Niedawno Ryan Giggs przyznał, że choć grał w jednej drużynie z Cristiano Ronaldo i bardzo chciałby widzieć w nim najlepszego piłkarza w historii, to musi być uczciwy i przyznać, iż nie ma drugiego takiego samego geniusza futbolu jak Leo Messi. Człowiek obdarzony takim talentem rodzi się raz i nie da się go podrobić. Kiedy Argentyńczyk wychodzi na boisko, rywale Barcelony ani przez sekundę nie mogą być spokojni. Bo wystarczy jedna chwila, jeden moment, jedno mgnienie i potrafi zagrać tak, że oklaskują go wszyscy. Koledzy z zespołu, zawodnicy z przeciwnej drużyny, kibice obu drużyn, ławki trenerskiej i cały piłkarski świat. Nie inaczej było w meczu mistrza Hiszpanii z Realem Valladolid i oglądaliśmy klasyczne one man show najwyższej klasy.
Przed tym spotkaniem Barcelona miała swoje problemy. Dopiero co okrutnie męczyła się w Lidze Mistrzów ze Slavią Praga, jej gwiazdy i ich pomagierzy znajdowali się daleko od swojej optymalnej formy, defensywa pozostawiała wiele do życzenia, a ofensywa już też nie straszyła tak, jak dawniej. Do tego Ernesto Valvedre udowadniający, że próbuje stosować się do przesłania z boiskowych filozofii Johana Cruyffa, wypadł tylko trochę mniej żałośnie niż Wojciech Stawowy konsekwentnie aplikujący do głowy Mateusza Żytki, że ten może pełnić główną rolę konstrukcyjną w taktyce opartej na tiki-tace.
Nikt nie wątpił, że ekipa z Katalonii jest absolutnym faworytem i bezwzględnie musi zwyciężyć, ale z drugiej strony sztab szkoleniowy na przedmeczowej konferencji zabezpieczał się, przypominając, że w tym sezonie Real Valladolid był w stanie urywać punkty Realowi i Atletico. Od razu zapala się lampka, że faworyt wcale nie musi być tak bardzo poza zasięgiem słabszego przeciwnika…
Ale jakiekolwiek wątpliwości okazały się nie być zasadne. Jeśli Leo Messi znajduje się akurat w formie, to nie ma na świecie defensorów, którzy byliby w stanie włożyć mu kij między szprychy i spowolnić jego geniusz. To był jego dzień. Najpierw piękną podcinką obsłużył Vidala, wyprowadzając Barcelonę na prowadzenie, by chwilę potem popisać się wspaniałym strzałem z rzutu wolnego. Z okolic trzydziestego metra przymierzył w samo okienko bramki. Nie było w tym ani trochę przypadku. Takie gole w jego wykonaniu widzieliśmy już pięćdziesiąt razy w ciągu jego zawodowej kariery. Goat.
Następnie bardzo mocną piłkę z głębi pola, stojąc tyłem do bramki, przyjął tak, że ta posłusznie obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i znalazła się na jego genialnej nodze na linii pola karnego, skąd Argentyńczyk już wiedział, w jaki najłatwiejszy sposób umieścić ją w najodpowiedniejszym możliwym miejscu. Jordi Masip nie miał najmniejszych szans. Mógł tylko podziwiać, cieszącego się Messiego, który zaraz wyśmienitym prostopadłym podaniem obsłużył beznadziejnego w tym meczu Luisa Suareza i pozwolił mu dołożyć cegiełkę do wysokiego zwycięstwa nad niewygodnym rywalem.
Nie da się jednak nie odnieść wrażenia, że fenomenalny występ Messiego nieco przykrywa gorszą postawę jego kolegów. I choć to make up najwyższej jakości, to długimi momentami prześwitywały przez niego niedociągnięcia urody. I to nawet w sytuacji, kiedy podopieczni popularnego Sergio od piętnastej minuty nie byliby w stanie specjalnie zagrozić bramce ter Stegena.
Niemrawo przy linii bocznej biegał zazwyczaj potrafiący przyspieszyć Jordi Alba. Sposób konstrukcji akcji od własnej bramki znacznie zwalniał zardzewiały Gerard Pique, który w swoich poczynaniach przypomina bardziej Jerome Boatenga z tegorocznych wyczynów średniej klasy w Bundeslidze niż samego siebie sprzed kilku lat.
Najbardziej znamienna była jednak postawa Arturo Vidala, który dopiero co szczerze przyznał, iż w Barcelonie nie czuje się tak potrzebny, jak chciałby się czuć. I trudno się temu dziwić, nawet mimo tego, że strzelił gola. Charakterny Chilijczyk biegał z głową wpatrzoną w murawę, jakby chciał znaleźć nierówną kępkę murawy, którą mógłby usprawiedliwić swoje deficyty w kreowaniu jakichkolwiek ofensywnych akcji. Pomysłowością w rozegraniu wykazał się dwukrotnie. Raz, głupim podaniem, wystawiając Ter Stegena na konieczność dalekiego wybicia piłki, a dwa, kiedy w doskonałej okazji strzeleckiej, szukał kwadratowych jaj i zamiast strzelać, wycofał piłkę, by w konsekwencji ją stracić.
Przeciętnej dyspozycji środka pola nie usprawiedliwia również asysta Ivana Rakiticia, który zmienił bezproduktywnego De Jonga i trochę lepsza dyspozycja zawodzącego ostatnio notorycznie Sergio Busquetsa, która i tak dalece odbiegała od jego najlepszych katalońskich lat. No a Barcelona przecież środkiem pola zawsze stała. Tylko, że to było w czasach, gdy grał tam Xavi z Iniestą, a nie Vidal z Rakiticiem. No cóż, zwycięzców się nie sądzi. Póki na koncie mistrza Hiszpanii po każdym meczu pojawiają się trzy punkty, nie trzeba na siłę szukać dziury w całym. Jakby nie patrzeć tu już siódma z rzędu wygrana Blaugrany.
FC Barcelona 5:1 Real Valladolid
Langlet 2′, Vidal 29′, Messi 34′, 75′, Suarez 77′ – Kiko 15′
Fot. Newspix