Wiek to tylko liczba

redakcja

Autor:redakcja

25 listopada 2019, 15:09 • 13 min czytania

W Ekstraklasie debiutował jako nastolatek, a grał w niej do czterdziestki. W ŁKS-ie zaczynał u boku Jacka Ziobera, a pracując pod okiem Leszka Jezierskiego, w pewnym sensie spajając kilka epok, bo kończył występując z grającym w ŁKS-ie do dziś Rafałem Kujawą.

Wiek to tylko liczba
Reklama

W seniorskiej piłce zaczynał we Włókniarzu Pabianice, wówczas grającym na zapleczu najlepszych klubów w Polsce (!). Jako czterdziestolatek zaliczył epizod w Młodej Ekstraklasie. Piłki nie miał dość i daleko od szosy, swój ostatni mecz Zdzisław Leszczyński rozegrał raptem dwa tygodnie temu.

Jest doskonałym potwierdzeniem motta, które sam wyznaje: wiek to tylko liczba.

Reklama

Zapraszamy.

***

Co czuł pan przekraczając granicę pięćdziesiątego roku życia?

Nic. Bo to nic nie zmienia. Mogę na swoim przykładzie powiedzieć: wiek to tylko liczba. Naprawdę. Jeszcze trochę pogrywam, sił trochę mam, wiek nie jest tu dużym obciążeniem.

Grał pan w piłkę w czasach, gdy świadomość prowadzenia się, diety i odnowa biologiczna, delikatnie mówiąc, nie były standardem. Ma pan jakiś swój sekret długowieczności?

Nie, nie mam żadnych sekretów. Wątpię, by ktoś miał szczególne sekrety, jeśli gra do czterdziestki, a później też ma siłę kopać w niższych ligach. To żaden sekret, że potrzeba trochę szczęścia przy unikaniu urazów, a potem już wchodzi genetyka. Taki mam organizm. Choć fakt, że zaprawiony w bojach od samego początku, bo wchodziłem do piłki u świętej pamięci trenera Leszka Jezierskiego. Ciężkie treningi były też u Jurka Kasalika czy Romualda Szukiełowicza – ciężkie nawet jak na tamte standardy.

To z pana perspektywy, jak zmienił się trening?

Śmieję się, że wszystkie kluby zwiedziłem w biegu. Biegało się, biegało i jeszcze raz biegało. Zimowy trening z piłką był rarytasem, a standardem co drugi dzień wbieganie na inny szczyt. Dziś… trudno to porównać. Nie ma po co. Inne czasy, inna piłka.

Jak wspomina pan trenera Leszka Jezierskiego?

Za jego czasów przyszedłem do ŁKS-u. On mnie wprowadził do drużyny, a że ŁKS wtedy był mocny, to i do – tak to trzeba nazwać – wielkiej piłki. Wiele mu zawdzięczam i nigdy mu tego nie zapomnę. Charakter – jeden z najmocniejszych w polskim futbolu. Zawsze musiał mieć ostatnie zdanie. Do wszystkiego. Nie było żadnej dyskusji. Co trener powiedział, ma być zrobione i koniec. Tak się złożyło, że prowadził mnie też w 1999, kiedy ostatni raz samodzielnie prowadził klub – miał wtedy siedemdziesiąt lat, troszkę inaczej trzeba było traktować jego osobę, ale wciąż trzymał fason i szatnię.

Dla młodszych kibiców to jak bajka o żelaznym wilku, ale debiutował pan w seniorskiej piłce w mocnym pabianickim klubie. Włókniarz to było zaplecze Ekstraklasy, czyli ówczesnej pierwszej ligi.

Stąd pochodzę, więc miałem duże szczęście, że akurat w Pabianicach był tak wysoki poziom. Mieszkałem u rodziców, nie musiałem nigdzie wyjeżdżać, by zasmakować poważniejszej piłki. Nawet nauczyciele patrzyli inaczej na to, że nie ma cię w szkole przez obowiązki sportowe, bo wiadomo – też kibicowali.

Miałem niespełna siedemnaście lat, gdy przechodziłem z PTC do Włókniarza. Na mecze waliły tłumy, choć godzina nie sprzyjała – wszystkie mecze grano 11:45. Ludzie zamiast do kościoła, szli na Włókniarza. Mecze były hitami w mieście, oglądały nas tysiące widzów, co dziś wydaje się sensacyjne, a tata i tak wspominał, że wcześniej było ich znacznie więcej. Tak  czy siak za moich czasów miał dobre warunki. To był koniec lat osiemdziesiątych, w Pabianicach kwitł przemysł włókniarski, gros zakładów wspierało klub, nie mieliśmy żadnych opóźnień z wypłatami.

Kto w panu zaszczepił pasję do piłki?

Trochę na przemian rodzice. Tata był wielkim kibicem piłki. Raczej nie jednego klubu, tylko ogółem uwielbiał chodzić na mecze – tak się kiedyś kibicowało. Ale to mama zaprowadziła mnie na pierwszy trening.

Korzystne było też to, że rzut beretem od Pabianic była Łódź, a lata osiemdziesiąte to dwa mocne kluby: ŁKS i Widzew.

Tak, ŁKS był wtedy bardzo mocny. W ŁKS-ie było wielu kadrowiczów: Jacek Ziober, Piotrek Soczyński, Witek Wenclewski, Jarosław Bako, Julek Kruszankin, do tego choćby Wieszczu, Adam Grad. Było z kim grać, było od kogo się uczyć.

Nie miał pan problemu z wejściem do szatni? To były trochę inne czasy, młodzi mieli pod górkę.

Akurat zbiegło się to z tym, że cały szereg młodych zawodników trafił do zespołu, zjawiliśmy się więc całą ławą. Trzymaliśmy się razem w pokojach, na wyjazdach, więc wszystko było w porządku, nie było tarć. Sam poziom pierwszej ligi też mnie jakoś nie zaskoczył, grałem ligę niżej, występowałem chwilę w kadrze młodzieżowej, także to nie był jakiś ogromny przeskok. Jasne, większe obiekty, więcej kibiców, lepsza otoczka medialna, bo nawet wówczas pierwsza liga była na piedestale. Ale trener Jezierski postawił na mnie praktycznie od samego początku i to chyba było decydujące, że nie miałem problemów.

O tamtym ŁKS-ie i atmosferze w szatni krążą legendy. Rozmawiałem z Robertem Kozielskim, który wolał rzucić futbol niż tam zostać. W Łodzi gdzie nie przystawić ucha, z kim nie porozmawiać o tamtej drużynie, to opinia jest jedna: piłkarsko bardzo mocni. Ale na pewno daleko od standardów profesjonalnego prowadzenia się.

Było, minęło. W każdej szatni są różni ludzie. Na pewno gdyby kilka osób skupiło się tylko na piłce, mogłoby zrobić dużo, dużo większe kariery. Tamten ŁKS miał bardzo mocny skład, na pewno gdyby było skupienie tylko na piłce, a nie na otoczce, to byłoby więcej możliwości pokazania się również poza krajem.

Gdyby pan dzisiaj zaczynał, i w nastoletnim wieku regularnie grał w mocnym ligowym zespole, wie pan, że pewnie by zaraz miał szereg ofert z Zachodu?

Ja uważam, że tak wczesny wyjazd nie jest dobry. To jest moje zdanie. Rozwijać nie chcę.

Prowadził też pana w ŁKS-ie Wojciech Łazarek.

Trener bardzo sympatyczny, wiadomo, że wszyscy znają go przez pryzmat tych powiedzonek, ale zapomina się, że to był naprawdę bardzo dobry szkoleniowiec. Zawsze przygotowany do zajęć. Te zajęcia nie powielały się, były ciekawe. Kulturalny, ale wiedział jak pobudzić szatnię, że czasem trzeba kogoś zdzielić, ustawić do pionu.

Pana też ustawił kiedyś do pionu?

Chyba nie miał ze mną problemu. Miałem spięcia z niektórymi trenerami, zresztą nie tylko z trenerami, ale nie ma co do tego wracać – było, minęło.

Tak naprawdę wasz ŁKS miał szansę na mistrzostwo tylko w osławionym sezonie 92/93, kiedy zabrano wam punkty z ostatniego meczu, a „cała Polska widziała”.

Ostatni mecz, przyjeżdża do nas Olimpia, w dodatku wieloma juniorami. Co mogę powiedzieć? Czy gdybyśmy wygrali 1:0 ktoś robiłby aferę? Nie wiem. Mecz sędziował Michał Listkiewicz, później prezes PZPN. Skończyło się jak się skończyło. Nie ma co drążyć, wyszło jak wyszło.

Niewiele osób pewnie pamięta, ale przez moment grał u was młodziutki Tomek Iwan.

Z dziesięć meczów może rozegrał. Nie odnalazł się totalnie. Nie pasowała mu atmosfera Łodzi i klubu. Po zachowaniu Tomka na meczach też było widać, że niekoniecznie był przekonany, żeby tu zostać. Takie było wrażenie.

Natomiast już wtedy, na początku lat dziewięćdziesiątych, wchodził do zespołu Igor Sypniewski. Początkowo nie dostał szansy.

Bardzo lubię i cenię Igora, nie dam złego słowa na niego powiedzieć, zmaga się z chorobą i tyle. Był wychowankiem, więc znaliśmy się, sporadycznie wtedy grywał, jakieś kilka minut. Ale jego poziom umiejętności… Podejrzewam, że gros chłopaków, którzy dzisiaj są w takim wieku co on wtedy, nie miałoby szans konkurować z Igorem. To co grał, to było coś z zupełnie innej półki. Również wielki talent miał Tomek Cebula, mógł osiągnąć dużo więcej.

Z ŁKS-u przeszedł pan do Śląska po tym, jak łódzki klub przejął Antoni Ptak.

Śląsk był wtedy w rozsypce, było kilka osób, które miało pojęcie o graniu, ale zgrywaliśmy się w locie. Zrobiliśmy w pierwszym sezonie utrzymanie, ale potem ciężko było. Na pewno szatnia była zżyta, często się spotykaliśmy, po treningach też zostawaliśmy razem – zdrowe, fajne relacje, przyjęli mnie jak swojego. Fajne dwa lata.

Jak pan porówna ówczesne szatnie do tych późniejszych? Ma pan przekrój od przełomu lat 80. i 90. do w zasadzie końca zeszłej dekady.

Myślę, że dzisiaj u młodych chłopców jest gonitwa za pieniędzmi, za swoim życiem. Wcześniej normą było wspólne spędzanie czasu, gdzieś na mieście – ta kultura zamiera. Ale ta gonitwa jest dziś w każdej chyba dziedzinie, ludzie gonią za lepszym bytem.

W Pogoni Szczecin spotkał pan kolejnego barwnego szkoleniowca – Bogusława Baniaka.

Spotkałem go jeszcze w Opolu. Jeśli miałbym porównywać do tych nazwisk, które wcześniej padło, to nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale było inaczej. Mniejsza klasa. Różnica w prowadzeniu zajęć i takim podejściu.

Najlepszy piłkarz ówczesnej Pogoni?

Olo Moskalewicz.

A Paweł Drumlak jak był dobry? Podobno miał później, za czasów Sabriego Bekdasa, propozycję z Galatasaray.

Pączek? (śmiech). Nie słyszałem o tej ofercie. Był w porządku, na pewno umiał grać w piłkę, spotkaliśmy się też w ŁKS-ie później.

Jak ważnym etapem było dla pana Radomsko?

Bardzo, bardzo miłe wspomnienia, jeździliśmy tam codziennie z Łodzi silną grupą. Klub organizacyjnie troszkę mniejszy niż ŁKS, ale sportowo, jeśli chodzi i zespół, drużynę mieliśmy bardzo mocną już w pierwszej lidze, przed awansem. Nawet widać to po meczach w Pucharze Polski, gdzie potrafiliśmy wygrać na Łazienkowskiej, mieliśmy też dobre mecze z Wronkami. Wyrównane mecze z zespołami z wyższej ligi były standardem, podchodziliśmy do nich z wiarą, że z każdym można wygrać na spokojnie.

Pana losy kilkukrotnie przeplatały się z Igorem Sypniewskim. Kiedy był najlepszy?

W Wiśle Kraków. Jeszcze przed załamaniem formy. Uważam, że kilka pierwszych meczów miał takich, że widać było po nim jak chce sobie wszystko poukładać. Szkoda, że gdzieś szatnia nie potrafiła mu pomóc. Tak czasem bywa, tak było u nas z Tomkiem Iwanem – szatnia musi zaakceptować piłkarza jako człowieka, bez tego nie ma nic. Natomiast u nas Igor… Trudno nawet nazwać co wtedy w Radomsku prezentował. Był niedościgniony.

Jak dobrym piłkarzem był Tadeusz Dąbrowski, prezes Radomska?

Nie grałem z nim… A, przepraszam, wszedł na kilka minut przeciwko KSZO, gdy robiliśmy awans. Nie przychodził na treningi, więc wiele nie powiem.

Żartowaliście, że wszedł na ten mecz?

Nie, chciał, łożył pieniądze, miał do tego prawo. Złego słowa na prezesa Dąbrowskiego nie powiem. To był człowiek, który co powiedział, tak było. Słowny, nawet umowy nie trzeba podpisywać, a wiadomo, że się wywiąże. To nie było standardem w tamtych czasach w piłce.

To skoro było tak dobrze, to czemu spadliście z Ekstraklasy?

Za dużo ludzi przyszło na wiosnę. Dobrzy gracze, szatnia nie była jakaś podzielona, ale było ich za dużo.

Wie pan, że Branko Rasić przyznał później, że nie powinien grać w barażu z wami? Powinniście zostać w lidze.

Ale co z tego? Nie cofniemy czasu. Na własne życzenie spadliśmy, nie powinniśmy przegrać żadnego z tamtych meczów, czy miał prawo grać czy nie, nie powinno nam to przeszkadzać.

Za panem ciągnął się pewien cień po Radomsku.

Graliśmy z Zagłębiem Lubin… co mam odpowiedzieć? To tyle lat. Wyszło jak wyszło.

Do ŁKS wracał pan po wielu latach. Ile się zmieniło w klubie?

Wizualnie nic.

To chyba zasadniczy problem.

Zasadniczo organizacyjnie też się nic do wtedy nie zmieniło, te same realia, a świat poszedł w międzyczasie do przodu.

Pensje były na czas?

Tak w siedemdziesięciu procentach.

Pamięta pan, że w ŁKS-ie był wtedy na testach Jakub Błaszczykowski?

Pamiętam, krótko był, tydzień może. Poszło nie o jego umiejętności, a bodajże o pieniądze dla którejś ze stron. Szkoda dla nas, ale dla Kuby? Co tu kryć – dobrze, że nie został u nas. Może nawet bardzo dobrze, bo przecież to się później wszystko pięknie dla niego potoczyło.

W II lidze, mimo tych warunków, zrobiliście awans.

Mieliśmy wielu ludzi z bogatą przeszłością i naprawdę fajnymi nazwiskami. To była taka dawna szatnia, cały zespół stał za sobą murem. Wielu piłkarzy było zarazem wychowankami i kibicami ŁKS, więc również bardzo byliśmy zżyci z trybunami. To nas niosło. Świetny czas. W Ekstraklasie doszły kolejne duże nazwiska, Hajto, Kłos, ale to były raczej kaprysy prezesa Goszczyńskiego, bo klubu nie było na takich piłkarzy stać. Przyszedł nawet w przerwie między rundami Sebastian Mila, pamiętam, że zagrał z marszu na Legii. Goszczyński sam finansowo nie był w stanie tego utrzymać, musiałby mieć pomoc kilku innych osób, które jakoś by zabezpieczały, pomagały, ale tej pomocy nie było.

Jak się gra w Ekstraklasie będąc czterdziestolatkiem?

Ja się nigdy fizycznie jakoś gorzej nie czułem, a do tego nadrabiałem doświadczeniem. Sporo można przewidzieć co kto zrobi, to dużo daje.

Jest satysfakcja z utarcia młodym napastnikom nosa?

Nie. Mecz to mecz. Trzeba się skupić na tym, co się robi, wszystko inne wyłączyć zupełnie, w tym jakieś tam emocje. To dla kibiców, my musimy skupić się na graniu.

Jako czterdziestolatek zagrał pan też w Młodej Ekstraklasie.

Chyba ze trzy mecze. Poruszałem się trochę z młodszymi u trenera Pyrdoła, który prowadził drugi zespół. Na pewno nie było to miejsce dla mnie, jaka sama nazwa wskazuje – Młoda Ekstraklasa, nie Stara Ekstraklasa.

Słyszałem, że końcem pana w ŁKS była ostra dyskusja z Juliuszem Kruszankinem.

Klub zalegał z pewnymi płatnościami, ja byłem kapitanem i najstarszym zawodnikiem. Poszedłem do prezesa Goszczyńskiego spytać o te zaległości. To było przed wyjazdem na obóz, cały zespól uznał, że jak nie będzie pieniędzy, to nie jedziemy. Przedstawiłem stanowisko. I okazało się, że już nie jestem zawodnikiem pierwszej drużyny. Nie wiem czyja to decyzja, czy prezesa, czy Julka, czy Grześka Wesołowskiego, który był wtedy trenerem. Próbowałem się dowiedzieć, żaden nie chciał mi powiedzieć – zostałem delegowany właśnie do Młodej Ekstraklasy, a potem skończyła mi się umowa. Nawet sobie nie podziękowaliśmy.

Trochę smutne, tyle lat w ŁKS, a bez żadnego pożegnania.

Takie jest życie. Nie ma w piłce czy w życiu miejsca na wielkie sentymenty. Za pierwszym razem odchodząc słowa nie usłyszałem, za drugim też. Jestem przyzwyczajony do takiego standardu.

Dzisiaj chodzi pan na ŁKS?

Od momentu, gdy zakończyłem grać w ŁKS-ie, byłem może na trzech meczach. Na jednym w tym roku, na jednym też charytatywnym. Śledzę wyniki, kibicuję klubowi, nie zespołowi. Na żadną opinię na temat obecnych graczy pan mnie nie namówi.

Dziś czym się pan zajmuje?

Pracuję normalnie w zakładzie pracy, jestem konserwatorem, naprawiam różne rzeczy. Spokojna robota, chwalę sobie. Pracuję od 6-14, więc czas nie koliduje ze sportem.

Najpierw był pan w Dłutowie – tam dopiero jest legenda, pan Eugeniusz, który jest w klubie od lat czterdziestych, bo wtedy poszedł na pierwszy mecz.

Tak, pan Eugeniusz to wielka historia, teraz byłem na jubileuszu, nazwano jego imieniem miejscowy stadion. Trudno wyobrazić sobie bardziej właściwą osobę. Człowiek starszy, a cały czas aktywny – każdy chciałby być w takiej formie w wieku pana Eugeniusza.

W 2013 przeniósł się pan do Jutrzenki Bychlew. Czym ogółem zaskoczyły pana te niższe ligi?

Niewiarygodne, co potrafią sędziowie wyprawiać, to się w głowie nie mieści. Pamiętam pierwszy mecz, który prowadziłem: przy wyrzucie z autu boczny podniósł chorągiewkę i odgwizdał ofsajd. Wszystkiego można się spodziewać. Ale pod nosem człowiek coś sobie powie, nie przesadzajmy też, trzeba umieć się zachować, tu musi być umiar.

Pozostanie przy piłce to duża satysfakcja?

Tak, na pewno. Generalnie prowadząc te kluby prowadzę jeszcze grupy młodzieżowe, od najmłodszych. Wymaga to różnego podejścia. Inaczej pracuje się z nastolatkami, a inaczej z dziećmi, gdzie przede wszystkim trzeba dać im możliwość czerpania z piłki radości.

Cały czas pan gra w Jutrzence.

Już raczej wolałbym nie. Już mi się nie chce. Nie będę grał jak nie będę musiał.

A kiedy ostatnio wybiegł pan na boisko?

Dwa tygodnie temu.

Czyli ciągnie wilka do lasu.

Wolałbym już grać tylko w oldbojach u siebie w Pabianicach. To mi wystarcza. Trzydzieści lat na boisku za mną, nawet grubo ponad. Ale wolałbym trenować i patrzeć jak chłopakom idzie.

Gdyby mógł pan spotkać nastoletniego siebie i dać sobie poradę, to co by pan powiedział?

Nie wiem. Każdy musi podejmować decyzje za siebie. Myślę, że nic bym nie zmienił. Jestem zadowolony.

Rozmawiał Leszek Milewski

Fot. NewsPix

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama