili przy mnie, niż się chowali po autokarach. Więc ja wam liczył nie będę, ale ty Jackiewicz już wypiłeś cztery.
A jaki był trener Lenczyk?
Specyficzny, inteligentny, bardzo fajny. Ja miałem z nim mega dobry kontakt. W Zagłębiu Lubin przyszedł do nas w trakcie sezonu, by pomóc awansować – byliśmy na czwartym miejscu, gubiliśmy punkty. Trener przyszedł.
– Michaś, ja cię pamiętam z Widzewa. Ja tutaj znam sześciu zawodników, o reszcie musisz mi powiedzieć, bo ich nie kojarzę, a tu nie ma czasu się zapoznać, bo za dwa dni gramy mecz.
Więc wybieraliśmy skład razem z trenerem, ale trzeba pamiętać, że te mecze faktycznie zostały wygrane i awansowaliśmy.
Jego metody treningowy też mi przypasowały. Choć na pewno czasem były dziwne – bieganie z gryfami od sztang, skok wzwyż, albo przechodzenie pod ławkami w parku.
Przechodzenie pod ławkami w parku?
Tak. Trener pytał:
– No co wy, pod ławkami nie możecie przejść? Ile wy macie lat?
Kiedyś pojechaliśmy na obóz do Spały. Powiedział, żeby młodsi przyszli przed treningiem, to pomogą rozłożyć sprzęt. Przychodzimy, patrzymy – trenera nie ma. A tu trener wychodzi zza zaspy:
– Chciałem zobaczyć, czy przyjdziecie wcześniej czy nie.
Innym razem robi rozgrzewkę, rzuca koszulki.
– A teraz będziemy grali.
Patrzymy. Nie ma piłki. A trener zza kurtki rzuca piłkę do rugby.
W Zagłębiu za trenera Lenczyka graliśmy na Flocie Świnoujście. Mieliśmy już awans, ale też dobrą premię za to zwycięstwo. Trudny teren, ale spięliśmy się – prowadzimy 3:0. Tymczasem Flota strzela jedną bramkę. Potem drugą. Robi się nerwowo, kwadrans do końca. Trener Lenczyk stał spokojnie i zaczął cmokać. To jego cmokanie było słyszalne z bardzo daleka.
Sebastian Mila też mi o nim opowiadał, tak was przyzwyczaił, że nawet na pełnym stadionie zwracaliście na to uwagę.
Nawet jak dziesięć tysięcy ludzi siedziało na trybunach, to ci co mieli usłyszeć cmokanie, słyszeli. Tak jak są gwizdki dla psów na specjalnych częstotliwościach, tak samo z tym cmokaniem. Tym razem trener cmoka, cmoka. W końcu krzyczy:
– Golina! Do mnie.
80. minuta. Golina na pełnym sprincie do trenera. Myślał, że będzie jakaś wskazówka, żeby coś przestawić, bo wynik w opałach. Trener mówi:
– Golina, wciągnij brzuch, bo z daleka widać, że gruby jesteś jak cholera.
Golina stoi.
– I to wszystko?
– Tak. Idź graj, bo przegramy.
Najlepsza anegdota z trenerem to jednak ta, gdy przedstawiany był w Zagłębiu. Zwołany został cały sztab, wszyscy piłkarze. Prezes Jeż wyszedł na środek szatni i przedstawia trenera Lenczyka w samych superlatywach: wybitny szkoleniowiec, bardzo doświadczony. Przemowa trwa, pochwały się sypią, trener stoi w kącie, nagle dzwoni telefon trenera. Jakaś melodyjka z “Czterech pancernych”. Wszyscy konsternacja, a ta melodyjka bardzo głośna. Prezes Jeż się obrócił, a trener patrząc na telefon mówi:
– Żona dzwoni. Pewnie chce powiedzieć, żebym się nie wpieprzał w to bagno.
Ci, co mieli styczność z trenerem, rozumieli żart. Ale prezes tak tego nie odebrał. Cały zrobił się czerwony. Niemniej jak mówię – potem wyniki były bardzo dobre. Ja bardzo mile trenera wspominam i serdecznie go pozdrawiam.
Trenował pan też pod trenerem Grzegorzem Latą. Od Artura Bugaja słyszałem, że w Amice Wronki jeszcze w latach dziewięćdziesiątych był taki pomysł na jedno z zajęć: dziś treningu nie ma, jest krata piwa postawiona w lesie i integracja.
W Widzewie takiego czegoś nie pamiętam. Krótko też z trenerem współpracowaliśmy. Ale na pewno nie należało do rzadkości, gdy zespół był w kryzysie, żeby jakiś trener powiedział:
– Panowie, spotkajcie się w swoim gronie, porozmawiajcie, wypijcie po piwie, wyjaśnijcie wszystkie sprawy przed następnym meczem.
I niejednokrotnie zdarzało się, że takie spotkanie faktycznie pomagało.
Z trenerem Latą tylko jedna anegdota mi się kojarzy. Były takie plotki, że jak nie wygramy meczu, to trener zostanie zdymisjonowany. Przegraliśmy, wchodzimy na kolację, a w radiu leci piosenka “Lato, lato i po lecie”. Artur Wichniarek na to:
– O, prorocze słowa.
A trener:
– Młody, jak zostaniesz królem strzelców na mistrzostwach świata, to będziesz mógł tak mówić.
Miał pan okazję zagrać w Widzewie w ostatnim jak do tej pory pucharowym dwumeczu RTS, kiedy grał z Monaco.
W pierwszym meczu wszedłem z ławki. Przeżycie: u nich Trezeguet, Barthez, Giuly. Różnie się to mogło potoczyć, szczególnie jakby Marcin Zając trafił na wyjeździe przy 0:0. Do Francji nie pojechałem, natomiast chłopaki opowiadali, że trener Lenczyk przed meczem na odprawie zaczął:
– Panowie, jakby udało się strzelić bramkę….
Na co Marek Citko:
– A może lepiej ich nie wkurwiać?
Marek rozładował sytuację.
Z Widzewa trafił pan do Groclinu. Był szok, że pensje wpływają co miesiąc?
Mega dobrze zorganizowany klub, mnóstwo świetnych piłkarzy. Szoku może nie było, ale wreszcie mógł coś sobie człowiek zaplanować w życiu. Choćby takie kupno mieszkania na kredyt. Najlepiej jednak pod względem tak sportowym, jak finansowym, miałem w Zagłębiu Lubin.
Ale to zanim pan tam trafił był sprawdzany w reprezentacji Polski. Trzy mecze.
Ale to były powołania ligowców, taki doświadczalny skład. Choć oczywiście, serce gdzieś mocniej zabiło, gdy się tę koszulkę założyło.
Awaryjnie pojechałem na kadrę trenera Bońka. Polska przegrała z Łotwą, a kilka dni później grała towarzyski w Ostrowcu z Nową Zelandią. Kilku pierwszoplanowych graczy wyjechało, młodzieżówka i ligowcy uzupełnili skład – tak się załapałem. Mecz przesiedziałem na ławce, po powrocie do klubu siedzimy w szatni. Smuda:
– O, widzę, że wróciłeś z reprezentacji.
– Tak.
– Nic się nie przejmuj, że nie wszedłeś. Im się popierdoliło, że cię wzięli na tę kadrę.
No właśnie, był pan w naszym zespole olimpijskim, któremu wróżono podbój igrzysk, a skończyło się na blamażu w barażu z Białorusią.
Dobrze zagraliśmy na Białorusi, była szansa na wygraną, Jacek Kowalczyk nie strzelił karnego. Remis. Ale rewanż… 0:4. Głupio mówić, bo i tak Tomek Kuszczak był naszym najlepszym zawodnikiem. Nie mam pojęcia co się stało. Wszyscy poza Tomkiem zagraliśmy źle. On nam jeszcze to 0:4 wybronił.
Powiedziałby pan, będąc w Zagłębiu, że Łukasz Piszczek będzie kiedyś światowej klasy obrońcą?
Nie. Strzelał wtedy dużo. Miał ciąg na bramkę, duży tajming do gry głową. Przeciwko mnie często te głowy wygrywał, mimo, że był dużo niższy. Wróżyłem mu dużą karierę, ale raczej z przodu.
Kto wiódł prym w szatni Miedziowych, do której pan trafił?
Stara gwardia. Darek Jackiewicz. Andrzej Szczypkowski. Ale też młodsi jak Wojtek Łobodziński, Maciej Iwański, Mateusz Bartczak. Później przyszedł Piotrek Włodarczyk, dusza towarzystwa. Z Piotrkiem graliśmy razem w Widzewie. Pamiętam, że zawsze spadał na cztery łapy, co by się nie stało, zawsze mu się udawało. Kiedyś po meczu wróciliśmy dosyć późno, bo o 5 rano. O 9 był rozruch, a dla tych, co nie grali, strzelecki. My schodzimy z Włodarem z rozbiegania, niewyspani, a tamci nic nie mogą strzelić. Włodar się odwraca:
– Zejdźcie mi, pokażę jak wam się strzela.
W rozwiązanych butach, zmęczony, a co dostał piłkę to trafiał ją po widłach z woleja.
Pan w Zagłębiu grał w duecie z Manuelem Arboledą.
Bardzo dobry zawodnik. Bardzo silny, choć nigdy nie chodził na siłownię. Trzymał się raczej w swojej grupie, jak to południowcy, a u nas wtedy było Brazylijczyków, Portugalczyków. Ale nie mieliśmy konfliktów. Rozumieliśmy się na boisku świetnie.
Jakbym panu powiedział przed tamtym sezonem, że sięgniecie po mistrza, co by pan odpowiedział?
Że pan żartuje. Nic nie wskazywało na to, że będziemy bili się o mistrza. Lech. Legia. Wisła. To byli faworyci. Potem wyskoczył Bełchatów, inny czarny koń.
Jak wykuwała się ta mistrzowska drużyna?
Na pewno kluczowym momentem dla nas było pojawienie się trenera Michniewicza, który swoim autorytetem, mentalnością, podniósł w nas ducha, ale też umiejętności. Potrafił zrobić tak, żebyśmy nikogo się nie bali. Natomiast nie było takiego założenia: idziemy po mistrza. Graliśmy o to, żeby zajść jak najwyżej, bez mówienia o tytule.
To pętałoby nogi? Ostatnio trener Probierz powiedział w tym kontekście o Cracovii i od tamtej pory zaczęli przegrywać.
Ciężko powiedzieć, szatnie są różne. Trener Probierz powiedział to na pewno dlatego, że chciał tym zawodnikom pomóc. Ale coś może być na rzeczy. Pamiętam końcówkę tamtego sezonu. Ograliśmy pewnie 6:2 brazylijską Pogoń, potem graliśmy w Łęcznej, która biła się o utrzymanie. Mieliśmy wygrać, a tu szybkie 2:0, jedną strzelił Piszczu, ale brakło. Na nasze szczęście Bełchatów też przegrał w Kielcach. Na dwie kolejki przed końcem my mieliśmy Widzew u siebie i Legię na wyjeździe, Bełchatów Wisłę u siebie i Pogoń na wyjeździe. Oni mieli wszystko w swoich rękach, jakby wygrali oba mecze, tytuł ich. Kluczowa była Wisła, która wtedy akurat znajdowała się w środku tabeli – wiadomo było, że z Pogonią na pewno wygrają. Wisła jednak wygrała, ale wciąż nam pozostawało wygrać na Łazienkowskiej, a raz, że na Legii zawsze trudno wygrać, to wiadomo, że nikt nie chce, żeby świętowano mistrza na jego stadionie. Ale udało się wygrać, a mnie szczęśliwie strzelić gola na 2:1, dającego zwycięstwo.
Wspomniał pan o brazylijskiej Pogoni. Naprawdę byli tak słabi? Jak się grało przeciw nim?
Grało się tak, że żal było Radka Majdana w ich bramce. Kilku miało umiejętności, ale nie tworzyli razem zespołu.
Lubin nie spał po mistrzostwie?
Myślę, że tak. My nie spaliśmy na pewno. A nad ranem zaczęło się poszukiwanie garniturów. Nie braliśmy ich żeby nie zapeszyć, pojechaliśmy w dresach. Na szybko rano było zorganizowane wielkie kupowanie w jednym ze sklepów. Na pewno jak teraz wspominam, to najlepszy moment w mojej karierze.
Ale wtedy pewnie pan myślał, że będzie jeszcze lepiej.
Nie, bo w klubach takich jak Zagłębie trudno powtórzyć taki sukces, mimo świetnej organizacji.
Ale pan, obrońca mistrza Polski. Był wtedy popyt na defensorów znad Wisły.
Gdzieś się człowiek łudził na temat wyjazdu za granicę, ale Zagłębie zaproponowało dobry kontrakt, a ja się tam dobrze czułem. Poza tym nic konkretnego nie miałem, a zaczynały się eliminacje Ligi Mistrzów. I tu szybko odpadliśmy, ale wcale tak nie musiało być. Zawaliliśmy pierwsze spotkanie. Po nim szatnia kipiała frustracją. Na wyjeździe odrobiliśmy stratę, prowadziliśmy, mogło się udać, ale o wszystkim zaważył ten pierwszy mecz.
W Zagłębiu przydarzył się też panu najgorszy moment, czyli zawieszenie za korupcję po ustawieniu meczu z Cracovią. Przypomnę pana słowa: “Nikt mnie do niczego nie zmuszał. Nie byłem młodym, niedoświadczonym zawodnikiem, wiedziałem, w czym uczestniczę. Miałem świadomość, że to, co chcemy zrobić, jest nie fair, ale wtedy wydawało mi się, że jeden skok w bok to nic złego. Liczył się cel – awans do pucharów. Zrobiłem źle i zapłaciłem za to. Jest mi strasznie przykro, ale nie cofnę już czasu. Z pełną odpowiedzialnością stwierdzam natomiast, że ja tej sprawy nie prowadziłem. Nie chciałbym mówić, kto z kim rozmawiał, ale na pewno nie byłem pomysłodawcą tego wszystkiego. A w samym meczu nie grałem ze względu na kartki. Powiedziałem o wszystkim żonie, gdy zgłosiłem się do prokuratury. Mieliśmy świadomość, że prędzej czy później zostanie to upublicznione. Za błędy trzeba płacić. Nigdy więcej w czymś takim nie brałem udziału. I nie wezmę. Przysięgam”.
Mogę tylko to potwierdzić. I że nikt z zawodników nie był zmuszany w tej drużynie do dawania pieniędzy. Nie było presji. Żadnego: nie będziesz grał, zostaniesz wyrzucony. Każdy miał swój wybór i decydował za siebie, bez gróźb. Ja to zrobiłem, mogę żałować, czasu nie cofnę. Największy błąd w karierze.
Był pan, gdy to wyszło na jaw, persona non grata w polskiej piłce?
Na pewno tak. Dzwonili trenerzy, wyrażali zainteresowanie, ale prezesi blokowali. Ja to rozumiałem, odczułem karę finansową, straciłem klub, w którym byłem szanowany, w którym nosiłem opaskę. Wszystko runęło nagle. Wszystko musiałem budować od początku.
Wyjechał pan do Grecji.
To była jedyna możliwość, żeby kontynuować karierę. Dosłownie w ostatniej chwili podjąłem decyzję. Jechaliśmy na wariackich papierach na lotnisko, dotarliśmy pięć minut przed zamknięciem bramek. Tak sobie myślałem: jak nie zdążę, znaczy, że nie miałem jechać.
Najbarwniejsza sytuacja, jaka spotkała pana w Grecji?
Kraj specyficzny. Ludzie fajni, ale też żyjący z dnia na dzień. Nie przejmujący się za bardzo. Jak chcesz coś załatwić… U nas mówi się, że to trudne, ale tam dopiero uczy się cierpliwości.
Klubem rządził charyzmatyczny prezes, który był dystrybutorem Skody na całą Grecję. Na co dzień mieszkał w Atenach. Jak wiadomo było, że przyjedzie, to wszystko miało grać i śpiewać. Na zielono się trawę malowało. Raz wparował też do szatni po porażce z AEK-iem, gdy od 15 minuty graliśmy w przewadze. Kopał torby, rzucał rzeczami po szatni. Był po pięćdziesiątce, ale posturą budził szacunek.
Czemu pan tak szybko stamtąd wrócił?
Krótka historia: powiedziano mi, że będą stawiać na młodszych, a mnie nie widzą w drużynie. Mogłem się kłócić, walczyć o kontrakt, ale chłopaki mówili, że będą duże problemy jak się nie dogadam, również z odzyskaniem pieniędzy. Nie chciałem zostawać tam na siłę i chodzić po sądach. Wróciłem do Polski. Moje zawieszenie jeszcze trwało. Trenowałem na własną rękę kika miesięcy. Chodziłem na siłownię, fizycznie czułem się dobrze, ale były też chwile zwątpienia, bo to jednak daleko od boiska. W końcu zadzwoniła Flota.
Wie pan co mówi się o tamtym sezonie Floty? Że nie chciała awansować.
To bzdura. Dlaczego mielibyśmy nie chcieć awansować? Kto nie chciałby grać w Ekstraklasie? Źle weszliśmy w rundę. Gdzieś daliśmy się złapać rywalom. Trochę brakło koncepcji. Bardzo chcieliśmy awansować, przewagę mieliśmy dużą. Do końca mogliśmy awansować, kto prześledzi przebieg meczów w końcówce sam będzie widział, że walczyliśmy na całego.
Spędził pan kilka lat w pierwszej lidze. Jakby pan porównał ją do Ekstraklasy?
Pierwsza liga bardziej fizyczna. Mało miejsca, dużo walki. Do grania bardzo ciężka. Nie dziwi mnie, że ekstraklasowicze mają tu problem.
Dziś pan wciąż jest we Flocie?
Tak. To czwarta liga. Trenujemy półamatorsko – treningi dwa razy w tygodniu, plus mecz. Ale dobrze się czujemy w Świnoujściu, żona stąd pochodzi, także puściliśmy korzenie.
Czym się pan dzis zajmuje?
Pracuję na siłowni. Dziś, oczywiście, w dobie kryzysu koronawirusa, czekamy. Każdy ma nadzieję, że to się szybko skończy i wrócimy do normalności, bo nie ma co ukrywać, ta sytuacja ma wpływ na każdego.
Jak spędza pan ten czas wolny?
Nie będę odkrywczy – z rodziną. Wreszcie mamy tego czasu dla siebie więcej. Nawet w takiej sytuacji można więc znaleźć jakieś pozytywne aspekty.
Leszek Milewski
Fot. NewsPix