Śląsk Wrocław ostatni mecz wygrał, gdy Wisła Płock zajmowała przedostatnie miejsce w tabeli w Ekstraklasy, a termometry w Polsce pokazywały nawet 31 stopni. Innymi słowy – dawno temu. Mamy jednak dziwne, graniczące z pewnością wrażenie, że wrocławianie za słodkim smakiem zwycięstwa tęsknią co najwyżej tak jak za wysypką na plecach i strzykaniem w krzyżu.
Już tłumaczymy. Dziś nasi kolekcjonerzy remisów (pięć razy dzielili się punktami w siedmiu ostatnich meczach) z Wrocławia zawitali do Bełchatowa na mecz z Rakowem. Na stadion pierwszoligowego GKS-u, na którym wygrywały w tym sezonie już ekipy Korony, Cracovii, Lecha i Wisły Płock. Czyli da się to zrobić. Tymczasem drużyna prowadzona przez Vitezslava Laviczkę nawet nie za bardzo kwapiła się, by pójść w ślady wymienionych zespołów. Tak jakby obrona złożona z Petraska, Kościelnego i Jacha była murem nie do rozbicia, a Brown Forbes wspomagany przez Szczepańskiego czy Bartla takim zagrożeniem, że lepiej się nie wychylać, bo przede wszystkim trzeba zabezpieczyć tyły.
Jezu, jak irytuje nas taka bojaźliwość. Niedługo ligowe zwycięstwo z Cracovią będzie tak mglistym wspomnieniem, że ojcowie we Wrocławiu będą opowiadać o nim swoim dzieciom w formie legendy, a wrocławianie czają się w starciu z beniaminkiem znanym z tego, że nawet sam potrafi strzelać sobie bramki.
Efektem tej żenującej postawy był jeden strzał oddany w ciągu pierwszych 45 minut. Oczywiście, że niecelny.
Rakowowi trzeba oddać, że przynajmniej próbował. To tak zwane minimum przyzwoitości. Była bombka Bartla i ciekawa próba Browna Forbesa jeszcze w pierwszym kwadransie, z którymi musiał radzić sobie Putnocky. Po kolejnej akcji najlepszego strzelca beniaminka, który wyróżniał się aktywnością, niewiele brakło, by goście, konkretnie Puerto, sami wrzucili sobie piłkę do bramki. Na trzecią bramkę w lidze polował też Petrasek, ale nawet, gdy wygrywał walkę o pozycję, brakowało dobrego dostawienia głowy.
W drugiej połowie gra nam się trochę wyrównała, co niekoniecznie było dobrą wiadomością, bo Śląsk nie poprawił się do tego stopnia, by zaprezentować nam coś interesującego, a Raków zaczął grać tak, że golem śmierdziało jakby mniej. Jasne, Śląskowi w końcu udało oddać celny strzał, ale Szumski musiałby chyba usunąć w bramce, by to puścić. Po stronie Rakowa też mieliśmy ładny strzał Sapały i fajną akcję Babenki ze Szczepańskim zakończoną pudłem tego drugiego, ale liczyliśmy na więcej.
I gdy już wydawało nam się, że Śląsk osiągnie to, po co do Bełchatowa przyjechał i zakończymy ten seans z poczuciem zażenowania, podejście wrocławian zostało skarcone. Świetną sytuację w 87. minucie zaprzepaścił Petrasek, ale okazało się, że nie była to piłka meczowa. Tę dostał dopiero Malinowski i skorzystał z niej z takim spokojem, jakby strzelanie było dla niego taką codziennością jak poranna toaleta. A jak pamiętamy nie jest (strzelanie, nie toaleta!). I to delikatnie rzecz ujmując – w swoim 137. występie w Ekstraklasie strzelił 4. bramkę!
Nie jest nam żal piłkarzy Śląska. Zasłużenie, proszę pana, zasłużenie. Choć w sumie smutne jest to, że drużyna, która po raz ostatni wygrała w połowie sierpnia, do podium traci trzy punkty.
Fot. FotoPyK