Legia była ostatnio chwalona, bo i na pochwały zasługiwała – wygrywała wysoko, nie męczyła buły, potrafiła dać show, a przecież futbol to też widowisko, nie tylko przesuwanie się od jednego stałego fragmentu do drugiego. 7:0 czy 5:1, no, takie wyniki padają u nas niezwykle rzadko, ponieważ jak się już strzeli, to lepiej bronić i nie szukać guza, a kolejne gole – komu to potrzebne? Legia pokazywała więc inne oblicze, natomiast mieliśmy z tyłu głowy, że Wojskowi dokazywali tak w starciach z drużynami, które pewnie będą do końca modlić się o utrzymanie. Trudniejszy test miał przyjść dzisiaj, skoro Pogoń to już ścisła czołówka naszej tabeli. I cóż: egzaminowany nie biegnie do domu pochwalić się mamie dobrą oceną.
Z jednej strony nie możemy powiedzieć, że goście grali dzisiaj skrajnie źle, że nad stadionem w Szczecinie kręciły się duchy Jozaka, Hasiego i innych wynalazków, bo piłkarze rozstawili leżaki, a jak z nich wstawali, to nie wiedzieli w jakim celu. W dużej mierze Legii brakowało skuteczności, chłodnej głowy pod bramką, spokoju.
Jak Novikovas dostał idealną piłkę w polu karnym, to przekopał ją do Niemiec.
Jak Wszołek wyszedł sam na sam, to nawet trudno powiedzieć, że oddał strzał, po prostu puścił jakiegoś farfocla w kierunku Stipicy.
Jak Niezgoda mógł dobijać uderzenie w pierwszej połowie, to jeszcze chciał przyjmować, celebrować tę sytuację, jakby pierwszy raz miał sytuacje w szesnastce i potrzebował chwili na selfie, więc rywale po prostu go zablokowali.
Dodajcie do tego świetną interwencję Stipicy przy uderzeniu Gwilii z wolnego czy kilka momentów, kiedy legioniści szukali kwadratowych jaj pod bramką i wyjdzie wam obraz pewności jak u szóstoklasisty, który zastanawia się: podejść do niej na dyskotece, czy nie?
I niestety dla Legii, o ile w starciach z dołem tabeli taka postawa nie kosztuje zbyt wiele, bo jak nie wpadło za piątym razem, to wpadnie za szóstym (przykładem Arka), o tyle z lepszymi drużynami często nie będzie litości. No i z Pogonią nie było, bo też ile sygnałów ostrzegawczych wysłali gospodarze przeciwnikom? Może jeden, kiedy Buksa za daleko wypuścił sobie piłkę, pędząc na bramkę Majeckiego.
Stwierdził: panowie, ten jeden raz wam odpuszczam.
Słowa dotrzymał, przy kolejnej okazji nie miał już żadnej litości i pieprznął obok bezradnego bramkarza. Przyjęcie lewą nogą, dwa dziubnięcia i armata z prawej. Jasne, napastnik Pogoni miał dużo czasu, ale i pokazał klasę. A dlaczego miał wszystkie chwile świata? Ponieważ fatalnie zachował się Wieteska i okej, ktoś może powiedzieć, że się poślizgnął, ale jak ktoś się miał poślizgnąć, to właśnie Wieteska, popełniający błędy w co drugim meczu. Najpierw poślizg, a potem interwencja a’la ryba wyciągnięta z wody.
Komedia. Zupełnie tego nie rozumiemy: Vuković ma Lewczuka i Jędrzejczyka, a kombinuje jak koń pod górę.
Cóż, a na nieszczęście Legii, Pogoń po przerwie nie zamierzała schodzić ze ścieżki konkretów. Najpierw Spiridonović po podaniu Buksy cudownie przelobował Majeckiego, a potem Buksa z karnego podwyższył wynik na 3:0. Czy była jedenastka, pytacie w listach. Mamy z nią spory problem, bo niby jakiś kontakt nogi Jędrzejczyka z Kowalczykiem był, ale żeby Kowalczyk mógł go zauważyć w tramwaju, niespecjalnie. Coś jak Furman z Jimenezem wczoraj. Jest krzyk i rany boskie, biją mnie, dajemy karnego, nikt nie krzyczy, nie ma jedenastki.
W każdym razie: nawet jeśli ktoś chce się doszukać błędu Frankowskiego i VAR-u, to nie usprawiedliwia to Legii. Nie grała fatalnie, ale grała zbyt słabo, by wywieźć ze Szczecina choćby punkt. Świetny był Buksa, momentami profesurę odstawiał Zech, na wysokości zadania parę razy stanął Stipica, Spiridonović potwierdził spore umiejętności, a Kożulj, choć dziś bez konkretów, też był przekonujący.
Lepszy rywal, gorszy wynik, patrząc z perspektywy Legii. No, ale zaraz jest Korona, więc będzie można sobie to wszystko odbić. Tylko czy to na pewno jest stosowne pocieszenie?
Fot. FotoPyk