Jak trzeba grać w piłkę, żeby zostać idolem Ronaldinho? Pytanie z kategorii arcytrudnych, runda finałowa “Jednego z dziesięciu”, ale bierzemy na siebie:
Trzeba grać jak Djalminha.
Djalminha, czyli esencja brazylijskości, gdy ta w futbolu oznaczała jeszcze bajecznych technicznie grajków, którzy z piłką potrafią zrobić wszystko. Djalminha, który w swoim pokoleniu był jednym z najlepszych, ale który postarał się o to, by ze swojej kariery nie wycisnąć tyle, ile mógł.
***
Naśladowałem Djalminhę. Wiele zagrań podebrałem właśnie od niego. Kiedy podałem piłkę plecami, ludzie pytali: skąd taki pomysł? A Djalminha zrobił tak w meczu Palmeiras – Gremio z 1996 roku. Czekałem dziesięć lat, by móc to powtórzyć.
Ronaldinho Gaucho.
***
– Kiedy myślałeś, że widziałeś w piłce wszystko, Djalminha przejmował piłkę i pokazywał coś nowego.
Victor Sanchez. Piłkarz Deportivo w latach 99-06. Dziś trener Malagi.
***
Chciałoby się powiedzieć: jak cię nosił na rękach za dzieciaka sam Pele, to nie ma szans, musisz być piłkarskim gigantem. Ale wszyscy wiemy, że to nieprawda, Pele już takiego jednego w dość dosłownym sensie nosił na rękach, dzieciak nazywał się Freddy Adu i nie zdał testów w Sandecji.
Djalminha to dosłownie “Mały Djalma”, a co należy rozumieć dosłownie, bo Djalminha to syn Djalmy Diasa, który był topowym stoperem ligi brazylijskiej lat 1960-1974, po drodze zaliczając dwadzieścia jeden meczów dla Canarinhos, choć opuszczając wszystkie sensowne turnieje. Był w tym względzie takim Szymonem Pawłowskim kadry Brazylii: jak ważny mecz to podziękujemy, ale jak gdzieś trzeba zagrać sparing ligowym składem, to wpadnij.
Ale choć Djalma Dias największych trofeów nie ściskał, tak środowisko piłkarskich szczytów nie jest duże. Kadrowicze się znali dobrze, razem się spotykali, całymi rodzinami – któregoś razu zdarzyło się, że sam Pele nosił Djalminhę na barana. Należy z małym ryzykiem pudła założyć, że podczas gierek czasem syn Diasa mierzył się z legendami brazylijskiego futbolu. To było jego naturalne środowisko. Na pewno swoje dały mu treningi we Flamengo od nastolatka, na pewno jeszcze inny sznyt dał mu uprawiany od dziesiątego roku życia futsal – mała przestrzeń, krótkie prowadzenie piłki, jeszcze większy nacisk na technikę i zaskoczenie rywala. Ronaldinho też na hali miał ważne juniorskie przetarcia – ale facet, który na Bernabeu czy Camp Nou bawił się z bezkompromisowym rozmachem plażówki, mógł ten pierwiastek Czegoś Więcej wchłonąć właśnie tu, widząc magików złotych lat Canarinhos grających na pełnej fantazji przy niezobowiązujących meczach.
Dziś sam bierze w takich udział.
Brazylijski dziennikarz Ricardo Viel poszedł na plażowy mecz 45-letniego Djalminhy. Mecze niby w dość niepoważnym otoczeniu, a jednak o coś: gra na zakłady. Proste zasady, wejście – jak w pokerze – ustalone na daną kwotę, zwycięzcy biorą wszystko. Dziennikarz wynotował trzy rzeczy:
Po pierwsze, że jak Djalminha przegrywa, podwaja stawkę i gra kolejny mecz.
Po drugie, że, za przeproszeniem, drze mordę. Niby z uśmiechem, ale drze mordę:
– Dostałeś ode mnie same dobre podania. I co mi zagrywasz? Takie gówno.
***
To nie była kariera z gatunku: taki gigant, że od razu przerasta wszystkich o głowę, od razu bierze futbol szturmem. Oczywiście Djalminha nie był jakimś dziadem, który rzucał piłki Mariuszowi Piekarskiemu, a na życie zarabiał sprzedając łopatki do piasku na Copacabanie, ale tak, swój naprawdę przełomowy rok miał dopiero w wieku 26 lat.
Spójrzmy na Palmeiras 1996. Cafu, Roque Junior, Elivelton, Amaral – tak, pozdrowienia dla Pogoni, polskie ślady są nawet w karierze Djalminhy – Rodrigo Costa, Luciano, Flavio Conceicao, Luizao, Muller, Reinaldo, Rivaldo i oczywiście nasz bohater.
Palmeiras tamtego roku to kultowa drużyna, taka ichniejsza – zachowując należne proporcje – Pogoń Sabriego Bekdasa, tylko grająca nieporównywalnie ładniej. Bo jeśli chodzi o wyniki, to ligi brazylijskiej nie wygrali, ich triumfy to finał Copa de Brasil oraz zmiecenie Campeonato Paulista, w którym mieli bilans bramek +83, ale wciąż tylko regionalne granie. W sumie na pierwszy rzut oka to zaskakujące, jak mało zdobyli jak na ekipę, którą w Brazylii darzy się taką estymą – powstał o niej szereg reportaży.
Niemniej pamiętajmy, że wtedy w Kraju Kawy generalnie było o wiele więcej bajecznych grajków, a nie wyjeżdżali też do Europy mając mleko pod nosem, tylko najpierw musieli coś ugrać. To był cholernie wysoki poziom, a Palmeiras 1996 uosabia dwie rzeczy.
Po pierwsze, esencję Joga Bonito, brazylijskiego efekciarstwa w grze o stawkę.
Po drugie czasy, gdy Brazylia tak opływała w talent, że nawet taka banda jak Palmeiras 1996 nie mogła zagiąć wszystkich.
Palmeiras nie mogło się obronić przed naporem europejskiej forsy. Deportivo La Coruna akurat śmiało stawiało na opcje brazylijskie i gdy to tu na sezon 1996/97 trafił Rivaldo – zamiatając tak, że za chwilę wyciągnęła po niego ręce Barcelona – było jasne, że innym perłom Palmeiras nie mógł zrobić lepszej reklamy.
Djalminha przychodząc rok później minął się z Rivaldo w drzwiach, choć być może prezesi od początku planowali roszadę, a świeżutki wart dziesięć milionów dolarów transfer trzeba było zrównoważyć sprzedażą gwiazdy do Barcy. Brazylijska opcja i bez Rivaldo w La Coruni trzymała się diabelnie mocno: w wyjściowym składzie Flavio Conceicao, Mauro Silva, Donato, na ławie Luizao, a za sterami kolejny rodak, Carlos Alberto Silva. Djalminha szedł na El Riazor jak do siebie.
Gdy Djalminha meldował się w Hiszpanii, Deportivo nie miało jeszcze żadnego tytułu mistrza Hiszpanii na swoim koncie. Najbliżej byli w sezonie 1993/94, gdzie przewodzili lidze pół roku, by stoczyć się na drugie miejsce w ostatniej kolejce po hiszpańskiej odpowiedzi na Legia – Widzew 2:3.
Deportivo całkowicie pokpiło sprawę na finiszu: z ostatnich czterech meczów wygrało tylko jeden mecz, a grali z cieniasami: Lleidą i Rayo, a jednak z nimi zagrali na 0:0. W ostatniej kolejce z Valencią też 0:0, choć mieli karnego w doliczonym czasie gry.
Deportivo było ekipą topową, ale wydawało się, że już na fali znoszącej. Przegrany tytuł, rok później wicemistrzostwo, z Rivaldo brązowy medal ligi, choć z dużą stratą punktową do Barcy i Realu. W debiutanckim sezonie Djalminhy jego zespół zajął dwunaste miejsce, najgorsze od lat, raptem pięć punktów od strefy spadkowej.
Do Brazylijczyka nikt nie mógł mieć jednak pretensji. Został najlepszym strzelcem zespołu, choć raptem z ośmioma bramkami, co pokazywało gdzie Depor ma problem. Rok później utrzymał strzelecką formę, dogrywając Turu Floresowi i Paulecie, którzy razem trafili dwadzieścia cztery razy. Było lepiej, El Riazor wróciło do pucharów, ale wciąż czegoś brakowało.
A raczej kogoś.
Nikt nie mógł się spodziewać, że Roy Makaay tak wystrzeli. Owszem, coś tam strzelał w Tenerife, ale pierwotnie wydawało się, że przyjdzie na walkę o skład. Tymczasem w sezonie 1999/00 został królem strzelców. Sprawiał, że Depor miało niesamowitą siłę ognia, długą ławkę, a i miało kim dbać o tyły: Maakay grał sam na dziewiątce ładując gola z a golem, a Pauleta i Turu Flores wchodząc najczęściej z ławki zrobili po osiem bramek.
Było z kim grać.
***
– Był piłkarzem, który ZAWSZE chciał piłkę. Jeśli mieliśmy trudny moment, zawsze chciał być tym, który znajdzie rozwiązanie.
Victor Sanchez.
***
W Brazylii mówią na to zagranie “lambretta”. Jeśli nie słyszeliście, a jesteście osłuchani ze wszystkimi rabonami, panenkami i całym piłkarskim słownikiem tego świata, to nie lamentujcie: to zagranie po prostu cholernie rzadko komukolwiek się udaje.
Znać je na pewno znacie: takie zagranie piętą, by piłka przeleciała nad głową twoją i rywala do przodu. Takie zagranie na mundialu 2002 to do dziś bodaj największe osiągnięcie Ilhana Mansiza.
I niby super, bo nad Roberto Carlosem i w ogóle, ale dajcie spokój: lambretta wszech czasów należy do Djalminhy. Wymanewrował w ten sposób pięciu graczy Realu. Przeszedł jedną lambrettą całą defensywę Królewskich. Nie padł z tego gol, ale lambretta to tak rzadki okaz, że i bez skutecznego wykończenia potrafi zapisać się w historii ligi.
Zrobił ją w lutym 2000 roku, w 5:2 na El Riazor, z wolna zmierzając po tytuł La Liga, pierwszy i ostatni do tej pory zrobiony przez Deportivo.
Tak, o tym meczu powstają reportaże tylko przez pryzmat Djalminhy. Jemu zawsze najlepiej grało się przeciw Barcelonie i Realowi. Sam mówił:
– Uważają, że są najlepsi w lidze. Tak? No to pokażę im, że się mylą.
Motywacja na Barcę i Real robi się sama, tak jest zawsze i wszędzie, nawet gdy – jak wtedy – Barca i Real mają swój słabszy moment. Tak się działo, gdy na wielkich wychodził Grzegorz Pater, tak samo reagował Djalminha. I tu pojawia się kluczowe pytanie:
Jak dobry byłby, gdyby na każdy mecz potrafił się zmotywować?
Nie zrozummy się źle – był kozakiem, nie przechodził obok meczów. Miał w sobie ten gen, który potem – w szczytowych sezonach – pokazywał również Ronaldinho: kontakt Djalminhy z piłką potrafił być efektowniejszy niż czyjś gol. Czekało się, aż Djalminha dostanie piłkę, bo wiedziałeś, że wtedy może się COŚ zdarzyć, czego najdobitniejszym dowodem lambretta z Realem.
Ale grając przeciw Barcy i Realowi często wycierał gwiazdami futbolu podłogę, pokazywał im miejsce w szeregu, sadzał ich na karny jeżyk. Na nich wychodził na sto procent, pokazując wszystko, co tylko miał. Na innych meczach – cóż, można założyć, że grał według zasady “i tak wystarcza”.
Nie daję tyle co z Realem i Barcą, ale wystarcza, i tak jestem najlepszy.
Nie trenuję tyle ile muszę, ale i tak wystarcza, jestem najlepszy.
Nie pomagam za wiele w obronie, ale nadrabiam w ofensywie, i tak wystarcza.
Owszem, Romario w PSV przychodził na treningi albo nie. Czasami jeździł sobie tylko dwie godziny na rowerku na siłowni, w dodatku na najmniejszych obciążeniach, a potem i tak wystarczało. To był bagaż, jaki ciągnął się za wieloma ofensywnymi zawodnikami z Brazylii tamtych lat. Genialni tak na boisku, jak i na dyskotekowym parkiecie, ale – a jakże – i tak wystarcza.
Djalminha nigdy nie ukrywał, że lubi się zabawić i umie pójść szeroko. Po karierze na pytanie dziennikarza odpowiedział bez ogródek:
– Tak, wychodziłem na miasto tak często jak mogłem.
Brazylijczycy balowali wtedy w Hiszpanii bez podziału na kluby, stanowiąc wędrujące po klubach plemię na obczyźnie. Większość z nich mogła dojść do wniosku:
No dobra, balowałem. Ale co z tego? Jaki trener przy zdrowych zmysłach odstawi mnie od składu?
***
Zdobyliśmy mistrzostwo pomimo Irurety, nie dzięki niemu.
Djalminha o Javierze Irurecie, trenerze, z którym wygrał tytuł La Liga 1999/00.
***
– Djalminha nie walczy za wiele, ale kiedy ma piłkę przy nodze… Musisz mieć jednak zawodników, którzy będą za niego biegać i którzy będą go chronić.
Juninho.
***
– Często kłócił się z arbitrami, rywalami, a czasem z własnym trenerem. To się nasiliło szczególnie, gdy stał się drugą opcją za Valeronem. Był wściekły.
Victor Sanchez.
***
Świat piłki zmienił się na zawsze. Dzisiaj można być dobrym piłkarzem nie umiejąc dobrze grać w piłkę. Można dobrze biegać, być silnym, walecznym – są takie pozycje, gdzie samo to wystarczy, nawet aby robić różnicę. Najlepszy technik nie ma natomiast szans jechać na samych umiejętnościach. Dzisiaj to odsyła do rywalizacji z Januszem Chomontkiem, nie w Lidze Mistrzów.
Djalminha o dzisiejszym futbolu mówi tak:
– Futbol jest nudny. Nie trochę nudny, tylko naprawdę nudny. Czasem to trudne dla mnie, by usiąść i obejrzeć cały mecz. Czasem muszę to zrobić do pracy, ale to nuda. Brazylijski futbol chce zmienić swój bieg, porzucić tradycje: dziś widzisz mało dryblingu, sztuczek technicznych. To nas różniło od Europejczyków, to było naszą esencją. Ale teraz brazylijscy piłkarze są jak Europejczycy: silni, waleczni, ale bez techniki. Maradona, Rivelino, Zico, nasza kadra z 1982… To był futbol. Jestem wielkim fanem dawnego stylu gry.
A przecież… to ekspert brazylijskiego oddziału ESPN, ekspert przyznający, że współczesny futbol go nudzi. Ale Djalminha wychował się w otoczeniu gwiazd lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – obejrzyjcie Polskę z 1974, zobaczcie jak się wtedy grało, o ile wolniej, choć zarazem bardziej technicznie. Co nie zmienia faktu, że Polskę 1974 zabiegałby dzisiaj każdy ekstraklasowy zespół, różnica fizyczna byłaby zbyt duża.
Djalminha jednak żyje w kulcie tamtych lat, gdy stężenie piłki w piłce było największe, decydujące. W odniesieniu do jego kariery, sam grał w etapie przejściowym, w praktyce jednej z ostatnich epok, kiedy tacy magicy jak on mogli, bez mocnego przygotowania kondycyjnego, dać radę na wielkiej scenie. To nawet wiąże się z jego stylem życia: czy jak wypije pięć drinków dzień przed meczem, zmniejszy to jego umiejętność grania? Nie, w żaden sposób, klej będzie ten sam, technika ta sama. Może pogorszyć się jego kondycja, ale kondycja wówczas nie rządziła, więc nie odgrywało to tak wielkiej roli.
Djalminha w bazie Championship Managera. Technika, polot, rzuty wolne: po 20. Współpraca 4, pracowitość 7.
Przyszedł jednak czas, gdy Djalminha został w Depor, gdzie przed chwilą noszono go za rękach, zdegradowany przez Juana Carlosa Valerona z rangi playmakera. Valeron wyciągnięty ze spadającego z ligi Atletico był bardziej regularny. Trudno go uznać za walczaka, nie wjeżdżał sankami, ale nie był przeszczepionym sprzed dwóch dekad stylem geniusza, ale też reliktu innych futbolowych czasów.
Irureta zaczął ograniczać rolę Djalminhy, a zbliżał się mundial w Korei i Japonii. Brazylia miała talent na talencie, ale Scolari widział gracza Deportivo w zespole – pewnie jako dżokera, który może wejść i zrobić różnicę szaloną akcję. Ale Djalminha był coraz bardziej sfrustrowany. Z Iruretą miał chłodne relacje nawet gdy zespołowi żarło. Jego zdaniem – zaskoczenie – Irureta grał zbyt defensywnie, ograniczał fantazję zespołu.
W maju 2002, raptem kilka tygodni przed mistrzostwami, Djalminha zaatakował Iruretę z byka na treningu. Nic strasznego się nie stało, klasyczne od słowa do słowa, tak naprawdę mającego korzenie w tym, że gwiazdor nie wyobrażał sobie, żeby nim nie grać. Ulało się, na trop wpadła prasa, zupa się wylała.
Irureta sam tonował emocje. Twierdził, że sprawa jest rozdmuchana, zawodnik został stosownie ukarany finansowo, a Djalminhę wystawił nawet w kolejnym meczu po ataku z byka. Ale sprawa była głośna, za głośna. Mówiło się o niej zarówno w Hiszpanii, jak i Brazylii. Scolari w końcu powiedział:
– Mam dwie opcje. Albo zrezygnować z Djalminhy, albo chodzić na treningi w kasku motocyklowym.
Djalminha stracił imprezę życia.
A potem głód grania. Zsyłka do Austrii Wiedeń. Ostatnie podrygi na El Riazor. Zerwanie w Meksyku dochodowego kontraktu, bo po prostu już tego nie czuł.
Żar wygasł. Choć dziś pojawia się na plaży i w każdej gierce, tak Djalminha nigdy nie mógł się pogodzić z rolą inną, niż pierwszorzędną.
***
Ronaldinho był nie tylko uczniem pojętnym: był uczniem mądrym. Brał z Djalminhy to, co dobre. Owszem, nie był uczniem idealnym, podobnie jak jego idol kultem pracy też raczej nie zarażał, ale Djalminha w przeciwieństwie do wiecznie uśmiechniętego Gaucho był prowokatorem.
Każde dotknięcie Djalminhy na boisku skutkowało próbą wymuszenia rzutu wolnego. Dzisiaj, przy VAR-ze, łapałby pewnie sporo kartek za symulki. Do historii La Liga przeszła sytuacja, gdzie:
– Mostowoj obraził się na Brazylijczyka i arbitrów, bo nie faulował, a sędzia dostrzegł widmowe nieczyste zagranie;
– Mostowoj pokazał, że Djalminha to kanciarz, mim;
– Sędzia dalej dawał się nabierać, Djalminha był mistrzem swojego fachu;
– Gdy Mostowoj znowu poszedł protestować, Djalminha klepnął go w tył głowy;
– Sędzia znowu nic nie widział;
– Mostowoj splunął więc na Djalminhę, dając sobie spokój z liczeniem na sędziego;
– Tego sędzia też nie widział;
– Djalminha odstawił symulkę wszech czasów, sędzia znowu dał się nabrać;
– Djalminha klepie Mostowoja w tyłek;
– Djalminha cichaczem się ulatnia, zostawiając za plecami wściekłego Mostowoja Mauro Silvę;
Brudne? Nie ma na to miejsca na boisku? Pewnie tak. Ale nawet tu jest element bezczelności i – tak tak, odważę się – finezji, która cechowała Djalminhę we wszystkim, na dobre i na złe.
***
– Miał silny charakter. Walczyliśmy o miejsce w Lidze Mistrzów, graliśmy mecz z Valencią. Ktoś z nim zadarł. Djalminha chciał się bić. Wyskoczył do tamtego. Zatrzymałem go, bo wiedziałem, ile jeszcze czeka nas ważnych meczów, a on na pewno zaraz zarobiłby na czerwoną kartkę. Był na mnie zły, że nie dałem mu się bić. Ostatecznie przeprosił. Ale i tak nie odzywał się do mnie miesiącami.
Victor Sanchez.
***
Czy Djalminha byłby dziś gwiazdą futbolu?
Tak. I grałbym w Depor.
A jakbyś trafił do Realu?
To bez znaczenia. Dwa razy słabsi ode mnie piłkarze dziś uchodzą za geniuszy.
Leszek Milewski