Reklama

Życie piłkarza nie trwa, a przelatuje. O końcu kariery w futbolu

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

16 lutego 2020, 11:21 • 33 min czytania 0 komentarzy

„Dla mnie życie bez piłki jest niemożliwe, taki już będę, bez futbolu więdnę, jak kwiatek bez wody”

Życie piłkarza nie trwa, a przelatuje. O końcu kariery w futbolu

„Nie będzie się grało wiecznie. Życie piłkarza nie trwa, a przelatuje”

„Koniec kariery przed czym tu się bać? Wszystko przecież przed nami”

„To już jest koniec, nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść, to już jest koniec, możemy iść, jesteśmy wolni, bo nie ma już nic” śpiewał Jakub Sienkiewicz z Elektrycznymi Gitarami, a później ta piosenka stała się kultową melodią brzęczącą w uszach tłumów ludzi w przeróżnym wieku, dla których coś się w życiu kończyło. I tak samo mogliby to zanucić polscy piłkarze, którzy kończą kariery i zaczynają nowe życie. Jedni sobie z tym radzą, drudzy nie potrafią wypełnić pustki. Jedni kończą spektakularnie, drudzy po cichu. Jedni narzekają na nadmiar wolnego czasu, drudzy w natłoku obowiązków tęsknią za trybem życia piłkarza. Moment zawieszenia butów na kołku jest trudny. Po prostu. Przyglądamy się temu oczami ludzi, którzy już to przeżyli.

***

Reklama

Ten dzień był wyjątkowy dla Michała Żewłakowa. Początek czerwca, ciepło, słonecznie. Ostatni mecz w długiej karierze. Jego Legia podejmowała Śląsk Wrocław. Szybko wszystko stało się jasne. 5:0 dla ekipy ze stolicy. Mistrzostwo. Po ostatnim gwizdku arbitra 102-krotny reprezentant Polski odbierał gratulacje od kolegów z drużyny. W pewnym momencie został zaproszony przed kamery Canal+. Klasyka gatunku. Zgodził się, ale musiał zaczekać na swoją kolei. Żaden problem. W międzyczasie trochę się pouśmiecha, trochę pożartuje, trochę odsapnie. Wszystko miało przebiegać klasycznie, gdyby nie podszedł do niego kibic Legii i nie poprosił go o koszulkę. Żewłakow kulturalnie odmówił. Nie, teraz nie mógł jej dać, bo czeka na wywiad, nie będzie występował bez koszulki, bo tak nie wypada, ale po zakończeniu rozmowy, z przyjemnością obdaruje kibica.

– Ale ja nie mogę czekać – odparował fan.

– Nie mogę pójść bez koszulki do wywiadu – tłumaczył cierpliwie doświadczony piłkarz.

Mimo to proszący człowiek nie zrozumiał. Zareagował tak, że Żewłakow nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać.

– Ty kurwo z Polonii!

Wcześniej nikt o zdrowych zmysłach nie wyciągał mu polonijnej przeszłości. Nie jemu. Tym razem jednak w grę weszły niecierpliwość i chrapka na koszulkę. A te najwyraźniej mają swój wymiar.

Reklama

Żewłakow historię zapamięta do końca życia. W końcu to jedne z ostatnich słów, które usłyszał, będąc jeszcze zawodowym piłkarzem.

ATENY 28.03.2011 KADRA REPREZENTACJA POLSKI PILKA NOZNA MECZ TOWARZYSKI GRECJA VS POLSKA PRACTICE NATIONAL TEAM POLAND FOOTBALL INTERNATIONAL FRIENDLY MATCH GREECE VS POLAND NZ prezes pzpn grzegorz lato president , zdzislaw krecina sekretarz generalny secretary general , michal zewlakow pozegnanie koniec kariery FOT. WOJCIECH FIGURSKI / NEWSPIX.PL --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

***

W tym samym czasie karierę kończyła też dwójka zasłużonych zawodników dla Lecha – Piotr Reiss i Ivan Djurdjević. Padło na spotkanie z Koroną Kielce. Obaj byli na to już gotowi. Dojrzeli do podjęcia tej decyzji. Legendarny napastnik ogłosił swoje przejście na emeryturę sześć dni wcześniej. Tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, że to widowisko będzie miało swój wymiar. Serb nie potrzebował takich deklaracji. On dobijał do brzegu w trochę inny sposób, bo o tym, że sezon 2012/13 skończy jego piłkarską przygodę wiedział od samego jego startu. Tak miało być i już. Żadnych wątpliwości.

Kolejorz rozgrywał niezły sezon, w lidze znajdował się tylko za plecami Legii. Przed ostatnim meczem już nikt nie mógł odebrać mu wicemistrzostwa, dlatego też Mariusz Rumak specjalnie się nie wahał i obu weteranów oddelegował do pierwszego składu.

Piotr Reiss: – To był ostatni mecz, mieliśmy sympatyczną pozycję w tabeli, ale ten mecz miał swoją stawkę. Trener Mariusz Rumak obdarzył nas zaufaniem, wystawił nas w pierwszym składzie. Cieszyłem się, bo wcześniej w wyjściowej jedenastce Lecha zagrałem kilka lat wcześniej. Poza tym wyprowadziłem zespół jako kapitan i bardzo miło to wspominam. Czy była jakaś mowa motywacyjna w szatni? Zawsze była, tym bardziej, że rozgrywaliśmy ten ostatni mecz razem z Ivanem Djurdjeviciem, a obaj mieliśmy mocną pozycję w szatni i mocne charakterki. Cały zespół stanął na wysokości zadania, nie trzeba było nikogo motywować, żebyśmy ten mecz wygrali. W takich spotkaniach nogi niosą same. Jedną z bramek wypracowałem ja, a strzelcem był Ivan. Później trener zmienił nas w drugiej połowie, miłe pożegnanie przez kolegów, przez kibiców. Fajne przeżycie, nie do zapomnienia.

Miło, przyjemnie, kolorowo, skończyło się wynikiem 2:0 dla Lecha.

Ivan Djurdjević: – Wymarzone zakończenie kariery. Lepiej nie można było tego wszystkiego spuentować. Znaczy, nie, pewnie można strzelić dwie bramki, ale nie bądźmy zachłanni, dwie to już za dużo, jedna wystarczała mi do szczęścia. Kiedy ktoś kończy karierę, to zawsze się go wspiera. Świetnym motywem było to, że mogliśmy zagrać w pierwszym składzie, choć nawet nie wiem, czy sobie na niego zasłużyliśmy. Może tak, może nie, ale sam fakt wyjścia na boisko od pierwszej minuty, to wielka rzecz.

02.06.2013 POZNAN UL BULGARSKA STADION MIEJSKI , PILKA NOZNA, T-MOBILE EKSTRAKLASA, LIGA POLSKA, SEZON 2012/2013, (POZNAN, BULGARSKA ST , CITY STADIUM, FOOTBALL, TMOBILE POLISH LEAGUE, SEASON 2012/2013) MECZ (GAME MATCH) LECH POZNAN - KORONA KIELCE NZ PIOTR REISS ( L) IVAN DJURDJEVIC ( P) KONIEC ZAKONCZENIE KARIERY, WICEMISTRZOSTWO, , OSTATNI MECZ W KARIERZE PILKARZA FOTO KATARZYNA PLEWCZYNSKA/CYFRASPORT --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

***

Zupełnie inaczej swoje zakończenie kariery pamięta Kamil Kosowski. To też był 2013 rok. Ten sam sezon. Były reprezentant Polski marzył o spędzeniu swoich ostatnich piłkarskich dni w Krakowie w koszulce z Białą Gwiazdą na piersi. Tam zbudował swoją legendę, tam przeżył wiele wspaniałych momentów, tam pokazał się światu na dobre. Dlatego więc, kiedy po solidnym półtorarocznym okresie w Bełchatowie, dostał propozycję powrotu na Reymonta – nie wahał się ani sekundy.

To była dla niego szansa na puentę.

Kamil Kosowski: – Nie będę nikomu mydlił oczu: inaczej wyobrażałem sobie zakończenie swojej kariery, przygody czy też boiskowej miłości z Wisłą Kraków. Zdecydowanie inaczej. Mówiłem o tym wtedy i zdanie podtrzymuję. Sytuacja wyglądała tak, że akurat udało mi się jeszcze raz założyć koszulkę Białej Gwiazdy, a to było moje marzenie, więc na tym poziomie wszystko się zgadzało. To był styczeń 2013 roku. Nie spodziewałem się, że tak się stanie, ale udało się, głównie za sprawą Ryszarda Pilcha i prezesa Cupiała – wróciłem do Wisły. O warunkach, w jakich to się stało nie chciałbym mówić, ale jeszcze raz założyć koszulkę tego klubu, jeszcze raz wczuć się w ten klimat, mnie wystarczało, nie potrzebowałem wiele więcej.

Dostałem umowę na 6 miesięcy, ale w tym czasie wydarzyło się kilka rzeczy, jedna dla mnie bardzo przykra i niemiła, i tak naprawdę bardzo chciałem jeszcze rok grać w piłkę. Zapracowałem na to, było mi to potrzebne. Pewnego dnia przyszedł do mnie dyrektor sportowy Jacek Bednarz i powiedział, że moja umowa zostanie przedłużona o rok. Bardzo się ucieszyłem. O to mi chodziło.

Życie pisze jednak często całkowicie niespodziewane scenariusze. I do tego często brutalne.

Kamil Kosowski: – To był ostatni tydzień, ostatni mecz z Zagłębiem Lubin, zachorowałem tydzień wcześniej, leżałem w domu, łykałem antybiotyki. Trzy dni przed meczem zadzwonił do mnie telefon. Bardzo podobny do tego, kiedy zadzwonił do mnie trener Żmuda przed wyjazdem do Korei i Japonii. Wtedy dostałem informację, że nie jadę na Mistrzostwa Świata. Tutaj nie było wiele inaczej. Przekaz był prosty: trener Smuda cię nie potrzebuje, nie będzie dla ciebie nowej umowy, nie przedłużysz kontraktu, będziesz wolnym zawodnikiem po zakończeniu sezonu.

To był dla mnie cios. Bardzo podobnie było w okresie 2007/2008, kiedy nie podpisałem umowy i musiałem się z Wisły zabierać. Ten był jednak nieco inny, bo kończący. Ten cios wyprowadził trener Smuda. Zresztą tak samo, jak w reprezentacji Polski, kiedy powoływał mnie do kadry jako piłkarza APOEL-u, a z dnia na dzień zdecydował, że jestem niepotrzebny. Można gdybać, że uważał, że jestem za stary, ale wiesz co, on nawet nic mi nie powiedział. Dowiedziałem się od osób trzecich. 2011 rok. Rumunia i Kanada. Dwa dobre mecze w moim wykonaniu, dobre oceny, poczułem się znowu częścią reprezentacji, ale dalszych powołań już nie dostawałem. Nie miałem nawet czasu, żeby pożegnać się z kibicami.

Później rok 2013. Trener Smuda przychodzi do Wisły i nawet nie przekazuje mi informacji o tym, że nie widzi mnie w składzie w przyszłości. Przekazał mi to tym telefonem Jacek Bednarz. Nokdaun, a pewnie nawet nokaut trafniej to określa. Kiedy się o tym dowiedziałem, na trzy dni przed meczem, postanowiłem zwlec się z łóżka i zagrać ten ostatni mecz. Jeśli mówimy o czymś specjalnym, jakimś benefisie, ładnym pożegnaniu, to nie da się tego ani zorganizować, ani przeżyć w trzy dni. Przynajmniej ja nie potrafiłem. Poszedłem na jeden trening, przygotowałem się, wyjechałem z drużyną na zgrupowanie. Pamiętam tamten dzień. Godzina po godzinie. To nie był przypadkowy mecz. Mój ostatni. Ma to swój wymiar. Przeddzień tego meczu powiedziałem swojej żonie, że nie chcę grać już w piłkę, że jeśli nie w Wiśle, to nigdzie, że nie widzę się w roli kogoś, kto walczy dla innego klubu niż mój ukochany. Nie chciałem chodzić na treningi tylko po to, żeby pobierać wypłaty.

Cóż, można było sobie wyobrazić bardziej romantyczny scenariusz zakończenia długoletniej kariery.

***

Dwa lata wcześniej Bartosz Bosacki pojechał na wakacje. Właśnie skończył się sezon, w którym zagrał 22 razy i choć nie należał już do młodzieniaszków, to nie odstawał. Większość kariery, za wyjątkiem niemieckiego epizodu, spędził w Poznaniu, więc zanosiło się, że kiedy zdecyduje się skończyć karierę to na swoich warunkach i w swoim czasie.

Wtedy chciał jeszcze grać, dlatego przed wyjazdem spotkał się z władzami Lecha, żeby ustalić warunki przedłużenia kontraktu.

Bartosz Bosacki: – Wyjeżdżając na wakacje po sezonie, byłem przekonany, że jeszcze rok będę grał w piłkę w Lechu Poznań. Nie miałem nawet wątpliwości. Dogadałem przedłużenie kontraktu. Umówiłem się, przystałem na pewne warunki, miałem jeszcze pograć rok, tak chciał klub, ale coś się pozmieniało i do tego przedłużenia nie doszło.

Byłem rozczarowany, bo przez wiele, wiele lat rozmawiałem o kolejnych unowach z tymi samymi ludźmi. Najpierw w Lechu, potem w Amice, potem znowu w Lechu. Jak wyglądały te rozmowy? Ano tak, że nie trwały więcej niż trzy minuty. Dogadywaliśmy się szybko, wtedy nie było inaczej, więc myślałem, że będzie tak, jak zawsze. Niestety, i jest też w tym moja wina, tym razem przebiegało to inaczej. Wierzyłem, nieco naiwnie, że jeśli dorośli ludzie dogadują się na coś, to nie potrzeba do tego nawet potwierdzenia na piśmie, żeby wszystko było ustalone. Myślę, że gdybym powiedział, że ”panowie, siadamy przy stole i podpisujemy kontrakt”, to w tę piłkę grałbym o rok dłużej. I tutaj było największe rozczarowanie. Każdemu sportowcowi, który robił coś przez wiele lat, nie jest łatwo z dnia na dzień coś skończyć. Z tym nie miałem większego problemu, bardziej z tym, jak zostałem potraktowany.

W głosie Bosackiego słychać gorycz. Nie tak to wszystko miało się skończyć. Pewnie mógłby zagrać jeszcze w jakimś innym klubie, ale nie chciał, tak zwyczajnie, bez większej filozofii – nie chciał. Podobnie zresztą jak Kosowski.

– Czy chciałbym skończyć karierę w huczny sposób? Niekoniecznie. Zawsze jechałem w drugim rzędzie i dojechałem dalej niż niektórzy z pierwszego rzędu. Miałem różne propozycje, nie od Lecha, żeby w jakiś sposób zakończyć moją karierę, ale nie przystałem na to. Nie spędzę mi to snu z powiek. Jeśli słyszę, że w Poznaniu i w Polsce mówi się o tym, że zostałem źle potraktowany przez Lecha, to myślę, że cała historia powinna bardziej boleć Lecha niż mnie. Nie będę żałował i narzekał – kończy wątek sam zainteresowany.

***

Są też tacy, których kariery po prostu się wygaszają. Po cichu, na boku, bez fanfar i podziękowań. Wystarczy przejrzeć życiorysy piłkarzy z ekstraklasową przeszłością.

Mirosław Widuch prowadzi restaurację nieopodal Tych. Marcin Zając ma studio treningu personalnego. Marcin Chmiest działa w branży motoryzacyjnej. Przemysław Pitry pracuje fizycznie, swojego czasu zajmował się elektryką, nie wiadomo, czy robi to dalej, ale kiedy pytamy go o parę słów komentarza odpowiada, że ma „zajob i pierdolnik w robocie”, obiecuje odezwać się w wolnej chwili, ale telefon milczy – i nasz i jego. Piotr Brożek odbiera telefon, mówi, że ma bardzo intensywny tydzień w pracy (ponoć prowadzi firmę zajmującą się obróbką drewna) i radzi zadzwonić w nieokreślonej przyszłości, ale próbujemy skontaktować tyle razy, że czujemy się skutecznie spławieni. Grzegorz Piechna z dziennikarzami rozmawia za to, kiedy jego koledzy mają przerwę na papierosa przy rozwożeniu węgla.

Fragment rozmowy Grzegorza Piechny z Krystianem Juźwiakiem na Trybunie Weszło.

A pan dalej rozwozi węgiel?

No, tak. Właśnie załatwiłem ostatni transport. Kolega sobie zapalił papierosa, a my możemy pogadać. 

Nie tęskni pan za pracą w zakładzie masarskim. 

Ta praca dobra i ta też dobra. Tu trzeba pracować i tam też trzeba było pracować. 

A za grą w piłkę? 

Trochę tęsknię za Ekstraklasą. 

To dialog symboliczny. Ci piłkarze i im podobni swojego czasu coś w polskiej piłce znaczyli. Wygrywali mistrzostwa, superpuchary, puchary, grali w kraju, na wschodzie, na zachodzie, na południu, na północy, w reprezentacji, mówiono o nich, że są nadziejami futbolu nad Wisłą, ich historie się splatały, plątały, kręciły, zakręcały, a i tak na koniec wszystko się kończyło.

Bo zawsze wszystko się kiedyś kończy.

***

Rozmawiamy z Markiem Motyką. Jego czas zdaje się mijać. Poważną piłkarską karierę skończył prawie 30 lat temu, a piłkarz to był niezły, bo grał i w reprezentacji, i w Wiśle Kraków, i w Norwegii, a jako trener też znaczy już coraz mniej. Jeszcze dekadę temu pracował w Ekstraklasie, śmialiśmy się z jego szarańczy, ale specjalistą był całkiem przyzwoitym.

– Przychodzą lata, kiedy człowiek fizycznie czuje, że zaczyna być hamulcowym. Pewnych rzeczy się nie oszuka, długo nie mogłem się rozstać z piłką, bo wyczynowo skończyłem granie w Cracovii w trzeciej lidze, ale jako grający trener pracowałem jeszcze w Górze Kalwarii, Zembrzycach i Dobczycach. Ciężko było mi odejść, najchętniej bym grał jeszcze dłużej, ale byłem już blisko czterdziestki, więc trzeba było usiąść na tyłku i zająć się trenerką. Gdybym pracował w pierwszej czy drugiej lidze, to łączenie bycia trenerem i piłkarzem byłoby cięższe, ale na naszym poziomie to nie przeszkadzało. Nawet pomagało, bo kiedy zacząłem grać w czwartoligowej Kalwarii to przyciągaliśmy na trybuny nawet i 2000 osób. Były plusy i minusy, musiałem mieć partnera na ławce, któremu dawałem sygnały i mnie uzupełniał, kiedy angażowałem się w grę. Ciężko było przyswoić, że nie wyjdę już na boisko jako piłkarz. Byłem tak zaangażowany w grę, że do dzisiaj jeszcze gram z oldbojami. Ciężko jest zdać sobie sprawę, że trzeba kończyć karierę. Dobrze, że udało mi się jeszcze pograć w niższej lidze, mogłem przygotować się do tego, że jeśli chcę zająć się trenowaniem na poważnie, trzeba będzie odpuścić grę. Ostatni mecz nie zapadł mi jakoś szczególnie w pamięci. Na pewno nie jest to łatwa sprawa, człowiek, który całe życie gra w piłkę, strasznie cierpi. Pamiętam tylko, jak odchodziłem z Cracovii, wtedy był ten moment, w którym dałem sobie spokój z zawodowym futbolem, potem to już nie było to samo.

Ostatni mecz? Nie pamiętam, nie jestem w stanie wskazać jednego dnia, momentu, chwili, ale na pewno było mi smutno. Zdawałem sobie, że mój czas mija i nie było mi się łatwo z tym pogodzić. Zdrowie jeszcze dopisywało, ale wiedziałem, że czas zejść ze sceny. Kiedy wróciłem z Norwegii, mając 33 lata, chciałem jeszcze grać w Wiśle. Niestety to były takie czasy, gdy mogliśmy wyjechać zagranicę w wieku 28 lat. Kiedy osiągało się ten wiek, marzyło się, żeby zagrać poza Polską, zarobić. Mnie jako obrońcy było trudniej, najłatwiej mieli napastnicy. Nie było tak, że menedżerów było na pęczki i każdy wyjeżdżał. Nawet Józef Młynarczyk męczył się z tym, żeby znaleźć sobie klub. Nie chcieli z nami rozmawiać, chcieli napastników. Jeden menedżer z Austrii powiedział mi, że jeden Iwan jest cenniejszy niż dziesięciu Motyków. Ja wyjechałem do Norwegii jako środkowy pomocnik, bo obrońcy by nie chcieli, Wisła puściła mnie kiedy miałem 32 lata, bo zawsze byłem potrzebny. W ostatniej chwili załapałem się na dwuletni kontrakt, ale i tak wróciłem po pół roku. Nas wtedy uznawało się za starych, to były inne czasy niż dziś, kiedy człowiek pogra poza krajem, wróci i jeszcze będzie w stanie dokończyć karierę w Ekstraklasie. Za wcześnie się urodziłem, ubolewam nad tym, że nie mogłem swobodnie wyjechać zagranicę. Pamiętam, że pojechaliśmy kiedyś na tournee po Belgii, bo Kazimierz Kmiecik przeniósł się do Charleroi. Prezes tego klubu był mną zachwycony, nazwał mnie “La Buldożer” i chciał, żebym tam został, ale czasy były takie, że jako 24-latek z rodziną na utrzymaniu nie mogłem tego zrobić. Zresztą, chodziło wokół mnie dwóch milicjantów, nie było nawet na to szans. Niektórzy uciekali, ale ciężko było się zahaczyć bez menedżera, więc różnie się te kariery potoczyły. Uważam się pokrzywdzony, że taki limit wieku funkcjonował, bo byliśmy ubezwłasnowolnieni. Kiedy wróciłem do Polski, byłem jeszcze w świetnej formie, przyjechałem szczuplutki, mogłem dwa lata jeszcze pograć, ale w Wiśle potraktowano mnie jako starego i grałem tam, gdzie mnie chciano, w Zamościu i w Cracovii. To był taki stereotyp, że po 30-stce ciężko było się gdzieś załapać, na zachodzie też inwestowali w młodych ludzi. W Polsce zaczęto bardzo patrzeć na te lata i to było bolesne.

Dzisiaj patrzę na takiego Pawła Brożka i on sobie jeszcze gra w ekstraklasie, mogę mu tylko zazdrościć, że u niego nikt lat nie liczy. Powiem uczciwie, że dla mnie największą karą jest odsunięcie mnie od piłki, strasznie cierpię. To, że dzisiaj nie pracuję w wyższej lidze powoduje, że jestem załamany. Moja kariera trenerska jeszcze się nie skończyła, ale jest rozmieniana na drobne, przeszedłem do takiego stanu spoczynku. Nie mogę się z tym pogodzić, jeszcze bym popracował, mam na to siły i chęci, ale konkurencja jest ogromna. Tak strasznie kocham piłkę, że codziennie do późnej nocy oglądam, śledzę, analizuję. Dla mnie życie bez piłki jest niemożliwe, taki już będę, bez futbolu więdnę, jak kwiatek bez wody.

***

Motyka czuje się jak kwiatek bez wody, pewnie wielu byłych piłkarzy i trenerów ma podobne odczucia, ale do tego grona nie zaliczają się na pewno Zbigniew Boniek i Marek Koźmiński. Pierwszy zbudował swoją rozległą pozaboiskową, bardzo medialną historię prawie na taką skalę jak tą piłkarską. Zibi był wybitnym piłkarzem. Takim, którego chciał każdy klub w Europie. Elektryzującym, niejednoznacznym, barwnym, zwracającym uwagę. I taki sam właśnie był też po zakończeniu kariery. Był trenerem, był działaczem, jest prezesem PZPN.

Krzysztof Kirpsza powiedział kiedyś o nim zresztą: „To jedyny człowiek na świecie, który w jednym momencie jedno myśli, drugie mówi i trzecie robi”. Postać nie do sklasyfikowania. Jedna z najważniejszych, jeśli nie najważniejsza, w historii polskiego futbolu.

Marek Koźmiński to zupełnie inna historia. Był gorszym piłkarzem, choć też grał w Serie A, też grał w reprezentacji i też ma się czym pochwalić. Po zakończeniu kariery zajął się biznesem, a dziś jest wiceprezesem do spraw szkoleniowych w Polskim Związku Piłki Nożnej.

– Nie pamiętam mojego ostatniego spotkania. Na pewno było to w barwach Górnika. Były plany, żeby miał mecz pożegnalny, ale pojawiły się pewne negatywne okoliczności, które odwiodły mnie od tego pomysłu. Nie chciałbym do tego wracać, ale to była dziwaczna historia. Mecz miał się odbyć, był przygotowany, byłaby fajna zabawa, fajne osoby miały przyjechać i przyjechałyby, ale coś się wydarzyło, nie wyszło, takie jest życie, wypadki się zdarzają. Z perspektywy wielu lat trochę żal.

Fizycznie i sportowo mogłem jeszcze grać. Uważam, że w moim przypadku poszło głównie o głowę. Nie byłem już na tym wszystkim tak skoncentrowany, miałem już inne pomysły, czas już nie był tylko dedykowany sportowi i piłce, więc kiedy moje myśli krążyły wokół czegoś innego, to świadomie, z dużym wyprzedzeniem zegara biologicznego, skończyłem grać w piłkę.

Na pewno do tego wszystkiego przyczyniło się to, że nie grałem już na najwyższym poziomie. Ekstraklasa to nie Serie A, nie byłem już na topie i to pewnie był jeden z czynników, który doprowadził do tego, że czułem się już tym wszystkim trochę znużony, ale kiedy patrzę na moje ostatnie piłkarskie lata, to przyjazd do Polski był jak najbardziej świadomy. Miał też zresztą drugie dno. Wszystko było przemyślane, myślałem o kolejnym kroku, chciałem się rozwijać, stąd też powrót do ojczyzny. Jako piłkarz wypaliłem się mentalnie i postanowiłem skończyć karierę. Trzeba umieć zejść ze sceny w odpowiednim momencie.

***

Marek Koźmiński: – Dobrego piłkarza poznaje się po tym, że jak skończy karierę, to ma z czego żyć i ma na siebie jakiś plan.

Kamil Kosowski: – Miałem trochę zmartwień, miałem trochę na głowie i nie miałem za wiele czasu, żeby cieszyć się emeryturą. Szybko zadzwonił Tomek Smokowski z propozycją współpracy z telewizją, więc nie było tak, że całkowicie odszedłem od piłki. Co tydzień widziałem piłkarzy, co tydzień widziałem boisko, z bliska, naturalne przejście. Oprócz tego, że nie biegałem po boisku, to właściwie nic się nie zmieniło.

Marek Koźmiński: – Zawodnicy całe życie ciężko pracują, bo to jest ciężka praca, pełna wyrzeczeń, pełna codziennej rutyny, codziennej rywalizacji i codziennej próby, zarabiają na swoje, im są lepsi, tym więcej, ale w pewnym momencie przychodzi 30-35 rok życia i zaczyna się nowy świat. Fajnie wtedy mieć za co żyć, za co gdzieś pojechać, coś zobaczyć. Warto zaplanować sobie start na drugą część życia, która zazwyczaj jest mniej ekscytująca, to jest przy tym dłuższa. Komfort ekonomiczny może tylko pomóc. Wiemy, że tak się nie zawsze działo, to nie jest reguła, ale jeśli ktoś przez całe życie zarobi 2 miliony złotych, to jego można oceniać na 2 miliony złotych, a jeśli ktoś zarobi 20 milionów złotych, to można go oceniać na 20 milionów złotych, i myślę, że to jest właśnie ta brutalna strona sportu. Kiedy się kończy i każdy musi stanąć przed lustrem, zadając sobie pytanie, co ma, żeby rodzina mogła godziwie żyć.

Piłkarz to osoba, której dosyć trudno połączyć naukę z zawodowym sportem. Teraz jest o to łatwiej, ale dalej to nie jest oczywiste. Dzień, kiedy się wszystko kończy, to naprawdę nowy start. Zaczyna się wtedy wszystko od nowa i nie ma w tym cienia przesady. To brzmi, jak banał, ale jak się człowiek nad tym głębiej zastanowi, to niewiele jest takich zawodów, które kończą się i już w pewnym momencie, w tak młodym wieku i pozostawiając człowieka na pastwę własnych umiejętności i pomysłów, które często muszą być zupełnie niezwiązane z tym, czym ktoś zajmował się wcześniej.

Jeżeli ktoś zarabia duże pieniądze przez całe swoje piłkarskie życie, to fajnie byłoby, jeśli pomyślałbym, że to fantastycznie, ale potem czeka go kolejne kilkanaście albo kilkadziesiąt lat, na które wypadałoby sobie odłożyć. I że będzie bardzo trudno potem zarabiać podobne pieniądze w dalszej części życia, albo co gorsze, będzie to niemożliwe.

b02ca0f4a909b606edc8d00db930c6b8

Bartosz Bosacki: – Już w trakcie grania prowadziłem działalność związaną z budownictwem. Do zeszłego roku miałem jedną z większych rehabilitacji w Poznaniu. Jeszcze w trakcie grania zajmowałem się też reklamą i PR.

Piotr Reiss: – W moim przypadku było o tyle łatwiej, że jeszcze w czasie kariery piłkarskiej zaangażowałem się w pracę w akademii. Prowadziłem swoją działalność, zaangażowałem się w rozwój, budowę, pomysł, na niedobór roboty nie narzekałem. Na tym się skoncentrowałem, ale brakuje mi zawodowej piłki, emocji, adrenaliny związanej z meczem.

***

Bartosz Bosacki: – Nie da się przewidzieć, co stanie się z piłkarzem po karierze. Są tacy, którzy mają plan na przyszłość, tacy, którzy robili już coś wcześniej i po karierze po prostu to kontynuują, ale są też na pewno tacy, którzy dopiero odkrywają, że po wszystkim trzeba się czymś zająć i zderzają się z nową rzeczywistością. Życie staje się zupełnie inne. Nie ma możliwości, żeby określić to od A do Z w każdym przypadku. Każdy kończy w inny sposób. Duży wpływ na to ma odporność psychiczna. Nie jest to łatwe i zdaję sobie sprawę, że takich przypadków, kiedy sportowiec miał fajną karierę, ale zagubił się po tym wszystkim, jest dużo i będzie jeszcze dużo. Jedni uciekają w używki, drudzy po prostu sobie nie radzą. Ogarnięcie tego jest trudne, ale teraz zmieniała się świadomość młodych ludzi i na wcześniejszym etapie myślą już o tym, że kariera ze sportem ma swoje ograniczenia i nie będzie się grało wiecznie. To nie trwa, a właściwie przelatuje.

POZNAN 23.02.2019 MECZ 23. KOLEJKA LOTTO EKSTRAKLASA SEZON 2018/19: LECH POZNAN - LEGIA WARSZAWA 2:0 --- POLISH FOOTBALL TOP LEAGUE MATCH: LECH POZNAN - LEGIA WARSAW 2:0 BARTOSZ BOSACKI FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Zdaje się jednak, że nie ma piłkarzy w pełni gotowych na koniec kariery i już. Opowiada nam o tym Piotr Rogala.

– Człowiek nigdy nie jest gotowy na odejście, niezależnie od tego, na jakim poziomie się gra. Nie można być przygotowanym na to, żeby powiedzieć sobie dość. Ja na boisku spędziłem 35 lat, czułem się na tyle zdrowy, że grałem w niższych ligach. Natomiast od pewnego czasu byłem grającym trenerem, więc miałem z tyłu głowy, że kiedy już przestanę grać, zostanę trenerem. W międzyczasie wyleczyłem na dobre kontuzje, prowadziłem też młodzież, więc przyszłość miałem zaplanowaną i nie spodziewałem się rozbratu z futbolem, bo to było i jest moją życiową pasją. Rodzice ciągle mówili mi, że piłka nożna jest fajna, ale kiedy przytrafi się kontuzja i po latach gry przyjdzie problem – nie będzie z czego żyć. Dlatego też skończyłem studia techniczne, jestem inżynierem-informatykiem, poszedłem w tym kierunku i po pierwszej poważnej kontuzji, kiedy w 2000 roku zerwałem pierścienie pachwinowe i wydawało się, że to będzie koniec profesjonalnego uprawiania sportu, poszedłem do pracy. Takie były czasy, klub nie płacił za mnie ZUS-u, więc zostałem bez grosza, tak jak przewidywali rodzice. Na szczęście miałem dobry zawód w kieszeni i rozwijałem drugą z moich pasji. Po półtora roku rozbratu z piłką, kiedy nie prowadziłem nawet żadnych zajęć trenerskich, pachwiny już tak mi nie dokuczały i wróciłem do gry na niższym poziomie. Serce się do tego garnęło i tak spędziłem na boisku kolejne 15 lat, docierając nawet na szczebel trzeciej ligi.

W 1997 roku miałem okazję grać w Ekstraklasie, w Wiśle Kraków. To był taki moment, że przez pół roku mieliśmy problemy, a potem wszedł pan Cupiał ze swoim kapitałem i Wisła poszła do góry. Po latach w Kielcach śmialiśmy się, że ja gram pucharowy mecz w Busku-Zdrój, a moi koledzy z Wisły grają puchary w Parmie. Chciałem zrobić więcej, ale swoje marzenia z dzieciństwa spełniłem. Zawsze można było zrobić więcej, ja jestem ambitny i pewnych decyzji żałuję, ale tak już było. Kiedy doznałem kontuzji wiedziałem, że bez operacji nie dam rady już grać w piłkę, a że takich operacji w Polsce się nie przeprowadzało, to musiałbym jechać na zszywanie do Niemiec za duże pieniądze. Kontuzja była na tyle poważna, że nie mogłem nawet lekko trenować, zresztą kiedy wróciłem do gry w piłkę miałem problemy z wypadającym barkiem, ale mimo to przez 15 lat grałem w stabilizatorach. W momencie, kiedy moje granie chyliło się ku końcowi, a miałem wtedy już 46 lat, zdecydowałem się raz na zawsze uporać z moimi dolegliwościami. Po operacji miałem jeszcze oferty dalszej gry, ale rozum podpowiadał, żeby dać sobie spokój i poświęciłem się trenerce. Mimo że przez lata męczyłem się z urazem, nie czułem ulgi kończąc karierę. To było wyrachowane przemyślenie, że najwyższy czas odłożyć buty na kołek. Nadal ciągnie mnie na boisko, gramy w turniejach oldbojów z kolegami, ale już czysto amatorsko. Z racji tego, że prowadziłem drużyny seniorów i dwa zespoły trampkarzy, co tydzień miałem adrenalinę meczową, trochę w innym wydaniu. Lżej było mi na boisku, tam miałem poczucie, że mogę coś zrobić, będąc na ławce rezerwowych i widząc, jak zawodnicy nie wykonują tego, co założyliśmy, chce się samemu wyjść i pokazać, że można. Były natomiast takie momenty, że mecze mi się tak nawarstwiały, że w weekend jeździłem na trzy mecze, ciągle goniłem i potrzebowałem odpoczynku, a o wakacjach mogłem tylko pomarzyć, bo nawet jak gdzieś jechałem, to gdzieś z tyłu głowy miałem przygotowania do kolejnego sezonu.

Nieco inne zdanie i zupełnie inną historię opowiada Włodzimierz Andrzejewski. W piłkarskim Radomiu zna go każdy.

– Kiedy rozstałem się z Radomiakiem, byłem wszystkim zmęczony. Robiłem remont łazienki w domu, ktoś puka do drzwi. Otwieram cały zakurzony a tu Jerzy Rot razem z kierownikiem Granata Skarżysko-Kamienna, gdzie poszedł wcześniej mój znajomy z boiska, Mirek Peresada. Zaczęli mnie namawiać, żeby po starej znajomości pomóc drużynie, nie byłem zbytnio chętny do powrotu na boisko, więc rzuciłem jakimś absurdalnym wymogiem, na odczepnego. Wróciłem do kucia ścian, a tu za kilka godzin znowu pukanie do drzwi. Wchodzą i mówią: wszystko załatwione, czekamy na ciebie jutro na treningu. Nie dało się więc od piłki uwolnić, chociaż już nie ciągnęło mnie na boisko, to koledzy wciągnęli mnie na nie z powrotem. Gdybym miał tam grać sam z siebie, to bym odpuścił, ale lubię pomagać ludziom, więc się zgodziłem. Co ciekawe, dosłownie dzień po dogadaniu się z Granatem przyjechała po mnie Siarka Tarnobrzeg, która wtedy robiła awans za awansem, to była drużyna z Cezarym Kucharskim w składzie. Ale trochę mi było głupio wystawić Granat, poza tym nie chciałem się już przeprowadzać, ciągnąć za sobą rodziny. I takim właśnie trafem ominęły mnie dwa awanse, potem było szkoda!

Wielkiego pożegnania nie miałem, skończyła się runda, w Radomiaku zrobił się chaos i zaczęły się roszady. Byłem przygotowany na kończenie kariery, nie miałem żalu, chyba że o to, że w sumie nie było żadnego pożegnania, żadnej propozycji pracy w innej roli, po prostu: niepotrzebny, to pogonić, ale wtedy niestety tak to wyglądało w wielu przypadkach. Nikt specjalnie nie naciskał, żebym został, a atmosfera była słaba, więc postanowiłem sobie dać spokój. Powoli już myślałem, żeby zacząć pracować w trenerce, nie chciałem odchodzić z futbolu, ale nie do końca to się udało. Pracowałem w szkole, wyjechałem do Kanady, trochę z grupami młodzieżowymi, ale to była zabawa. Początkowo, pierwszy miesiąc-dwa wcale mi to nie wadziło, odpoczywało. Potem… no chodziłem na mecze, widziałem co się dzieje, to same nogi chodziły! Dublerzy starej gwardii chyba trochę nie dawali rady, chciało się wejść i pomóc. Pierwsze miesiące jednak na pewno były
odpoczynkiem, poświęciłem trochę czasu rodzinie, pozałatwiałem różne sprawy, nie trzeba było wstawać na trening, żyć w rygorze. Jak chęć bycia w piłce wróciła na dobre, to zająłem się już poważniej trenowaniem, najpierw młodzieży, potem seniorów.

To przykłady zawodników, którzy mieli na siebie pomysł, znali swoje piłkarskie ograniczenia i wiedzieli, że czeka ich życie po życiu.

Ivan Djudrdjević: – Nie czułem smutku po zakończeniu kariery. To był amok. Człowiek nie wie, co się dzieje, czysty spontan, czyste emocje, dopiero później przychodzą przemyślenia. Zawsze mówię teraz swoim zawodnikom, że koniec kariery to żaden koniec. To początek nowej drogi. Przychodzi nowe życie, nowy etap, nowa przygoda. Jeśli nie jesteś odpowiednio przygotowany na przejście do normalnego życia, to będziesz miał ciężko. Może to kogoś kosztować bardzo dużo. Trzeba myśleć 0 tym już wcześniej. Odczuwanie pustki po odwieszeniu butów na kołek trzeba czymś wypełnić. Trzeba mieć jakiś plan. To podstawowa świadomość. Ja na szczęście przygotowałem się dobrze. Urodziły mi się dzieci na dwa dni przed zakończeniem kariery. Amok. Duża radość, a potem życie to wszystko sprowadziło na ziemię, ale w pozytywnym kontekście. Po prostu nie fruwałem myślami w chmurach.

Często jest tak, że młodzi piłkarze, ja też się tego nie ustrzegłem, myślą tylko o tym, co jest tu i teraz. Im jednak jesteś dojrzalszy, tym częściej i intensywniej zastanawiasz się nad swoją przyszłością. W wieku 27 lat zacząłem kończyć kursy trenerskie, wtedy już wiedziałem, że chcę iść w takim kierunku.

Nigdy nie odpoczywałem. Od razu, jak się człowieku rodzi dwójka bliźniaków, to ma roboty od pierwszego dnia wychowywania. Pieluchy, zabawy, opiekowanie się. Nie miałem czasu na odpoczynek. Poza tym szybko zacząłem pracować w akademii Lecha Poznań, więc też nie miałem za wiele czasu, żeby się nad tym wszystkim zastanawiać.

Jeśli nie jesteś przygotowany na koniec kariery, to może być dla ciebie mocny cios. Piłka nożna jest dużą częścią życia. Nie da się od niej całkowicie odciąć. Dużo się uczysz. Poznajesz wiele osób, wiele miejsc, wiele kultur. przesiąkasz tym i nie może być tak, że z dnia na dzień po prostu to porzucisz. Możesz wykorzystać wiele rzeczy w przyszłości. W szczególności trenerskiej. Na pewno nie będzie tak, że jeśli byłeś dobrym piłkarzem, to będziesz dobrym trenerem. Nie, niekoniecznie, musisz cały czas się uczyć i doszkalać, ale na pewno lepiej dzięki temu rozumiesz zawodników – ich problemy, ich sposoby myślenia, ich sposób bycia. Wiedząc, jak to jest po drugiej stronie, jest o wiele łatwiej funkcjonować.

To jest kwestia osobista, ale decyzja o tym, żeby zakończyć karierę musi być przemyślana. Jeśli ktoś mówi, że żałuje, to znaczy, że nie przygotował się na ten moment we właściwy sposób. Dla mnie piłka jest tym, co lubię, co kocham, co sprawia mi przyjemność, nie mogę odczuwać przez piłkę żalu. Nie żałuję skończenia kariery. Zacząłem nowy etap. Wiadomo, że są tacy ludzie, którzy żałują, jest też wielu, dla których zderzenie z kolejnym etapem jest brutalne, ale ja nie zaliczam się ani do jednej, ani do drugiej grupy.

Rok czasu przed zakończeniem kariery brałem udział w jednostkach treningowych w akademii Lecha Poznań. Stopniowo przyzwyczajałem się do nowej roli, klub mi pomagał, pozwalał zobaczyć, czy ja się w tej nowej roli odnajdę. Kiedy przyszedł moment decyzji wiedziałem już, że ja tego chcę i byłem bardzo świadom samego siebie. Organizm sam dał znać, że nie stać go na tyle, ile wcześniej. Miałem już dość rehabilitacji po meczach. Musiałem powiedzieć dość.

***

Koniec kariery, ostatni mecz, ostatni gwizdek arbitra to jedno, a pierwsze dni na emeryturze to drugie. Wtedy bowiem piłkarz, już jako dorosły i często ukształtowany człowiek, zaczyna zupełnie inne życie.

Marek Koźmiński: – Koniec kariery można porównać do przejścia na emeryturę. Pierwsze tygodnie, pierwszy miesiąc, pierwsze dwa miesiące to jest euforia. Ile ja mam czasu, ile ja będę robił, jak bardzo się rozwinę. Stawia sobie człowiek pytania i głowi się nad wyznawaniami, na które wcześniej nie miał czasu. Ale później przychodzi taki moment, kiedy człowiek budzi się rano i to sakramentalne pytanie o plan dnia nie staje się już wesołe, a raczej rutynowe i filozoficzne. Bo coś robić trzeba. W końcu pojawia się frustracja, a pustka zastępuje początkowy entuzjazm. Sport jest brutalny. Przez paręnaście lat trwa jedno życie, ale potem się kończy i trzeba zacząć kolejne. Zupełnie inne. Nikt ci tego nie ułoży, nikt ci tego nie poukłada, nikt ci tego nie zaplanuje, nikt ci tego nie narysuje. Wszystko musisz zrobić sam. To jest trudne przejście. Nie każdy potrafi się w tym odnaleźć. W dalszym ciągu każdy chciałby zostać w tym sporcie i dalej coś przy nim robić. Dochodzą do tego aspekty ekonomiczne. Spektrum jest ogromnie szerokie. Jest to problem ogólnie sportu na świecie. Coś nagle się kończy.

Kamil Kosowski: – Kiedy byłem piłkarzem to wszystko było lepiej poukładane i w tym wszystkim miałem więcej czasu dla siebie. Zawsze znajdywał się czas na jakieś kino, krótkie wakacje czy cokolwiek takiego. Potem, jak przestałem grać, i niby tego czasu było dużo, to odczuwałem, jakby go było mniej. Zawsze miałem coś do roboty. Nie miałem czasu na nudę. Mieliśmy małe dziecko. Julian urodził się w październiku, miał niecały roczek, więc przeszedłem właściwie z jednego etapu życia w drugi. I to bardzo płynnie. Byłem blisko stadionu, blisko kolegów z boiska, to na pewno pomogło.

Bartosz Bosacki: – Nie potrafię siedzieć na miejscu. Grając w piłkę robiłem różne inne rzeczy, którymi zająłem się, gdy moja kariera się skończyła. To było naturalne. Myślałem, że tego czasu będą miał więcej. Jedyna zmiana jest taka, że dziś bardziej ja decyduję o tym, co robię ze swoim czasem i kiedy coś robię. Grając w piłkę byłem zmuszony do przystosowywać się do systemu pracy klubu. Każdy dzień miałem praktycznie zaplanowany z góry. Urlop miałem wtedy, kiedy kończyła się liga, do pracy wracałem wraz z przygotowaniami. Sprawami pozaboiskowymi zajmowałem się głównie po godzinach, po treningu, bo przecież w jego czasie nie ma możliwości robienia czegokolwiek innego. To się na pewno zmieniło, ale tego czasu wcale nie przybyło. Na pewno nie jest go tyle, ile chciałbym, żeby było.

Piotr Reiss: – Najtrudniejsze były późniejsze dwa tygodnie po zakończeniu kariery. Całe życie przewróciło się do góry nogami. Rano wstawałem i zawsze jechałem na trening, a tu tego treningu brakowało, bo nikt mnie na niego nie zapraszał! Codzienny rytm się zmienia. Czasu jest wiele. Można się tym zachłysnąć, ale tylko początkowo, bo potem okazuje się, że tego sportu brakuje. Generalnie każdy zawodowy sportowiec, po zakończeniu kariery, uświadamia sobie, że ruch jest kluczowy dla przyjemnego funkcjonowania. Tę pustkę trzeba czymś wypełnić.

***

Kiedy rozmawia się z większością byłych piłkarzy można wyciągnąć jeden wspólny wniosek – duża część z nich żałuje, że za wcześnie skończyła karierę.

Kamil Kosowski: – Pierwszy przykład z brzegu – „Żuraw”. Maciej Żurawski sam powiedział, że za wcześnie skończył karierę. Też mi się tak wydaje, ale on miał możliwość dalej grać w Wiśle. Ja takiego wyboru nie miałem. Patrząc pod kątem mojej mentalności, fizyczności, umiejętności, to karierę skończyłem za wcześnie. Ale tak jak powiedziałem: widziałem siebie na końcu tylko w koszulce Wisły. Gdybym miał szukać nowego pracodawcy, przeprowadzać się z rodziną do innego miasta albo zagranicę, to taka opcja w ogóle nie wchodziła w grę. Nie miałem nawet żadnych zapytań w takim temacie, więc sprawy mojej kariery piłkarskiej postanowiłem zamknąć i zakończyć w Wiśle. Ten dzień, ostatniego meczu, nie był specjalnie wymarzony, ale wpisuje się w przebieg całej mojej kariery. Nic nowego nie odkryłem. Mogło się to udać lepiej.

Piotr Reiss: – Były takie momenty, kiedy byłem 33-34 letnim facetem, że zastanawiałem się, co będzie po karierze. Co zrobię, kiedy ta bajka się skończy? Czy będę miał coś do roboty? Zastanawiałem się, myślałem o pracy w zarządzaniu, zakładałem, że to będzie Lech Poznań, ale stało się inaczej. Na razie nie udało się tego dokonać. Później myślałem, że będę trenerem. Też nie udało się tego dokonać. Dobry czas przede mną, mogę się spełniać, teraz jestem zadowolony. Ale faktycznie, taki moment był, że się bałem, ale to wszystko popłynęło w miarę komfortowo i przeskok okazał się łagodny. Akademia prosperuje dobrze. Każdy piłkarz, z którym rozmawiałem, mówił, że mógłby jeszcze swoją karierę pociągnąć dłużej. Dość długie rozmowy prowadziłem z Grześkiem Mielcarskim. To on mnie namawiał, że póki zdrowie dopisuje, powinienem grać i nie narzekać. Tłumaczył, że skoro poświęciłem czemuś całe swoje życie, to czemu mam dążyć do skończenia z piłką? To byłoby bez sensu, tym bardziej, że po wszystkim często ciężko znaleźć sobie miejsca na ziemi. Grzesiek często był moim mentorem i pewnie dzięki jego namowom zrobiłem tak, a nie inaczej.

Z drugiej strony zawsze, przy przedłużaniu swojej piłkarskiej żywotności, może pojawić się obawa, że w pewnym momencie zacznie się odcinać kupony od swojej przeszłości.

Piotr Reiss: – Nigdy nie czułem, że odcinałem kupony od czegokolwiek. Jeśli podchodzi się do czegoś na poważnie, nic nie będziesz robić na pół gwizdka. Im byłem bardziej doświadczony, im przybywało mi lat, tym bardziej wiedziałem, że muszą dawać z siebie więcej, żeby pokazywać, że nie odstaję. Głowa chciała bardzo, choć ciało, co oczywiste, nie było już tak przystosowane do maksymalnych wyzwań fizycznych, jak wcześniej, za młodszych lat. W dalszym ciągu chciałem być wzorem dla młodych chłopaków, którzy często byli wychowankami Lecha i znali mnie z dawnych lat, kiedy przychodzili na stadiony, jako chłopcy. Tym bardziej, że byli na bardzo wysokim poziomie. Cieszę się, że w momencie kończenia kariery miałem okazję grać z chłopakami, którzy teraz stanowią lub mogą stanowić o sile naszej reprezentacji: Tomkiem Kędziorą, Dawidem Kownackim, Karolem Linettym. A wtedy wchodzili do zespołu, pokazywali swój potencjał, a ja, mimo tych czterdziestu lat na karku, robiłem wszystko, żeby pokazać im, że ten starszy kolega z drużyny dalej sporo potrafi!

Ivan Djurdjević: – Nie byłem nigdy piłkarzem, który odcinał kupony. Miałem taki styl gry, że nie było nawet takiej opcji. Liczyło się u mnie zaangażowanie, walka, oddawanie serca na boisku i robiłem to chyba do ostatnich moich piłkarskich dni. Wiadomo, że z wiekiem pewne rzeczy się osłabiają, nie jest się już tak szybkim, tak dynamicznym, tak świeżym, ale przy tym wzrasta doświadczenie, ogranie, spokój. Wszystko ma swój czas. Na wszystko w życiu przychodzi moment. Wiedziałem, kiedy zejść ze sceny. Miałem jeszcze potem ofertę grania, ale po prostu już tego nie chciałem. Nie miałem już więcej motywacji. Czułem, że to już powinien być koniec i nie ma sensu rozmieniać się na drobne. Nie zamierzałem grać w niższych ligach.

***

I tak właśnie wygląda moment końca kariery w piłce nożnej. Nie jest prosty. Nie może być prosty. Porzuca się ważną część swojego życia. Często nie można przy niej zostać. Można się bać o swoją przyszłość, ale w końcu zazwyczaj wszystko się układa. Zaczyna się nowe życie w nowej rzeczywistości.

Marek Koźmiński: – Czy bałem się końca kariery? Powiedzenie, że się bałem byłoby nietrafione. Miałem wątpliwości. Dni pytań. Przede wszystkim wtedy, kiedy miałem kontuzję. Przydarzyło mi się to raz. W 2003 roku. Praktycznie w ogóle nie grałem w piłkę. Kontuzja goniła kontuzję. Trzy uraz z rzędu. To był moment, kiedy zastanawiałem się, co będzie, jak to wszystko nie wróci, jak skończy się przedwcześnie, to co wtedy. To nie była obawa. Obudziło się wtedy we mnie drugie ja. Coś na wzór wzięcia odpowiedzialności za samego siebie, za swoją przyszłość, zrozumienie tego, co stanie się po końcu. To była troska. Na pewno nie bojaźń, bo przed czym tu się bać? Wszystko przecież przed nami…

JAN MAZUREK I SZYMON JANCZYK

Fot. Fotopyk/Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

Komentarze

0 komentarzy

Loading...