Gdyby ktoś nam powiedział przed spotkaniem Jagi z ŁKS-em, że do przerwy będzie 0:0, a w drugiej połowie, owszem, obejrzymy dwie bramki, ale jedną po stałym fragmencie, a drugą po wielbłądzie obrońcy, dostalibyśmy białej gorączki. Naprawdę – to, co przeżyliśmy wczoraj z Ekstraklasą, to było za dużo dla każdego, bo i Bear Grylls, i fani kina Vegi, i kibice polskiej piłki mają swoje granice wytrzymałości. Kolejna dawka tego samego syfu mogłaby nas doprowadzić do szaleństwa i kolacji z Krzysztofem Pieczyńskim. Na szczęście suche fakty z meczu to jedno, a jego całokształt, to drugie. Tak więc nie mamy wątpliwości: obejrzeliśmy dzisiaj super starcie, które w jakimś stopniu wynagrodziło nam cierpienia z soboty.
Nic nam na ten temat nie wiadomo, ale można by sprawdzić, czy pierwszej połowy nie objął patronatem Watykan, bo to naprawdę prawdziwy cud, że wówczas nie padł żaden gol. Gdyby piłkarze schodzili do szatni po parę męskich słów przy stanie 2:2 albo 3:3, nikt nie mógłby mieć pretensji. Słuchajcie, zastanawialiśmy się dzisiaj w redakcji, ile czystego grania było wczoraj w meczu Cracovii z Lechią. Hiperbolizując, wyszło nam od pięciu do dziesięciu minut, natomiast w Białymstoku tylko przez pierwszą połowę dostaliśmy spokojnie 35 minut dobrego futbolu.
Piłeczka chodziła, chłopaki grali, z kolei dzieci od podawania futbolówek mogły przeglądać komiksy albo pykać w Tetrisa, czy co tam teraz robi młodzież, bo nie miały zbyt wiele do roboty. No, ewentualnie mogły jeszcze oglądać mecz i cóż: to byłby najlepszy wybór.
Ramirez wiąże szybkim zwodem dwóch rywali i uderza pod poprzeczkę, ale broni Węglarz. Kwiecień próbuje strzału po wrzutce z rzutu różnego, natomiast świetnie do parady składa się Malarz. Klimala wychodzi na sam, jednak jego uderzenie minimalne mija lewy słupek. Klimala uderza głową, ale znów brakuje centymetrów. Kapitalna klepka ŁKS-u i Trąbka uderza w słupek. Pyrdoł nad poprzeczką. Imaza w ostatniej chwili uprzedza Malarz.
Raaany, ktoś powie, że tylko baby z brodą tam brakowało, ale nie, bo było przecież wskazanie na wapno przez Gila po faulu Rozwandowicza na Pospisilu. Chwila oczekiwania i… nic z tego, jedenastki nie ma, gdyż wcześniej Klimala o pół rozmiaru buta był na spalonym.
Takie 0:0 to możecie nam puszczać w Wigilię zamiast Kevina. No dobra, po Kevinie.
Gdy sędzia pozwolił odetchnąć piłkarzom (i widzom), zastanawialiśmy się, kto pierwszy pęknie, nie wytrzyma tempa, pozwoli sobie na głupi błąd. Trudno było przez ten kwadrans postawić na jakąkolwiek odpowiedź większą sumkę pieniędzy, ponieważ naprawdę trwało przeciąganie liny i niejeden mędrzec powiedziałby: cholera wie.
Jednak ostatecznie nie dał rady ŁKS.
Z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze najzwyczajniej w świecie zabrakło mu centymetrów w polu karnym. Było widać, że Kwiecień wchodzi w szesnastkę na rzuty rożne jak do siebie i raz nie trafił, drugi raz nie trafił, ale przy trzeciej próbie w końcu zmieścił piłkę w bramce. Cóż, to akurat można było przewidzieć. Po drugie: fatalną skutecznością wykazał się Sekulski, który dwa razy dochodził do bardzo, ale to bardzo przyzwoitych okazji, ale zamiast uderzać, proponował jakieś zamachy nad piłką, które kończyły się stratą.
I wreszcie po trzecie. Beckenbauer po ciężkiej nocy i grający w klapkach, a więc Jan Sobociński. Miał tyle czasu, że mógł zaplanować zakupy na przyszły tydzień, ale i tak zdołał dopuścić do pressingu Imaza. Wówczas mógł walnąć choćby na aut, natomiast chciał w jakiś pokrętny sposób rozegrać. No i nabił Hiszpana, ten wpadł w pole karne, podał do Klimali i 2:0, do widzenia. Jeśli dorzucicie do tej kompromitującej interwencji Sobocińskiego (czy co to tam było) czerwoną kartkę Rozwandowicza, wyjdzie wam, że ŁKS w środku obrony nie jest najmocniejszy. Ale to wiemy od dawna, plus minus od lipca.
Tak czy tak: kłaniamy się w pas za to widowisko. Jaga dostaje jeszcze trzy punkty, ŁKS musi pozostać na paru ciepłych słowach, bo parę klepek z przodu czy gra Ramireza to były sztosy. Natomiast czy na ciepłych słowach można się utrzymać? Tu już mamy wątpliwości.