Rzadko w PKO Bank Polski Ekstraklasie zdarza się, żeby jedni od drugich tak bardzo odstawali kulturą gry, jak w pierwszej połowie Górnik Zabrze od Śląska Wrocław. Mogło się wydawać, że gospodarze to nasz typowy przedstawiciel w pucharach, a goście są jakąś drużyną z – dajmy na to – Belgii, gdzie jednak w piłkę kopie się znacznie poważniej niż u nas. Chwilami różnica klas. To też jednak żadna nowość na naszych boiskach, że znacznie ładniejsze kopanie nie zostaje zamienione na konkrety.
Śląsk od początku ułożył sobie granie i naprawdę przyjemnie dla oka konstruował ataki pozycyjne. Akcje z różnych stref boiska, dużą liczbą zawodników, ze sporą liczbą celnych i szybkich podań, dobrym poruszaniem się bez piłki. Nie mogło się to nie podobać, nawet jeśli nie było finalizowane.
Od początku najwięcej problemów zabrzańskim obrońcom sprawiał wszędobylski Przemysław Płacheta. I tak zostaje u nas piłkarzem meczu, ale do pełni szczęścia i pewności, że znajdzie się dla niego miejsca w kozakach, zabrakło mu gola z samej końcówki pierwszej połowy. To była najlepsza sytuacja WKS-u w całym spotkaniu. Wypracowana – o ironio – po kontrze. Erik Exposito dobrze podał do wbiegającego Płachety, ten minął Martina Chudego, ale miał już dość ostry kąt i zamiast poczekać z decyzją, strzelił z nieprzygotowanej pozycji obok bramki.
Exposito żałował pewnie równie mocno co młodzieżowy reprezentant Polski, bo zapisałby na swoje konto ładną asystę. Nadal w grze Hiszpana widzieliśmy wiele mankamentów, zwłaszcza w fizycznych starciach, ale jakiś postęp jest. Wreszcie udało mu się oddać strzał, mógł mieć asystę, czasami potrafił przetrzymać i rozegrać piłkę. Za niego po godzinie wszedł Daniel Szczepan i w końcówce dwukrotnie główkował tuż obok słupka. O ile przy wrzutce Dino Stigleca mógł otrzymać brawa za samo dojście do uderzenia, o tyle po dośrodkowaniu Płachety powinien trafić do siatki. Wcześniej Płacheta zmusił do interwencji meczu Chudego. Słowacki bramkarz naprawdę efektownie obronił jego strzał zmierzający pod poprzeczkę.
Mecz w drugiej połowie się wyrównał, ale w złym kierunku. Po prostu Śląsk trochę spuścił z tonu i nieco skapcaniał. Tak czy siak prezentował się jednak lepiej od kompletnie bezradnego z przodu Górnika. Igor Angulo mógł się czuć samotnym w tłumie, został wyłączony z grania. Mamy nadzieję, że Wojciech Golla z Israelem Puerto nie są złośliwcami i wyjęli już Baska z czapki, którą go nakryli. Jedynym zawodnikiem z ekipy Marcina Brosza, którego stać było na coś ciekawszego i niekonwencjonalnego okazał się Łukasz Wolsztyński. Z czasem jednak dostosował się do poziomu kolegów i jako pierwszy został zmieniony.
Rozbroił nas Ishmael Baidoo, który podobno wreszcie jest gotowy, by grać na miarę oczekiwań. Wygląda na gościa silnego fizycznie, z niskim “zawieszeniem”, tymczasem przegrał w zasadzie wszystkie fizyczne starcia, zawsze ktoś go przepchnął i zabrał piłkę. O jakimś udanym zagraniu, strzale czy dośrodkowaniu rzecz jasna nie było mowy. Na razie skrzydłowy z Ghany bardzo skutecznie maskuje swoje atuty, choć zaczynamy mieć wątpliwości, czy faktycznie jakieś posiada – nie licząc szybkości. Niech się Baidoo cieszy, że wszedł na tyle późno, by nie dostać noty.
Górnik po takim graniu powinien świętować remis i zmykać czym prędzej. W Śląsku muszą odczuwać duży niedosyt, zwłaszcza że strata dwóch punktów oznacza też utratę pozycji lidera na rzecz Pogoni Szczecin.
Fot. Michał Chwieduk/400mm.pl