– Były rozmowy o mnie za sterem w Arce. Jest znak zapytania z właścicielami, ja też nie chciałem od razu mówić, że w to wchodzę. Dylematów było kilka. Decyzje nie zostały podjęte. Byłem zainteresowany rozmową, ale to pytanie do Arki, na ile ona poważnie myślała. Zawodnicy pisali, pytali, czy to prawda, bo wiadomość się rozniosła. Teraz jest jednak inny etap życia i jest jeszcze gorzej, bo nie można grać, trenować. Jest jeszcze więcej pytań, niż było – mówi Leszek Ojrzyński. Rozmawiamy o codzienności w Anglii, o jego powrocie do Arki czy ogólnie o powrocie do zawodu. Zapraszamy.
Trener już w Polsce, czy nadal na Wyspach?
Na Wyspach. Uziemiony. Nie zanosi się, żeby w najbliższym czasie był powrót do Polski. Są loty, ale syn ma zakaz opuszczania Liverpoolu i pewnie będziemy razem przez najbliższe tygodnie.
Z pana perspektywy, jak Anglicy podeszli do tej całej sytuacji?
Teraz już rygorystycznie. Od dzisiaj jest zakaz skupisk, można chodzić tylko dwójkami, a wychodzić z domu raz dziennie. Przynajmniej teoretycznie. Sklepy są pozamykane poza tymi spożywczymi. Na ulicach jest bardzo mały ruch, w niektórych miejscach nikogo nie ma. Jestem po treningu, byliśmy z Kubą zaliczyć trening na boisku, musieliśmy przejść przez dwie ulice i zobaczyliśmy tylko kilka samochodów. Anglicy dojrzeli do tej sytuacji. Jest dużo ofiar, zachorowań. Niestety wcześniej, kiedy u nas były już wdrożone środki ostrożności, to tutaj życie tętniło. Poza życiem sportowym, bo sportowcy przerwali rozgrywki i treningi. Teraz każdy ćwiczy indywidualnie – w domach czy we własnym zakresie.
Był pan przerażony działaniami premiera Johnsona?
Przerażony nie. Wiedziałem, że to jest specyficzne zachowanie, życie się toczyło po angielsku, nie po europejsku. To są Wyspiarze i pewne rzeczy widzą inaczej. Tak było w tym wypadku, ale z każdym dniem to się zmieniało. Cóż, to jest poważna sytuacja, która odbije się na gospodarce. Zobaczymy, jak długo to potrwa, czy ktoś wynajdzie jakiś środek, żeby to przystopować, czy będzie trzeba to przeczekać z nakazami i zakazami.
Z tego, co pan obserwuje, Anglicy myślą o wznowieniu ligi?
Tak. Na przykład Liverpool miał prognozę, żeby w piątek wznowić treningi, ale przesunięto to o następny tydzień. Jak się nic nie zmieni, to pewnie znów przesuną o tydzień. Trzeba czekać. Liczą, że zaczną grać, ale bezpieczeństwo jest najważniejsze w tym przypadku.
Słyszał pan o pomyśle Rakowa?
Dziś. Jak wracałem z treningu, syn mi opowiadał.
To jest karkołomne czy realistyczne?
Ciężkie do zrealizowania. Choć jak mówię: nie znam szczegółów, słyszałem pobieżnie. Jest to jakieś rozwiązanie, ale trzeba poczekać, może to się w najbliższych tygodniach wyciszy i będzie lepiej. Natomiast każdy projekt jest godny rozważenia.
Spodziewa się pan rewolucji futbolowej?
Myślę, że tak. Jeśli to potrwa jeszcze miesiąc, to tak będzie. Każdy tydzień zwłoki to kolejne decyzje – zarządy chcą, żeby zarobki były mniejsze, bo okres jest martwy. Kluby mają swoje budżety i dzisiaj ciężko jest rozmawiać na przykład o transferach. Jest zbyt dużo znaków zapytania. Poza tym, jeśli trzeba wszystko przesuwać, to będzie duży natłok spotkań i wiele się zmieni.
A my, jako ludzie, coś zrozumiemy po tym okresie?
Na pewno trzeba się nad sobą zastanowić. Ma się więcej czasu, chyba że się pracuje w sklepach spożywczych – ci ludzie, jak i kierowcy transportu publicznego – to bohaterowie. Obawiają się, ale muszą zarabiać. Każdy to inaczej przeżywa. Ja myślałem, że będę w Polsce, a jestem na Wyspach i trzeba sobie dać radę. Jeszcze by tego brakowało, gdyby internet został przyblokowany, ludzie byliby zdani całkiem na siebie. To jest okres na przystopowanie. Mam dużo znajomych, którzy piszą, że mają dosyć tego, bo powinni być w ruchu, a zamknięto siłownie, parki też się zamyka. Walczymy sami ze sobą.
Był pan blisko powrotu do Arki?
Nie wiem, czy blisko. Po prostu były rozmowy o mnie za sterem w Arce. Jest znak zapytania z właścicielami, ja też nie chciałem od razu mówić, że w to wchodzę. Dylematów było kilka. Decyzje nie zostały podjęte. Byłem zainteresowany rozmową, ale to pytanie do Arki, na ile ona poważnie myślała. Zawodnicy pisali, pytali, czy to prawda, bo wiadomość się rozniosła. Teraz jest jednak inny etap życia i jest jeszcze gorzej, bo nie można grać, trenować. Jest jeszcze więcej pytań, niż było.
Ten powrót był uzależniony od zmiany właścicielskiej?
Z panami Midakami nie miałem kontaktu. Zakładałem, że właścicielem będzie ktoś inny. Tak mi przedstawiono sytuację i to tyle. Jakby panowie Midakowie byli zainteresowani, to by zadzwonili. Ale oni rozważali sprzedaż klubu i z ich strony żadnego sygnału nie było. Sygnał był z klubu, ze środowiska. Mam tam dużo znajomych, przecież dyrektor sportowy był moim zawodnikiem, drugi trener też. Więc wiedziałem, jak to wygląda.
Ja upatruję początku kryzysu Arki w pana odejściu. Patrząc na wyniki – taka jest prawda.
Jak patrzymy na wyniki, to tak jest. Mało kto pamięta czasy, jak Arka wygrywała u siebie 5:0 czy 4:0. A to były chwile, gdy razem pracowaliśmy. Puchary, fajne mecze. Oczywiście też gorsze i fatalne, jak spotkania derbowe z Lechią. Tak jest życie. Ale wiemy: była zmiana planu, chciano Arkę, która miała grać ładnie w piłkę. Tyle że były problemy z boiskiem – czy to głównym, czy treningowym. Żeby wymagać, trzeba coś włożyć. Ja dzwoniłem do właścicieli i pytałem, gdzie mam trenować, bo chcą atrakcyjnej piłki, a ja nie mam gdzie szkolić zawodników. I na czym ten atrakcyjny futbol miałby polegać? Na siłowni? Na dźwiganiu ciężarów? To wychodziło nam dobrze, bo nie mieliśmy gdzie trenować zimą. Trzy lata temu były potężne mrozy po -20 czy -15 stopni. Był śnieg. Po moim odejściu Arka walczyła o utrzymanie, to się udało, końcówka z trenerem Zielińskim i Vejinoviciem była fantastyczna, natomiast teraz sytuacja jest o wiele gorsza, jak wtedy. Mało kolejek, duża strata, ostatnie spotkania nie wyglądały za dobrze. Ja trzymam kciuki, choć wiem, że to będzie trudne zadanie. Jednak wykonalne, bo dlaczego nie?
Mówił pan o boiskach dwa-trzy lata temu, a nie wiem, czy wiele się zmieniło. Przed jednym z meczów piłkarze grali w koszykówkę na hali, bo nie mieli gdzie trenować.
Oj, dużo się zmieniło na plus! Jest oddane boisko sztuczne rugby. Ja byłem na tym starym, gdzie mieliśmy mnóstwo kontuzji. Jak wychodziliśmy na trening, to taktyczny w chodzonego – piłkarze mieli psychozę na temat tego klepiska. Miasto w końcu, kiedy ja odszedłem, zmieniło nawierzchnię na bardzo nowoczesną i jak się wróci z Turcji, to jest gdzie trenować. My jeździliśmy do Sopotu, ale i tam boisko nie było za dobre. Robiliśmy wycieczki swoimi samochodami, różne historie. To czasami nie był trening, a cyrk. W takich okolicznościach człowiek budował swoją drużynę, która kończyła rozgrywki na Narodowym. Fajne chwile i myślę, że jeszcze kiedyś tam zawitam. Czy na wczasy, czy do pracy – zobaczymy.
Był żal, że tak pana potraktowano w Arce?
Nie, ja wiedziałem już w kwietniu, że włodarze szukają mojego następcy. Wtedy, gdy przegraliśmy z Koroną Kielce. Tam był do mnie ogromny żal, bo nikt nie wierzył, że wygramy w rewanżu. Korona była wówczas niezłą drużyną. Były pretensje, że Arka nie znajdzie się drugi raz z rzędu na Narodowym, a kalkulowano sobie pewne rzeczy, jak to będzie pięknie. Wtedy usłyszałem:
– Będziemy musieli poważnie porozmawiać.
Odpowiedziałem:
– Czekam. Jeszcze nigdy poważnie nie rozmawialiśmy.
To się rozpłynęło, tej rozmowy nie było, ale dostawałem sygnały, że się dzwoni i szuka następcy. W rewanżu jednak wygraliśmy z Koroną i wtedy ciężko zwolnić człowieka, który wykonuje swoją pracę. Utrzymanie w lidze było praktycznie zapewnione, więc czekano do końca sezonu. Ja wiedziałem o tym, dojrzewałem do tego.
Po takich sezonach nie był pan sfrustrowany, że nie sięga po pana ktoś wyżej, tylko Wisła Płock?
Spokojnie. Ja podchodzę do życia z pokorą, a teraz w tym czasie dostałem po kulach i po głowie. Całkowicie inaczej patrzę. Nie jestem niecierpliwy. Jak będzie dane, to będę pracował, jak nie, to nie. Będę patrzył na występy w Europie i się wkurzał, chyba że coś się zmieni. Daj Boże, żeby Legia weszła na wyższy poziom, może tak być, może coś w końcu obejrzymy. Ja liznąłem tylko dwóch spotkań we wstępnej rundzie, ale to jest niesamowita sprawa. Cóż, na razie biorę jednak drużyny, które są w „czarnej du…”, jak to się mówi, albo jeszcze gorzej. Mam telefon i muszę ratować, a potem są zmiany planów. Zachciewa się atrakcyjnej piłki. Te słowa padły, gdy Arka była na piątym miejscu w lidze. Przecież to, jak na Arkę, to był mega wynik i jeszcze wtedy słyszałem narzekania, że mieliśmy lepiej rozgrywać mecze. Tymczasem mieliśmy jedną z lepszych średnich frekwencji w lidze, wiem, że jakaś nagroda wpłynęła do włodarzy Arki. Fajne czasy i szkoda, żeby to zostało przystopowane. Mam nadzieję, że Arka będzie dalej w Ekstraklasie.
Ten rozważany przez pana powrót do pracy to jest coś, co pomoże otrząsnąć się po ostatnich wydarzeniach?
Nie wiem. Myślę, że tak. Czasami pracowałem po kilkanaście godzin dziennie – planowałem, egzekwowałem. Wtedy się nie myśli o rzeczach, które są przykre i smutne. Teoretycznie tak by więc było. Na sto procent jednak nie wiem. Dziś mam po prostu inne zadania do wykonania. Mam co robić. To jest ważne, bo byłoby gorzej, gdybym siedział sam i patrzył w ścianę. A teraz nie zdążyłem się wykąpać po treningu przed rozmową. Biorę prysznic, działamy dalej, bo Kuba ma zajęcia trzy razy dziennie. Nie jakieś intensywne, ale ma i ten okres trzeba spożytkować jak najlepiej.
Brakuje panu takiej codziennej pracy z zespołem?
Bardzo. To była i jest moja pasja. Czasami to się odbijało na rodzinie, bo rzadko się widzieliśmy. Jak to żona mówiła: częściej byłem z zawodnikami i trenerami, jak z rodziną. Policzyłem, że przez 15 lat ¾ czasu byłem poza domem. Ale taki wybrałem zawód i sposób na życie.
Rozmawiał PAWEŁ PACZUL
Fot. FotoPyk