“O psia krew, cóż to był za mecz!” – zachwycaliśmy się rok temu po charytatywnym starciu Komików i Raperów na Narodowym Stadionie Rugby w Gdyni. Już jutro druga odsłona tego wyjątkowo wydarzenia. Prominentni przedstawiciele sceny stand-upowej i hip-hopowej wbiją się – często z niemały trudem – w sportowe stroje, wybiegną na murawę i zmierzą ze sobą. Nie na złośliwe, cięte linijki, lecz na rajdy, dryblingi i gole. A dochód z całego wydarzenia zostanie przeznaczony na wsparcie dla potrzebujących schronisk dla zwierząt. Całą akcję organizuje Fundacja Psia Krew, której założycielem jest Adam Van Bendler – niedoszły piłkarz, zdolny komik i – co w tych okolicznościach najważniejsze – wielki miłośnik zwierząt.
Pogadaliśmy z Adamem o jutrzejszej imprezie, o Fundacji i o stand-upie. Zapraszamy.
Druga edycja charytatywnego meczu Raperów i Komików już jutro. Od początku zakładałeś, że to będzie impreza cykliczna, czy sukces zeszłorocznego wydarzenia zmobilizował cię, żeby spróbować jeszcze raz?
Przede wszystkim – pomysł był taki, żeby ten pierwszy mecz w ogóle zorganizować. Żeby on się nam po prostu udał, odbył. Pomagał mi w tym wszystkim właściwie tylko manager, za zorganizowanie całej imprezy odpowiadałem niemalże w pojedynkę. Miałem spore wątpliwości, czy przypadkiem nie wziąłem sobie na barki zbyt wiele. Okazało się jednak, że obie imprezy – mecz i gala stand-upu, która odbywa się wieczorem, po spotkaniu – są dla mnie do okiełznania, poradziłem sobie. Więc w naturalny sposób z tyłu głowy zaczęła kiełkować myśl, że w Gdyni przydałaby się coroczna impreza tego typu. Zabawa dla całej rodziny, zderzenie światów stand-upu i rapu. Ubiegłoroczny sukces upewnił mnie w przekonaniu, że warto tę imprezę robić i warto o nią walczyć.
Sam proces poszukiwania sponsora cały czas jest bardzo trudny, paradoksalnie wcale nie idzie nam łatwiej niż rok temu. Staramy się uderzać do dużych korporacji, odzew jak dotąd był żaden. Nie przejmujemy się tym. Robimy swoje, z roku na rok sponsorów na pewno będzie przybywało.
Jaki był efekt ubiegłorocznej imprezy, ile udało się zebrać dla zwierzaków ze schronisk?
Na meczu było ponad tysiąc osób, na gali pojawiło się przeszło trzy tysiące widzów. Spektakularny wynik. Po odliczeniu kosztów organizacji całego wydarzenia, zarobiliśmy przeszło 160 tysięcy złotych. Kwota, która kompletnie przekroczyła wszelkie moje wyobrażenia. Ja się modliłem o jakikolwiek plus, bo wiedziałem, że nie mam do dyspozycji żadnych wielkich narzędzi marketingowych, takich jak choćby telewizja, która wydawała mi się najskuteczniejszą platformą do nagłośnienia imprezy. Działaliśmy na Facebooku, z lekką pomocą radia. I tymi środkami udało nam się wypromować nasz mecz na tyle, żeby zebrać 160 tysięcy. Dzięki temu byliśmy w stanie wesprzeć siedem schronisk. Wystarczyło, że pracownicy danego schroniska przedstawili nam swoje największe zapotrzebowania, a my reagowaliśmy na te prośby.
Oczywiście mówimy o dokładnie weryfikowanych, pieczołowicie sprawdzanych placówkach. Każda z nich dostała od nas po 20 tysięcy złotych. Nie w gotówce, w prezentach. Gotówki z wiadomych przyczyn nie przekazujemy nigdy, ale osobiście byłem przy przekazywaniu palet z towarem, więc widziałem, że trafia to do rąk własnych.
Ile znaczy 20 tysięcy złotych dla schroniska, co można za taką kwotę zdziałać?
Myślę, że za 20 tysięcy można zrobić bardzo dużo. Kupić kilka ton karmy, załatwić wszystkie bieżące sprawy typu – środki medyczne, odkażające. To jest naprawdę wielka rzecz dla każdego schroniska, chociaż reakcje na naszą pomoc są różne. Była sytuacja, gdy spotkałem się z gościem z jednego ze schronisk na Śląsku i powiedziałem mu, jaką kwotą możemy go ewentualnie wesprzeć. A on na to: „Panie, 20 tysięcy? Tutaj jest budynek do postawienia za 500 tysięcy, długi w wodociągu na 200 tysięcy. Te pana 20 to nam w niczym nie pomoże”. Trochę mnie to wkurzyło. To tak, jakbym wbiegł do płonącej stodoły z wiadrem pełnym wody, a facet mówi: „Panie, tu już nie ma co gasić. Patrz pan, jaki płomień, łooo!”. Przecież schroniska, które dostały od nas wsparcie miały z tego konkretne korzyści. Zapasy karmy na kilka miesięcy, również specjalistycznej, na jaką ich normalnie nie stać. Zawsze to pozytyw, gdy możemy w tych ośrodkach wypełnić jakąś lukę. Oczywiście lepiej to wygląda, jeśli się kupi najtańszą karmę, najtańsze budy, w ogóle najtańsze produkty, a potem ustawi z tym do zdjęcia w pozycji: „Patrzcie, podziwiajcie ile tego tu jest!”. A prawda jest taka, że schroniska często mają trochę bardziej złożone potrzeby niż tylko pierwszy produkt z brzegu. Nie chodzi tylko o ilość – wsparcie musi być robione z głową.
Rozumiem, że na wasze wsparcie mogą liczyć nie tylko schroniska z Trójmiasta i okolic?
Nie, nie. Zależało mi, żeby działać w skali całego kraju. Wobec tego byłem choćby na Śląsku, w Małopolsce. Zjechałem kawał kraju, odwiedziłem mnóstwo schronisk. Wziąłem nawet jednego kundelka, który na trzech łapach stał w swoim kojcu przez kilka lat i nikt go nie chciał przygarnąć. Jakąś taką osobistą relację złapałem z tym pieskiem, obdzwoniłem wszystkich znajomych i w końcu okazało się, że moja ciocia mogła go przyjąć. Od prawie roku psiak mieszka sobie w Baninie razem z moją ciocią i wujkiem.
Wracając do tematu – byliśmy w stanie pomóc placówkom w Zielonej Górze, w Jamrozowiźnie, w Ostródzie. W Pasłęku, gdzie schronisko jest w wyjątkowo ciężkim stanie. Nie mogło się też obyć bez pomocy dla trójmiejskiego „Ciapkowa” i wejherowskiej „Dąbrówki”. Gdzie pracownicy naprawdę radzą sobie w spartańskich warunkach, bo wewnątrz budynku nie mają nawet dostępu do bieżącej wody czy jakiejś toalety. Polubiłem wszystkich ludzi, którzy tam pracują. Zostało nam jeszcze jedno schronisko, do którego pojedziemy. Być może będzie to Kościerzyna. Wstępnie jestem już tam umówiony na wizytację, podobnie jak w kilku innych miejscach. Wybierzemy jedno z nich.
Dużo mówisz o weryfikacji schronisk. Zdarza ci się pojechać do jakiegoś i uznać, że ludziom tam pracującym na pewno niczego nie przekażesz?
Zdarza mi się. Czasem mam wrażenie, że kierownik coś kręci. Ja chcę oczywiście pomagać zwierzętom, ale siłą rzeczy zwracam uwagę na ludzi, którzy prowadzą dane schronisko. Nasza pomoc może być wykorzystana, że tak powiem, w drugą stronę. Znam wiele przypadków, gdzie ludzie w ramach zbiórki przynosili do schroniska karmę, a pracownicy bokiem sprzedawali ten towar, dzieląc się potem zyskiem. Takich patologii jest masa. Dlatego weryfikowanie placówek, zbieranie opinii od ludzi i innych fundacji zajmuje mi tak wiele czasu. Sam też mam już sporo doświadczenia, potrafię konkretnymi pytaniami rozpoznać, że mam do czynienia z człowiekiem, który nie jest ze mną do końca szczery, a jego intencje są wątpliwe.
Jak to wygląda – działasz jako jednoosobowa armia, czy fundacja się rozrasta?
Zakładając Fundację Psia Krew opierałem się tylko na swoim zaangażowaniu. Po prostu chciałem poświęcać swój wolny czas na pomoc zwierzakom. Teraz jest już trochę inaczej. Dzięki ubiegłorocznemu meczowi udało się włączyć w szeregi fundacji Dawida Kwitowskiego, dyrektora marketingu w firmie ZOO Karina. Oni byli naszym głównym sponsorem w zeszłym roku, podobnie jest teraz. Dawid to niesamowicie przedsiębiorczy, empatyczny człowiek. Za jego sprawą jesteśmy w stanie realizować zamówienia znacznie szybciej. Chłop naprawdę robi dla nas nieocenioną pracę, jest moją prawą ręką. Czuję, że z nim możemy zajść znacznie dalej, zrobić znacznie więcej dobrego.
Zastanawia mnie jedno – jak łączysz te trudne obowiązki związane z działalnością w fundacji z pracą typowo twórczą?
Jest bardzo ciężko. Sam proces wizytowania schronisk to jest ciężki kawałek chleba. Komuś się może wydawać, że taki gość jak ja wjeżdża tam na białym koniu, ciągnąc za sobą skrzynię z pieniędzmi i wszyscy są zadowoleni. To wcale tak kolorowo nie wygląda. Ludzie są wdzięczni za pomoc, jednak dzielą się ze mną przede wszystkim swoimi problemami. Całym tym złem, które ich spotyka. Więc kiedy ja taką wizytację kończę i nawet zdecyduję się danemu schronisku pomóc, to nie opuszczam go zadowolony, z poczuciem dobrze wykonanej roboty. Tymi wszystkimi problemami się nasiąka. Głowa tak puchnie, że nie można założyć czapki. Po całym dniu odwiedzania kolejnych placówek nie ma najmniejszych szans, żebym wymyślił i napisał jakikolwiek żart.
O dobrą formę psychiczną staram się z tego względu dbać w wakacje, bo wtedy piszę swoje programy, a następnie po prostu jeżdżę po kraju i ten materiał szlifuje się już podczas występów albo między nimi. Jedne żarty znikają, inne się pojawiają, wszystko ewoluuje. Generalnie jednak – muszę mocno rozgraniczać ten czas, który poświęcam bardzo intensywnie na fundację i ten, gdy pracuję przede wszystkim nad swoimi tekstami.
Czyli to tak nie działa, że po paskudnym dniu spędzonym wśród bezdomnych zwierzaków, którym wszystkiego brakuje, potrafisz jakoś naostrzyć tym złym humorem swoje pióro i napisać kilka brutalnych tekstów?
Muszę zasiąść przed kartką z innymi emocjami. Oczywiście gniew może być bardzo cennym czynnikiem w stand-upie. Mnie się najlepiej pisze żarty, kiedy jestem wkurzony. Ale wkurzony, a nie przybity. Gdy pojawiają się w mojej głowie tematy związane z krzywdzonymi zwierzętami, wybitnie trudno jest mi cokolwiek zabawnego napisać.
Takie stereotypowe, makabrycznie zapuszczone schroniska jeszcze istnieją, czy to już raczej przeszłość? Trafiasz do takich miejsc?
Przede wszystkim – do takich schronisk nikt mnie nigdy nie wpuści. Tam się nie da wejść. Ci ludzie, którzy prowadzą takie schronisko – tak zwani biznesmeni – doskonale wiedzą, że nie mogą pokazać tego żadnym wolontariuszom, bo bardzo szybko sprowadziliby na siebie policyjny nakaz i cały ich interes zostałby rozbity. Dlatego nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się trafić do schroniska, gdzie te warunki dla zwierząt byłby katastrofalne. Zdarzały się miejsca, gdzie na pierwszy rzut oka wiele brakowało do ideału, ale gdy badałem te miejsca incognito, widziałem pracowników, którzy do zwierząt podchodzili z miłością i szacunkiem. Zapewniając im takie warunki, na jakie mogli sobie pozwolić.
Co jest w takim razie nie najsmutniejszą, ale najfajniejszą przygodą, jaką przeżyłeś w ramach swojej działalności charytatywnej?
Trudno mi wskazać konkretne wydarzenie – każda przygoda jest w gruncie rzeczy fajna. Moment, w którym jestem przekonany, że pomagamy serdecznym ludziom zawsze sprawia mi mnóstwo radości. Uwielbiam stawiać pieczątkę z napisem „pomagamy”.
Jutrzejszy mecz będzie się jakoś różnił od poprzedniego, przewidujecie dodatkowe atrakcje?
W stosunku do ubiegłego roku, na pewno przewidujemy jedną, kluczową zmianę. Mecz będzie komentowany na żywo przez duet stand-uperów, Jaśka Borkowskiego i Bartka Zalewskiego. Publika na trybunach co chwilę będzie otrzymywała sarkastyczne, paskudne podsumowanie każdego nieudanego strzału lub podania. To jest najważniejsza zmiana względem zeszłego roku. No i w drużynie komików będzie tym razem znacznie więcej zawodników. Zeszłoroczny mecz pokazał dobitnie, że nasza kondycja bezpowrotnie przepadła kilka ładnych lat temu. Przewidujemy absurdalnie hokejowe zmiany, co trzy-cztery minuty.
Dlaczego postanowiłeś zorganizować konfrontację raperów i stand-uperów akurat na piłkarskim boisku?
Dla mnie ten mecz był spełnieniem trzech największych marzeń. Kilkanaście lat temu miałem wielkie pragnienie, żeby zawodowo grać w piłkę. Niestety, to były jeszcze czasy, gdy byłem mentalnym dzbanem. Nie nadawałem się do sportu, nie miałem w sobie dość dyscypliny, żeby odpowiednio się prowadzić i wspinać się cierpliwie po szczeblach kariery. Z kolei gdy zostałem już stand-uperem, marzyłem wciąż o pomaganiu zwierzakom. Wcześniej nawet zatrudniłem się w schronisku i miałem dostać w nim etat, ale jak zobaczyłem co tam się wyprawia, popadłem w konflikt z zarządem. No i ostatecznie zostałem komikiem.
Zawsze wiedziałem, że jeżeli będę wystarczająco mocny medialnie, to dzięki rozpoznawalności zdołam pomóc zwierzakom na własnych zasadach. Wykorzystując tych wszystkich cudownych kolegów z branży, których udało mi się przez lata poznać. Więc organizacja meczu piłkarskie między raperami i komikami łączy jednocześnie trzy moje wielkie marzenia. Pomoc zwierzakom, futbol i stand-up.
Myślę, że raperzy są bardzo podobni do komików. To ludzie, którzy mają coś do powiedzenia. Czują potrzebę, by dzielić się swoimi przemyśleniami. Wbrew pozorom, nasza twórczość bywa bardzo pokrewna. Poza tym – raperzy są niezwykle charyzmatycznymi ludźmi, więc stwierdziłem, że dla widzów to będzie bomba, gdyby skonfrontować ze sobą te dwa środowiska.
Jak rozumiem, chęć pomocy bezdomnym zwierzakom nie naszła cię jakoś niedawno, tylko towarzyszy ci od zawsze?
Od naprawdę wielu lat. Siedem lat temu wróciłem z Norwegii po pięcioletnim pobycie tam, stwierdziłem sobie wtedy jasno: jeżeli wracam do Polski, to tylko po to, żeby konsekwentnie realizować moje marzenia. Za wszelką cenę. Wiedziałem, że albo będę pomagał zwierzakom, albo będę gadał głupoty do mikrofonu. Na szczęście udało mi się to wreszcie ze sobą połączyć. Najpierw wywalczyłem sobie jedno, potem zabrałem się za drugie.
Na emigracji zetknąłem się z polską kulturą na obczyźnie. Nie zawsze było to przyjemne doświadczenie. Miałem szereg bardzo ciężkich prac fizycznych, gdzie ledwo sobie dawałem radę. Byłem po prostu ciężko pracującym fizycznie Polakiem na emigracji. Musiałem dawać z siebie 120% normy, przez co podupadłem zdrowotnie. A jak człowiek traci siły fizyczne, to i psychicznie zaczyna się niestety wszystko paprać. Nie mogę powiedzieć, że w Norwegii żyło mi się fatalnie – grałem tam w amatorskim klubie piłkarskim, biegle nauczyłem się języka angielskiego, zawiązałem wiele znajomości. Ale sama praca, która tam wykonywałem – byłem stolarzem fabrycznym i profesjonalnym konserwatorem powierzchni płaskich – nie dawała mi kompletnie żadnej, nawet najmniejszej satysfakcji. Pieniądze nie wynagradzały mi stresów, które musiałem tam znosić. Czułem pustkę, życiowy impas. Aż wreszcie pewnego dnia obudziłem się z myślą, że albo wrócę do Polski, albo się to dla mnie źle skończy.
Konserwator powierzchni płaskich wrócił z Norwegii do Polski i po prostu został komikiem?
Zaczęło się od tego, że na rok przed powrotem do kraju dowiedziałem się o powstaniu sceny stand-upowej w Trójmieście. “Elżbietańska 6 na ostro”, do dziś prowadzona przez Kacpra Rucińskiego i Abelarda Gizę, moich dobrych przyjaciół i mentorów. Ich wsparcie było dla mnie dodatkową mobilizacją, żeby pozamykać wszystkie swoje tematy w Norwegii i zacząć wszystko od zera.
Zakładałem oczywiście, że droga do bycia profesjonalnym stand-uperem będzie ciężka, ale nie przewidywałem, że na pierwszym open mike’u pójdzie mi aż tak źle. Abelard i Kacper nie wierzyli we mnie wtedy – po kilku moich pierwszych próbach na scenie szczerze mi powiedzieli, że raczej nic z tego nie będzie. Ale nie dałem za wygraną. Z każdym kolejnym podejściem byłem coraz lepszy, silniejszy psychicznie. Poprawiłem swój warsztat, swoje sceniczne flow. Po dwóch latach czułem już, że wiem co robię na scenie i zaczęły się dla mnie trochę lepsze czasy w polskim stand-upie. Miewałem chwile zwątpienia, ale Abelard w dobrym momencie wyciągał do mnie rękę. Dzisiaj mogę mu za to tylko podziękować. To on wziął mnie na pierwszy support, co pozwoliło mi mocniej uwierzyć w siebie i zanotować wielki postęp.
Na czym polegały twoje początkowe kłopoty, brak luzu na scenie?
Przede wszystkim – chodzi o odpowiednie podanie żartu. Jeżeli komik wierzy w to co mówi, jeżeli mówi z głębi serca – występ zawsze ma znacznie lepszy wydźwięk. Zupełnie inaczej trafia do publiki. Ja od początku wybierałem sobie jakieś dziwne tematy do żartów. Nie rozumiałem własnej charyzmy, nie wiedziałem w jaki sposób mam się właściwie wyrażać do mikrofonu. Do wszystkiego musiałem dochodzić przez dwa długie lata. Potrafiłem napisać dobry żart, ale nie umiałem go dobrze powiedzieć do mikrofonu. Byłem tytanem pracy jeżeli chodzi o pisanie, jednak z prezentacją tego na scenie szło mi ciężko.
Teraz zdarza ci się jeszcze złapać tremę podczas występu?
O tak! W dwóch wypadkach. Pierwszy to nagrywanie solowego programu do Internetu. Wtedy wiem, że wszystko musi być dopracowane i wymuskane w każdym detalu. Nagrywa się na kilka kamer, trzeba wszystko wykonać od początku do końca bezbłędnie. Drugi stresujący przypadek to testowanie nowych żartów. Nigdy nie wiem, jaka będzie reakcja. Nie wiem, kiedy ludzie zaczną się śmiać. Jest to chyba największy czynnik stresu, gdy nie da się przewidzieć reakcji publiczności. Poza tym – trema już mnie raczej nie łapie.
Co gorsze – śmiech publiki w nieodpowiednim momencie czy brak śmiechu, gdy się go spodziewałeś?
Moment, w którym śmiech wybucha w nieprzewidzianym momencie jest okej. Takie reakcje też są cenne. A co do drugiej kwestii – dzisiaj, po sześciu latach przebywania na scenie, mam już świadomość, że nawet kiedy ludzie się nie śmieją, to oznacza, że mam akurat coś ważnego do powiedzenia. Niekoniecznie bardzo zabawnego. Jest to dla mnie również powód do satysfakcji, gdy ludzie po prostu słuchają, nawet bez śmiechu. Gorzej, gdy zaczynają gadać albo wychodzić w trakcie występu. To jest powód do niepokoju.
Dzisiaj czujesz się już komikiem z ekstraklasy? Twoje występy mają na YouTube ponad milion wyświetleń. Nie znam się, ale to raczej niezły wynik.
Przede wszystkim – mam wielką frajdę ze swojej twórczości. Jeszcze sześć lat temu nie wyobrażałem sobie, że mógłbym być uczestnikiem większych gal stand-upowych. Dzisiaj stoję na scenie i bawię ludzi, co samo w sobie było moim marzeniem, a jednocześnie pozwala mi realizować kolejne. Nie lubię jednak bawić się w rankingi. Każdy ma swojego ulubionego komika. Czasem go po prostu lubi, czasami wręcz wielbi. Ja wiem, że mam swoje grono sympatyków i to mnie tylko umacnia. Siebie nie klasyfikuję – najgorsze co może być, to gdy komik słyszy, że jest najlepszy. Myślę, że tych wszystkich jazd wokół podrażnionego ego by nie było, gdyby fani częściej mówili: „Jesteś moim ulubionym stand-uperem” niż: „Jesteś najlepszym stand-uperem w Polsce!”. Ulubiony, nie najlepszy. To znacznie zdrowsze dla ego.
W kontekście ubiegłorocznego meczu muszę jeszcze zapytać, czy popracowałeś nad techniką wykonywania rzutów karnych?
O Jezu, nie. W zeszłym roku podszedłem do tego karnego ze spuchniętą nogą, zachowałem się trochę samolubnie – trzeba było odpuścić i oddać ten strzał komu innemu. A tak… Uderzyłem jak cymbał. Wielu lepszych ode mnie zawodników strzelało nad poprzeczką, ale jest mi trochę wstyd, że nie kierowałem się dobrem drużyny tylko sam wyrwałem się do strzału. Aczkolwiek cieszę się, że wprowadziłem dodatkowy element dramaturgii do konkursu jedenastek.
Na podwórku byłeś gościem z kategorii “pierwszy na wszystko”?
Na podwórku byłem raczej kolesiem, który ładował bramki nożycami, żeby w kolejnej akcji nie trafić do pustaka. Zawsze zachowywałem równowagę między zagraniami genialnymi i żenującymi.
rozmawiał Michał Kołkowski
MECZ CHARYTATYWNY RAPERZY KONTRA KOMICY JUŻ W NIEDZIELĘ O 12:00