1305 dni. Dokładnie tyle czekała Orlen Wisła na zwycięstwo w meczu z Vive Kielce. Od tamtego czasu szesnaście razy przegrywała, często w dramatycznych okolicznościach, i jeden jedyny raz zakończyła mecz remisem. Dziś susza się skończyła. Po fantastycznym zrywie w końcówce i rzucie w ostatniej sekundzie meczu, płocczanie mogli oszaleć ze szczęścia.
Obie ekipy były przed tym spotkanie niepokonane. Ale to żadna nowość, wiadomo, że to właśnie te dwa zespoły trzęsą polskim szczypiorniakiem. Choć w ostatnich latach Wisła znalazła się kilka poziomów pod kielecką drużyną. To coś jak układ w niemieckiej Bundeslidze, ale w tej, w której piłkę kopią. Na topie jest Bayern (Vive), za którym skrada się Borussia (Wisła), a dopiero potem melduje się cała reszta. W tym sezonie w Płocku żywili jednak nadzieję, że będzie inaczej.
Bo zrobili ciekawe transfery, bo Xavier Sabate to przecież znakomity szkoleniowiec, bo skład wyglądał na tak silny, jak od dawna nie był. No i w końcu: bo ile można czekać? 1305 dni to nieco ponad trzy i pół roku. Taki okres w sporcie to wieczność. Czy ktoś z was pamięta, co robił w marcu 2016 roku? Fani płocczan musieli. Bo przez ten cały czas mogli tylko wspominać tamto, ostatnie zwycięstwo w tej rywalizacji. Dziś się to zmieniło.
Choć mecz świetnie zaczęło Vive. Szybko wyszło na trzybramkowe prowadzenie, grało naprawdę dobrze i skutecznie. Spokojnie do bramki trafiał Władisław Kulesz, obrońcy rywala właściwie mu nie przeszkadzali. A to przecież defensywą stoją zwykle ekipy prowadzone przez Sabate. Gra odmieniła się mniej więcej po kwadransie, to wtedy Wisła pokazała, na co ją stać. Obrona gospodarzy zaczęła świetnie wypychać rywali, szczególnie Leon Susnja i Philip Stenmalm znakomicie spisywali się w destrukcji ataków kielczan. Zaskoczeniem była zwłaszcza postawa tego drugiego, którego do zdrowia przed tym spotkaniem doprowadzano wręcz szaleńczo, na ostatnią chwilę. Ale się opłaciło.
To wtedy mecz stał się prawdziwą świętą wojną. Zaczęły sypać się kary, sporo było drobnych starć między zawodnikami (co jednak ciekawe, pierwszy rzut karny podyktowano dopiero po kilku minutach drugiej połowy). Taki scenariusz najwidoczniej bardziej odpowiadał gospodarzom. To oni zaczęli najpierw odrabiać straty, a potem wyszli na prowadzenie. Duża w tym zasługa gościa, który w tym sezonie jak na razie raczej się nie wyróżniał – Ivana Stevanovicia. Chorwat w bramce spisywał się wręcz znakomicie, często broniąc rzuty nawet z czystych pozycji, w tym karnego. Sławek Szmal za najlepszych lat nie powstydziłby się tego, co Ivan wyczyniał. Choć nie wiemy, czy by przyklasnął. Bo wprawdzie przez jeden sezon w Płocku grał, ale w Kielcach spędził ich aż siedem.
Na przerwę z dwubramkowym prowadzeniem schodzili gospodarze. Druga część meczu zaczęła się szybką wymianą ciosów. Ledwo jedni odrobili straty, to drudzy uciekali. Momentami zdawało nam się, że zawodnicy Orlen Wisły podpatrzyli tę strategię u Justyny Święty-Ersetic. Dopuścić, potem skontrować. I się wygra. Nie było to jednak takie proste, bo swojego asa z rękawa wyciągnął Talant Dujszebajew. Zmienił bramkarza, wprowadził Andreasa Wolffa, a Niemiec z miejsca zaczął wyciągać nawet najtrudniejsze rzuty. Był jak bramkarska ośmiornica (zużyliśmy już porównanie do Sławka Szmala, trzeba skorzystać z innego), wyciągał swoje macki to w jedną, to w drugą stronę. I bronił niemal wszystko.
Kielczanie dołożyli do tego niezłą postawę w ataku i świetną formę Wolffa wykorzystali, wychodząc na prowadzenie. Na dosłownie kilka minut przed końcem mieli dwie bramki przewagi, ale niemal natychmiast pozbyli się prowadzenia i zrobił się remis. Trybuny były w tym momencie bliskie eksplozji. Ta nastąpiła w dosłownie(!) ostatniej sekundzie. Choć Wiśle nie wyszła ustalona wcześniej akcja, to rozpaczliwym rzutem popisał się Niko Mindegia. I zapakował piłkę w samo okienko, jakby poza boiskiem był zawodowym snajperem. To był rzut idealny. Nie tylko przez jego celność, ale też przez to, jak idealnym ukoronowaniem tego – najlepszego w tym sezonie – meczu Superligi się stał.
Ale żeby nie było: to tylko jedno spotkanie. Powiedział to zresztą na antenie TVP sam trener płocczan. Jest fajnie, jest euforia, szał radości, możliwe, że Płock długo dziś nie zaśnie. Ale tak naprawdę nic wielkiego się nie stało. Ot, to tylko kolejny mecz ligowy. “Święta wojna” – tak. Zwycięstwo ważne dla psychiki zawodników, którzy już wiedzą, że z Vive da się wygrać – też. Ale zaraz trzeba będzie grać kolejne spotkania, nie tylko w lidze, ale i w Europie. Rozstrzygnięcia przyjdą na koniec sezonu. A wiemy, że w tych najważniejszych momentach, Vive gra najlepiej. Niemniej jednak Wisła pokazała dziś, że tym razem będzie naprawdę groźna.
Fot. Newspix