Wszyscy docenialiśmy Arkę za ostatni powrót w meczu z Rakowem, bo trzeba mieć jaja, żeby wyciągnąć się z takiej beznadziei i ostatecznie wygrać 3:2, ale też jednocześnie mieliśmy świadomość, że ten mecz nie będzie miał większej wagi bez zwycięstwa z ŁKS-em. Trzy punkty z Rakowem to było coś ekstra, biorąc pod uwagę scenariusz tego meczu, a w starciu z ekipą Moskala komplet był po prostu obowiązkiem (jeśli oczywiście myśli się o utrzymaniu). I cóż, Arka tego obowiązku nie wypełniła.
Od razu zaznaczmy, że nie był to – delikatnie mówiąc – wielki mecz. Oglądaliśmy go z Andrzejem Iwanem (dziś w Lidze Minus) i Andrzej stwierdził, że nie chciało mu się spać, ale od czasu jak ogląda te popisy, to oczy jakoś mu się same zamykają. Czyli być może istnieje lek ze stuprocentową skutecznością na bezsenność, natomiast mamy nieodparte wrażenie, że nie o to w piłce nożnej chodzi.
Natomiast wydawało się, że Arka jednak wymęczy bułę. Jaki mógł paść gol w takich warunkach? Oczywiście, że po rzucie z autu. Długa piłka, przedłużenie Sobocińskiego (no cóż), futbolówkę pod nogami ma Vejinović i nawet jeśli znów nie gra wielkich zawodów, to ma wciąż na tyle klasy w sobie, że taką patelnię skończy. I skończył.
O Sobocińskim można powiedzieć, że znów miał pecha, ale jak coś się powtarza, to już nie jest pech. Swoją drogą to dość zabawne – bo wszedł tylko dlatego, gdyż Dąbrowski kopnął się w nos. Więcej TUTAJ.
W każdym razie: można było spokojnie zakładać, że ta bramka będzie tą jedyną w meczu i podsumuje nam to dość leniwe granie. W ŁKS-ie nie było zbyt wiele jakości, niby coś tam goście próbowali, bo tu Dominguez uderzył delikatnie niecelnie, tam Trąbka spróbował z rzutu wolnego, ale naprawdę nie wyglądało to zbyt dobrze. Ale jak ma być dobrze, kiedy z przodu biegają postacie pokroju Wróbla i Corrala? Pierwszy najmłodszy mimo wszystko nie jest i nie bez powodu trudno nam uwierzyć, że nie debiutuje w Ekstraklasie, bo wcześniej miał epizody w Bruk-Becie. Tak mocno nam się wrył w pamięć. Dzisiaj zaprezentował uderzenie z niezłej pozycji, które bliżej miało do chorągiewki niż do bramki. Corral… Miał swoją okazję, ale z pola karnego celował w las znajdujący się za stadionem.
A chyba nie za to mu płacą. Jeśli Miś Colargol będzie od niego lepszy, bo ma przynajmniej jednego gola, nie będzie to jakieś wielkie zaskoczenie.
Ale dobrze: narzekamy, narzekamy, a jednak ŁKS w końcu coś wcisnął. Tak – Gracia przedłużył piłkę do Guimy, ten nieźle przyjął w polu karnym, uderzył po długim i wpadło. Wpadło z rozpaczy, z akcji na chaos, z resztek nadziei i przez postawę Arki. Ta zbytnio się cofnęła po objęciu prowadzenia, być może błąd tym razem popełnił Rogić, który ściągnął z boiska Vejinovicia. Cokolwiek mówić o pomocniku, przy piłce potrafi się utrzymać, a tak gdynianie kusili los i pozwolili ŁKS-owi zbliżyć się pod własne pole karne. W końcu coś spadło pod nogi przeciwnikowi i nieszczęście gotowe.
Za mało było akcji w typie Mihajlovicia, który poszedł na przebój i uderzył tuż obok słupka, za dużo czekania na końcowy gwizdek. To naprawdę dziwne, że arkowcy na to nie wpadli, biorąc pod uwagę, że ostatni na własne oczy widzieli, jak liczenie czasu może się źle skończyć.
Mamy więc remis, który nie może zadowolić żadnej ze stron, patrząc z perspektywy pierwszego gwizdka. Korona przegrała, Wisła zremisowała, była okazja trochę namieszać w dole tabeli i złapać oddech. ŁKS jest w cholernie trudnej sytuacji, pewnie takiej bez wyjścia, ale i Arka nie ułatwiła sobie życia tym remisem. Kończy się granie u siebie z dołem tabeli, teraz jest wyjazd do Gliwice, za dwa tygodnie derby Trójmiasta, potem jeszcze Legia na Łazienkowskiej.
Punkty były dzisiaj dla gdynian niezbędne. Ale to, co nadrobili tydzień temu, dzisiaj roztrwonili.
Fot. 400mm.pl