Ech, gdyby ten mecz był tak efektowny, jak świetlne show na Wanda Metropolitano przed pierwszym gwizdkiem, to cmokalibyśmy z zachwytu. Ale był efektowny jak fryzura Jana Oblaka. Pewnie nawet nie wiecie jaką fryzurę nosi Oblak – bo jest tak nieprzykuwająca uwagę, że nie chce się o niej pamiętać. Moglibyśmy rzucać milionami eufemizmów – mecz walki, piłkarskie szachy, wzajemna neutralizacja. Ale określmy ten mecz wprost – bryndza.
Jeden celny strzał do przerwy. I to jeszcze policzony jako celny, choć wcale nie mamy przekonania, że ta wkrętka Toniego Krossa z dystansu dokręciłaby się do bramki i Oblak chyba odbił ją tak pro forma. Po przerwie niewiele więcej, bo cztery. Nawet takich czystych sytuacji strzeleckich oglądaliśmy niewiele w derbach Madrytu, no bo wyliczmy… Główka Correi z początku drugiej połowy, wrzutka do Bale’a chwilę później, w pierwszej połowie rzeczone już uderzenie Krossa oraz niecelny strzał z dystansu Felixa. No i zgrabny strzał Benzemy. To tyle.
Zakrawałoby o śmieszność, gdybyśmy “groźnymi sytuacjami” nazywali wrzutki do Costy czy te niedbałe dośrodkowania Hazarda do nikogo. Nie czarujmy się. Było nudno, ospale i po prostu nieatrakcyjnie. Bywały momenty jakości, ale poziom meczu totalnie nie przystawał do oczekiwań wobec obu ekip. Bo wiecie – kanapka z serem i pomidorem jest spoko, gdy robisz sobie ją na wtorkowe śniadanie. Ale jeśli idziesz na rocznicę do najlepszej knajpy w mieście i dostajesz taką samą kanapkę z serem i pomidorem, to wychodzisz rozczarowany.
Właściwie obie ekipy wyglądały najlepiej wtedy, gdy nie miały piłki i w trzech blisko ustawionych siebie liniach zgrabnie przesuwały się względem przeciwnika. Wyglądał to tak, jakby zawodnicy Atletico i Realu na kruszenie muru przyszli z łyżką, mordoklejką i Nietoperzem Nikodemem z Gangu Świeżaków. Trudno było gdzieś znaleźć lukę w tej obronie przeciwnika, ale w ogóle w tym meczu trudno było znaleźć przestrzeń gdziekolwiek. Mamy jakieś takie przekonanie, że gdyby obie ekipy grały po ośmiu w polu, to oglądalibyśmy zdecydowanie ciekawszy mecz. Średnia pociecha jest z oglądania tego, jak Ramos i Varane krótko pilnują Felixa i jak Gimenez neutralizuje Benzemę.
To było starcie raczej spod znaku Thomasa Parteya i Casemiro, a nie Felixa i Hazarda. Czekaliśmy na to, że chociaż jeden z nich zrobi na boisku coś spektakularnego. Łapiecie – ten jeden moment, który później pół świata ogląda na gifach i mówi “cholera, mógłbym obejrzeć ten mecz tylko dla tego zagrania”. Ale nie było tu ni pół takiego momentu. Felix został szybko ustawiony przez Varane’a i Ramosa, Hazard wygląda póki co jak półtora Hazarda, a w ofensywie daje tyle, co pół Hazarda.
Najciekawsze działo się przy linii bocznej boiska, choć niestety ze strony zewnętrznej. Zidane szalał przy linii i mamy wrażenie, że gdyby mógł, to przeszedłby na sterowanie manualne – usiadłby sobie gdzieś wysoko na loży, wziął pada w ręce i sam rozegrał ten mecz według swojego planu. Simeone? Bywały momenty, gdy tak bardzo zaangażował się w walkę z siedziami, że przez kilkadziesiąt sekund nie patrzył na to, co dzieje się na boisku. Tak na ile znamy hiszpański, to sędziemu w pewnym momencie rzucił przekleństwo, za które na podwórku dostałby w mordę.
Te derby miały nam odpowiedzieć na kilka pytań. Przede wszystkim na to, czy Atletico lub Real jest w stanie dźwignąć na plecy presję tego, który zacznie wyraźną ucieczkę Barcelonie. Pytano też przed tym meczem, czy już na tym etapie można stwierdzić wprost, że nowe projekty madryckie idą w dobrą stronę. Chcieliśmy też się dowiedzieć, czy Atletico i Real mają już nowe supergwiazdy.
No i nie wiemy kompletnie nic.
Poza tym, że zmarnowaliśmy półtorej godziny.
Bezbramkowy remis najbardziej ucieszył Barcelonę, która odrobiła w ten sposób dwa punkty do ekip z Madrytu.
Atletico Madryt – Real Madryt 0:0 (0:0)
fot. NewsPix