Takie walki kochamy, dla takich walk zarywamy noce. Dziś nawet nie trzeba było rezygnować ze snu, a jedynie ustawić budzik na świt polskiego czasu. Choć wstawanie w niedzielę około piątej rano to czyste barbarzyństwo, to jednak żadnego fana boksu specjalnie namawiać nie trzeba było. W Las Vegas toczyła się walka, na którą świat czekał od dobrych kilkunastu miesięcy, walka, która miała dać odpowiedź na pytanie, kto jest najlepszym pięściarzem wagi ciężkiej na planecie. I co tu dużo gadać, było jak u Hitchcocka – zaczęło się od trzęsienia ziemi, a potem zrobiło się jeszcze ciekawiej!
Mówi się, że co się wydarzyło w Vegas, zostaje w Vegas. Cóż, zdecydowanie nie w tym przypadku. To, co dziś miało miejsce w ringu, ustawionym w MGM Grand Arena, poszło w świat lotem błyskawicy. Tych błyskawic było zresztą sporo, zarówno, jeśli chodzi o tempo, jak i o siłę wyładowań. Co jednak zaskakujące – niemal wyłącznie z jednej strony. Zacznijmy jednak od początku.
W historii boksu wiele było słynnych rewanżów. W końcu często zdarzało się tak, że pierwszy pojedynek nie dał odpowiedzi na wszystkie pytania, ewentualnie któryś z pięściarzy czuł się pokrzywdzony. Tutaj było jeszcze ciekawiej, bo walka z grudnia 2018 roku w zasadzie niczego nie wyjaśniła, a pokrzywdzeni czuli się po niej… obaj zawodnicy. Przypomnijmy, że wtedy zdecydowanym faworytem był Deontay Wilder, głównie z tego prostego powodu, że Tyson Fury po sensacyjnym zwycięstwie nad Władimirem Kliczką poszedł w długą. I to taką naprawdę długą.
Na ringu nie pojawił się przez 2,5 roku. Wolał balować, chodzić na dziwki i testować najróżniejsze używki, w tym te naprawdę mocne. Był „Królem Cyganów” pełną gębą. Bawił się, balował, szalał. Ale koniec końców wrócił na ring. Pokonał kolejno Sefera Seferiego i Francesco Pianetę, a potem przystąpił do walki z Wilderem. Amerykanin był wtedy po serii siedmiu skutecznych obron pasa mistrza świata WBC, wszystkich załatwionych zresztą przed czasem. Z Furym też był o włos od zaliczenia kolejnego nokautu, w 12. rundzie potężną bombą posłał Brytyjczyka na deski. Kiedy arbiter Jack Reiss doliczył do siedmiu, Tyson wciąż wyglądał na nieprzytomnego. Potem jednak błyskawicznie się poderwał, a moment później niemal znokautował Wildera. Ostatecznie obaj dotrwali do gongu, a sędziowie wypunktowali remis. Zdaniem większości ekspertów – krzywdzący Fury’ego.
Tak czy inaczej – rewanż był oczywistością i aż dziwne, że trzeba było na niego czekać całe 15 miesięcy. Może jednak – w myśl zasady, ze zemsta jest daniem, które najlepiej smakuje na zimno – warto było poczekać.
Tym razem nie sposób było wskazać zdecydowanego faworyta. Głosy wszystkich ekspertów, fanów i bukmacherów były podzielone. Obaj pięściarze mieli przecież swoje argumenty, obaj od pierwszej walki wygrali po dwa pojedynki. Obaj wreszcie, mieli w tych pojedynkach i lepsze, i gorsze momenty. Przed rewanżem nie brakowało prowokacji i trash talkingu z obu stron. Do ringu zarówno „Król Cyganów”, jak i „Bronze Bomber” wchodzili na bogato, w koronach i z innymi królewskimi atrybutami. Kiedy jednak skończyła się cała promocyjna szopka, kiedy wreszcie stanęli w ringu i stuknęli się rękawicami, rozpoczęła się rewolucja. Krwawa i brutalna.
W zasadzie od samego początku większość przewidywań zakładała, że albo Wilder upoluje Fury’ego jedną ze swoich firmowych bomb, albo Anglik będzie spokojnie punktował. Cóż, jak to czasem bywa, eksperci trafili kulą w płot. To Fury od początku zasypał rywala ciosami i narzucił swój styl. Wykorzystywał przewagę wzrostu, zasięgu i wagi, przy każdym z dziesiątków klinczów wieszał się na mistrzu świata, odbierając mu siły. I bił, bił, bił. W trzeciej rundzie trafił potężnym ciosem w okolice prawego ucha, powalając Wildera po raz pierwszy tej nocy i zaledwie trzeci w całej karierze. I to był początek końca. Amerykanin od początku wyglądał kiepsko, a po tej petardzie już nie wrócił do walki. W kolejnych rundach był coraz bardziej nieobecny, wydawało się, że w jego oczach widać strach. Po nie wyglądającym szczególnie mocno ciosie na korpus w piątej rundzie padł na deski po raz drugi. W szóstym starciu wydawało się, że Fury już może zakończyć walkę, ale zamiast w ostatnich sekundach zadawać ciosy, zaczął pajacować i udawać, że… liże rywala po szyi. Cały Tyson.
Ale co się odwlecze, to nie uciecze. W siódmym starciu Anglik dopadł mistrza w narożniku sprzedał mu jeden mocny cios, potem kolejny (choć już zablokowany) i polował na bombę, która miałaby posłać „Bronze Bombera” już ostatecznie na deski. Nie upolował, bo sekundę później sędzia Kenny Bayless przerwał egzekucję. Wilder początkowo protestował, że była to przedwczesna decyzja, ale błyskawicznie się okazało, że tak naprawdę nie podjął jej sędzia, tylko narożnik Amerykanina, który rzucił na ring biały ręcznik. Biorąc pod uwagę przebieg starcia – trudno się temu dziwić. Fury mógł zacząć świętować, a robił to po swojemu. Między innymi… śpiewając “American Pie” Dona McLeana wraz z kibicami. Trzeba mu oddać, że styl ma nie do podrobienia. Nie tylko w trakcie walki.
Jak to zazwyczaj w przypadku rewolucji – coś się skończyło. Dokładniej mówiąc: pięcioletnie panowanie Wildera. W przeszłość odchodzi także jego rekord stoczonych walk bez porażki, tu licznik zatrzymał się na 43 pojedynkach. Zaczyna się za to druga kadencja Fury’ego na tronie mistrza wagi ciężkiej. Kiedy zdobył tytuł po raz pierwszy, zrobił sobie 2,5 roku przerwy na nieustającą balangę. Jak będzie tym razem? Tego, oczywiście, jeszcze nie wiemy. Ale dziś boksował dużo lepiej i dojrzalej niż w pierwszej walce z Wilderem. Może więc poza ringiem również będzie mądrzejszy? Oby, bo talent i możliwości ma naprawdę królewskie.
Fot. Newspix