– Porto to był mocny temat. Do Steauy wpłynęła konkretna oferta bodajże za 1,8 miliona euro, ale prezes zażądał trzech. Doszło jeszcze do jakichś negocjacji, stanęło na kwocie ok. dwóch milionów, prezes znów się nie zgodził, a potem powiedział, że nie puściłby mnie nawet za trzy i do Rumunii ostatecznie trafił prawy obrońca z Rapidu – opowiada w bardzo długim wywiadzie Paweł Golański, obrońca Korony Kielce.
Zacznijmy od tematu bardzo na czasie. Brazuca. Eksperci w NC+ przy każdej możliwej okazji podkreślają, jak bardzo ta piłka wam, strzelającym, pomaga, a jak przeszkadza bramkarzom. Podczas mundialu takich głosów jakoś nie słyszałem, a tutaj ty strzelasz gola – Brazuca. Kiełb ładuje w okienko – Brazuca.
Dociera to do nas, nawet dziś śmialiśmy się z tego w szatni, tylko jakoś nie słyszałem, żeby narzekali sami bramkarze. Czasem chłopaki w luźnej gadce powiedzą, że piłka zachowuje się czasem troszkę inaczej, niż wcześniej, ale też nie popadajmy w skrajności. Nie sądzę, żeby przez to bramkarze zaczęli mieć jakieś problemy, z którymi nie mogliby sobie poradzić. Technologia idzie do przodu, wszystko się zmienia i jeżeli dzięki temu padają ładne bramki, to trzeba się cieszyć. Sam trenuję Brazuką od trzech miesięcy, czuję jakąś różnicę, ale nie jest ona tak drastyczna, by nagle wszystko zrzucać na piłkę. Jakiś procent się zmienił, ale tak samo różnic można doszukiwać się gdzie indziej – jeden piłkarz lubi grać w butach – syntetykach, a drugi w jeszcze innych. I co, wtedy powie: „naszyli mi coś tam na butach i zacznę lepiej podkręcać”? No nie, raczej tak nie będzie.
Najbardziej dziwi fakt, że mówią o tym byli piłkarze.
Starsi piłkarze pamiętają jeszcze „biedronówki”, które szybko się rozbijały i kiedy je kopnąłeś, po pięciu minutach dolatywały do celu. Wcześniej grywaliśmy piłkami Pumy i jeśli dobrze ją trafiłeś w środek, też potrafiła spaść, ale – uwierz – nie jest to aż taka różnica. Kontrowersje pojawiają się zawsze. Za rok wejdzie inna piłka i znowu zaczniemy mówić: „rzeczywiście, coś innego”. I też nie przypominam sobie, by na mistrzostwach ktoś opowiadał, że błędy to wina piłki. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, a tutaj przecież nie zmieniło się wszystko o 180 stopni i nagle bramkarze zapomnieli bronić. Nie dajmy się zwariować.
Bawi was to, że ktoś próbuje umniejszać wasze zasługi? Twoja bramka to oczywisty błąd Janukiewicza, tego nie da się kwestionować, ale Kiełbowi siadły już stadiony świata i raczej zależało mu na takim strzale. Pichowi i paru innym też.
Zacznijmy od tego, że oglądam Jacka na treningach, wiem, że często łamie do środka i ma piekielnie mocne uderzenie z prostego podbicia. Jakakolwiek piłka siądzie mu na nogę, poleci tak samo. Mój strzał? Tak, słyszę komentarze, że to fatalny błąd bramkarza, ale strzał był naprawdę mocny, a piłka w ostatniej chwili obniżyła tor lotu. Opinie, że to bardziej zasługa Brazuki niż umiejętności? Jeżeli ktoś nie grał w piłkę, to może tak stwierdzić, ale zawodowi gracze powinni sobie zdawać sprawę, że piłka to jedno, buty drugie, ale trzeba też coś potrafić. Mamy z tego bekę w szatni. Ktoś strzeli ładnego gola, to od razu się doszukują, że Brazuca, ale tak już było zawsze. Ludzie coś muszą mówić.
Najczęściej się z nimi nie zgadzałeś, przypuszczam, po pamiętnym meczu Korony z Zagłębiem.
Nie mam problemów z konstruktywną krytyką, gdy zrobię coś źle, ale gdy jest zmyślona i nieuzasadniona, bo ktoś ma takie widzimisię, strasznie mnie to irytuje. Z boiska wszystko wygląda inaczej. W tamtym meczu była adrenalina i nie zgadzaliśmy się z wieloma decyzjami sędziego, ale po chłodnej analizie przekonaliśmy się, że nie popełnił aż tylu błędów, ile mu zarzucaliśmy, co potem zgodnie przyznaliśmy. W wielu innych kluczowych momentach jednak się mylił, a potem się z tego wybronił. Często tak bywa, że po błędach…
… do akcji wchodzi pan Sławek.
(śmiech) Pan Sławek sam był arbitrem, broni ich i wszystkie stykowe kontrowersje zapisuje po stronie sędziego. Każdy arbiter ma prawo popełnić błąd, sam je popełniam…
Właśnie o to mi chodzi – nie uważasz, że niepotrzebnie rozpoczęliście tę nagonkę na sędziów? Kilku z was między wierszami dawało do zrozumienia, że Korona stała się ofiarą spisku.
Nie wiem, czy to było potrzebne, ale po części tak to wyglądało. Były czasy trenera Ojrzyńskiego, przyklejono nam łatkę brutali i rzeźników…
Moim zdaniem ta łatka była pozytywna, bo jednak kibice wolą takich piłkarzy.
Powiem tak – znamy się z sędziami, to ludzie w podobnym wieku, rozmawiamy ze sobą przy okazji meczów i sami nam sugerowali: „bądźcie czujni, bo poszedł odgórny przekaz, że jeśli dojdzie do stykowej sytuacji, to mamy się nie stresować i możemy dawać kartki”. Między wierszami dostawaliśmy sporo informacji, że powinniśmy się pilnować. Sędziowie też wszystko analizują, widocznie nie spodobało im się, że niejednokrotnie kwestionowaliśmy ich orzeczenia i chcieli to ukrócić. Nie twierdzę, że jakoś wyjątkowo nas krzywdzili, czasem mylili się na naszą korzyść i summa summarum wszystko kręciło się koło środka, ale pamiętam też analizę trenera Ojrzyńskiego, z której wynikało, że nie podyktowali nam pięciu-sześciu ewidentnych karnych w jednej rundzie.
Ojrzyński udowodnił wtedy, że wystarczy podostrzyć, mocno zmobilizować piłkarzy i prawie samą determinacją da się zdobyć w tej lidze sporo punktów i nawet walczyć o puchary. Pozornie wydaje się to banalne.
Ale takie nie jest. Wszystko zależy od mentalności szkoleniowca. Trener Pacheta nie miał dużego wpływu na naszą szatnię, bo nawet nie chciał jej kontrolować. Wychodził z założenia, że najważniejsze jest boisko.
Gdyby chciał tę szatnię kontrolować, efekt mógłby być odwrotny od oczekiwanego.
Być może. To Hiszpan i podchodził w inny sposób. Trener Ojrzyński miał charyzmę, trafił na grupę charakternych osób, ale nie wirtuozów. Grupę chłopaków, którzy chcieli coś udowodnić sobie i pokazać, że jak się skrzykną, to potrafią grać w piłkę. Szatnia była u nas jednością i mówię tu nie tylko o zawodnikach, ale też o całym sztabie.
Powiedziałeś kiedyś, że nie miałeś drugiej takiej szatni w karierze.
Taka prawda. Strasznie cenię trenera Ojrzyńskiego nie tylko za warsztat, ale przede wszystkim za to, jaką jest osobą. Z wieloma trenerami mam kontakt do dziś, jednak to on umożliwił mi powrót z dołu.
Gdy stwierdziłeś wprost, że nie zagrasz już w Kielcach.
Wszystko wskazywało na to, że nie mam powrotu do Korony.
To prawda, że miałeś nawet problem z wejściem na stadion?
Bywały takie przykre sytuacje. Samo moje odejście z Korony do Steauy odbyło się w pozytywnej atmosferze, klub zarobił na transferze bardzo dobre pieniądze i nie wyobrażałem sobie, że po powrocie dojdzie do tak czarnego scenariusza. Nigdy jednak nad tym nie płakałem. Bardziej czułem sportową zadrę, że zostałem tak potraktowany. Można było to załatwić inaczej i nikt nie miałby do nikogo pretensji, ale ktoś chciał wbić we mnie szpilkę. Dwa miesiące spędziłem w drugim zespole, potem poszedłem na szybkie wypożyczenie do ŁKS-u, żeby gdziekolwiek grać, bo nie zdzierżyłbym dłuższego pobytu w rezerwach. W końcu spotkałem się też z prezydentem, przedstawiłem swoją sytuację, bo sam nie był jej do końca świadom i dał polecenie, by ponownie ze mną porozmawiać, po czym wróciłem do Korony. Trener Ojrzyński pomógł mi się odbudować, a ja pomogłem mu na boisku. Forma, którą zbudowałem dwa i pół roku temu, jest stabilna i z pewnego poziomu nie schodzę. Duża w tym zasługa trenera.
Kiedy wy poczuliście, że to wszystko ma sens i Ojrzyński, wtedy anonimowy trener, może w Kielcach zbudować coś porządnego?
Trenowałem z nim dziesięć dni, potem – nie na jego decyzję – odesłano mnie do drugiego zespołu… Kiedy chłopaki w niego uwierzyli? Wydaje mi się, że po inauguracji sezonu. Wygrasz jeden mecz, drugi i zaczyna się wszystko zazębiać, choć drużyna zaczęła się integrować jeszcze na obozie. Nie było podziałów ani grupek. Po pół roku wróciłem i zauważyłem, że powstało coś wyjątkowego, co przetrwało nawet po odejściu Ojrzyńskiego z Kielc.
Tak spektakularnego odejścia trenera z polskiego klubu chyba nigdy wcześniej nie widziałem.
Nawet za granicą nie zdarzają się takie chwile, ale nasza szatnia nie zmieniła się za trenera Pachety. Stwierdziliśmy, że to jest zajebiste, że tworzymy kapelę i kiedy przychodzi nowa grupa do szatni, to od razu się śmieje, gada, a nikt się nie chowa, „cześć, cześć” i na trening. Wcześniej w Koronie było więcej grupek. W ŁKS-ie i Steaule tak samo. Mieliśmy tam fajną atmosferę, ale nie aż taką jak tutaj. Moja rodzina trzymała się bliżej z „Lisem”, „Korzeniem”, a teraz z Michałem Janotą i Pawłem Sobolewskim, ale tutaj w szatni po wygranym spotkaniu na odnowie siedziało nawet 16 osób! To niesamowicie buduje. Kiedyś nawet sobie powiedzieliśmy: „czy wygramy, czy przegramy, nikt się nie zawija szybko do domu, a jeżeli ktoś ma jakiś problem z żoną, narzeczoną lub pieniędzmi, to niech wali śmiało na forum”. Wszystko faktycznie tak funkcjonowało, ale wszystko z czasem się zmienia. Jedne osoby odchodzą, przychodzą drugie.
Rozsypała wam się ta szatnia?
Może nie rozsypała, ale w dużym stopniu się zmieniła. Odeszły jej kluczowe postaci – Pavol Stano, Maciek Korzym, czyli kapitan, który nadawał dużego kolorytu, Tomek Lisowski… Teraz jeszcze Zbyszek Małkowski jest kontuzjowany…
Ilu zostało z „Bandy Świrów”?
Ktoś ostatnio powiedział, że ja i „Kuzi”, ale „Banda Świrów” to była większa grupa. Nas tak postrzegano, bo zawsze szliśmy w pierwszym rzędzie z każdym problemem. Potem dołączył do nas Jacek Kiełb, który z tą szatnią jest bardzo związany… Zmieniła się ta szatnia, naprawdę zmieniła. Doszło wielu obcokrajowców i – nie ukrywajmy – jest inaczej. Musimy tylko jak najszybciej zbudować atmosferę.
Dzisiaj ta drużyna wydaje się bezpłciowa.
Mamy przede wszystkim problemy z komunikacją. Koncentruję się stricte na sytuacjach boiskowych – jeżeli wynik jest dobry, atmosfera robi się sama. Pierwszym krokiem był mecz z Pogonią, po którym sami powiedzieliśmy sobie na gorąco, że – mimo jednego punktu – idzie to we właściwym kierunku. Na pierwsze mecze nie wybiegaliśmy z myślą: „dawać, idziemy po swoje”. Raczej badaliśmy samych siebie na zasadzie „zobaczymy, jak będzie”. Nie twierdzę, że graliśmy beznadziejnie, ale oba spotkania przegraliśmy na własne życzenie. Wszystkie cztery bramki, które dostaliśmy, padły – zwróć uwagę – po naszych ewidentnych błędach. Trzeba wziąć się w garść i powalczyć o trzy punkty na Cracovii.
Gdzie, jeśli nie na Cracovii?
Oni pewnie podobnie podchodzą do nas. „Jak nie u siebie z Koroną, to z kim?”. Po trzech kolejkach mamy jeden punkt, a oni zero. Z psychologicznego punktu widzenia mecz o sześć punktów.
Czego spodziewać się po waszych nowych zawodnikach? Po pierwszych kolejkach ciężko ich ocenić, a jeszcze trudniej powiedzieć coś pozytywnego.
Po Leo, lewym obrońcy, widać, że to doświadczony zawodnik i grał w paru dobrych drużynach. Moussa natomiast ma największy problem z komunikacją. Dogaduje się z nami po angielsku, ale musi poświęcić dużo uwagi na proste zwroty, by złapać komunikację z całym blokiem defensywnym. Nie jest to jakiś wirtuoz, ale solidny, waleczny chłopak. Bramkarz też daję radę, dobrze się prezentuje na treningach i to może być duże wzmocnienie. Ciężko mi natomiast ocenić Nabila Aankoura, bo ostatnio złapał kontuzję. Na pewno coś w sobie ma, jest bardzo dynamiczny i potrzebuje czasu. Tym bardziej, że mówi tylko po francusku, a ten język zna u nas chyba tylko trener. Chłopaki mają coś do udowodnienia sobie, ale przede wszystkim klubom, które z nich zrezygnowały.
A ty nie zastanawiasz się czasem, czy nie powinieneś w tym wieku grać w lepszym klubie, bo na taki cię jeszcze stać? Przejrzałem wczoraj archiwum artykułów o tobie i jeszcze parę lat temu pojawiało się naprawdę sporo poważnych nazw w kontekście twojego transferu.
Po roku w Polsce powiedziałem wprost, że mój powrót był błędem. Podjąłem jednak taką decyzję i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Tak się potoczyło moje życie i dziękuję Bogu za to, że nadal jestem zdrowy i mogę grać w Ekstraklasie. Oczywiście, mogłem występować w lepszych europejskich klubach, ale teraz to takie gdybanie. Skoro tego nie zrobiłem, wina leży po mojej stronie.
To dlaczego zdecydowałeś się wrócić?
Zadecydowały sprawy rodzinne. Staraliśmy się o dziecko i walka o rodzinę była dla mnie najważniejsza. Z perspektywy czasu nie żałuję, rodzina się powiększyła, nadal gram w piłkę i muszę to doceniać. Pieniądze dają poczucie bezpieczeństwa, są mega ważne, ale nie najważniejsze. Pod kątem sportowym cieszę się, że prezentuję dobry poziom, ale czasem oglądając jakiś mecz ligi włoskiej łapie mnie taka refleksja, że gdybym bardziej się spiął albo klub podjął inną decyzję, to może bym tam grał. Życie.
Nie licząc meczów w Lidze Mistrzów, kiedy byłeś najbliżej poważnej piłki? W 2008 roku pojawił się news, że chcą cię Porto i Benfica.
Porto to był mocny temat. Do Steauy wpłynęła konkretna oferta bodajże za 1,8 miliona euro, ale prezes zażądał trzech. Doszło jeszcze do jakichś negocjacji, stanęło na kwocie ok. dwóch milionów, prezes znów się nie zgodził, a potem powiedział, że nie puściłby mnie nawet za trzy i do Portugalii ostatecznie trafił prawy obrońca z Rapidu.
Sapunaru?
Tak. Kupili go z dwa tygodnie później. Odchodząc ze Steauy, miałem też konkretną ofertę z Bragi, ale wybraliśmy powrót do Polski. Mogłem również trafić do Tomska, bo kontrakt był na stole, ale pojechaliśmy tam nawet z żoną, zobaczyliśmy warunki i podziękowaliśmy. Tomsk nie jest ani Paryżem ani nawet Moskwą (śmiech). Brzydkie miasto, zatrzymało się z dziesięć lat wstecz… Wjeżdżamy na stadion, tam duży portret Putina, a prezes mówi: „to jest nasz patron. On się nami opiekuje”. Niby takie drobne rzeczy, ale raz, że człowiek nie był przekonany, a dwa – decydowały względy rodzinne.
Benfica? Był temat?
O żadnej ofercie nie słyszałem. Grając w Steaule, pojawił się za to temat Napoli, ale też raczej na zasadzie zapytania. Do konkretów nie doszło. W prasie pojawiało się wiele nazw klubów, ale to mogły być kaczki dziennikarskie, bo wiele takich spraw do mnie nie dochodziło.
Ale te nazwy, które już do ciebie doszły, robią dziś wrażenie.
O, była też konkretna oferta z CFR Cluj, gdy grali w Lidze Mistrzów. Powiedziałem jednak, że przejście do innego rumuńskiego klubu nie wchodzi w grę.
Tak się przywiązałeś do Steauy?
Naprawdę dobrze się tam czułem. Trzy kapitalne lata. Spełniłem marzenia, zagrałem w Lidze Mistrzów, Lidze Europy, rozwinąłem się sportowo, poznałem wielu wspaniałych ludzi, z którymi mam kontakt do dzisiaj. Nawet teraz kiedy Steaua grała z Legią, usłyszałem od jednego z dziennikarzy, że moje nazwisko nadal się tam pojawia. Ludzie o mnie pamiętają, mimo że odszedłem w 2010 roku.
Po powrocie powiedziałeś, że wolisz ligę rumuńską od polskiej, bo łatwiej się dostać do pucharów.
Wtedy tak było, ale trochę się pozmieniało. Pamiętam, jak zajęliśmy ze Steauą piąte miejsce i graliśmy w eliminacjach do Ligi Europy. Prawie jak w Hiszpanii! Były czasy, gdy CFR jako mistrz awansowało bezpośrednio do fazy grupowej Ligi Mistrzów, a my przez dwa lata z rzędu wchodziliśmy z eliminacji. Tyle punktów pozbierały kluby rumuńskie do rankingu, że można było się pokazać w Europie.
Czułeś się wtedy niedoceniany w Polsce?
Był taki moment, gdy selekcjonerem został trener Smuda i Polska miała grać z Rumunią. Pomyślałem, że skoro występuję w tamtejszej lidze, w drużynie, która nie schodzi poniżej pewnego poziomu i jestem podstawowym zawodnikiem, to… Nie było jednak żadnego telefonu ani nawet pytania: „jak się czujesz?”. Wtedy poczułem, że mogę się pożegnać z kadrą na lata. Tak się stało, mimo że grałem regularnie w Steaule. Nigdy jednak nie domagałem się powołania w prasie, bo jestem super i w ogóle. Trener miał inną wizję, jego sprawa.
Powiedziałeś kiedyś w wywiadzie z Marcinem Rosłoniem, że młodzi koledzy podpytują cię w szatni o Ligę Mistrzów lub mecze z Portugalią. O co częściej?
Z tego jest wielka beka i jedno w szatni Korony nigdy się nie zmieni – szyderka. Czasem, gdy na treningu ktoś przegrywa ze mną jeden na jeden, to zaraz pada gdzieś hasło: „co ty próbujesz, jak on zatrzymał Cristiano Ronaldo?!”. Takie żarty. A młodsi faktycznie dopytywali, czy po założeniu koszulki z orzełkiem czuje się większą adrenalinę. Sam też czasem – gdy jest napięta atmosfera – mówię po wejściu: „chłopcy, usiądźcie. Jak ja grałem w Lidze Mistrzów…” (śmiech). Niech się coś dzieje, do wszystkiego trzeba mieć dystans. Lata mijają bardzo szybko i czego będzie brakowało po odejściu z piłki? Szatni. Trzeba pielęgnować te wszystkie chwile.
Paru poważnych piłkarzy przetestowałeś w karierze. Ronaldo, Ribery…
Jak mnie Quaresma dwa razy przełożył na zamach, to wpadłem w bandę. Gdy graliśmy z Lyonem, był też Benzema, ale nigdy nie przywiązywałem do tego większej wagi. Fajnie zagrać na znakomitego piłkarza, ale przecież nie będę siedział w domu i myślał: „ja cię kręcę, grałem na Ronaldo!”.
Przed meczem też cię to nie nakręcało?
Przed meczem – oczywiście! Do dziś pamiętam ten mecz z Portugalią, bo przeszedł do historii naszej piłki i zostanie we mnie do końca życia.
Jak zatrzymaliście tego Ronaldo?
Zmieniał się na skrzydłach z Simao, ale przez większą część meczu pilnował go Grzesiu Bronowicki. W takich spotkaniach gra się o tyle łatwiej, że cały zespół jest zajebiście skoncentrowany i każdy wiedział, że może nas czekać przełom. Wszystko się świetnie ułożyło, Ebi szybko strzelił dwa gole, a potem grało nam się kapitalnie. Dostaliśmy bramkę na 1:2, ale mogliśmy zwyciężyć jeszcze wyżej, bo były sytuacje. Choćby „Żuraw” miał słupek. Przed samym meczem była natomiast duża adrenalina. Kilka dni wcześniej wygraliśmy 1:0 z Kazachstanem, spadła na mnie fala krytyki i nie byłem pewny, czy trener w ogóle mnie wystawi z Portugalią. Pamiętam, jak po posiłku jechaliśmy do pokoi, trener wszedł do windy, spojrzał mi głęboko w oczy i zapytał:
– Jesteś gotowy?
– Jestem.
Uśmiechnął się i wiedziałem, że będę grał. Beenhakker zmobilizował nas wtedy przeokrutnie.
On – obok Ojrzyńskiego – miał największy wpływ na twoją karierę?
Może nie wpływ na karierę, ale zrobił ogromne wrażenie swoim spokojem i mądrością. Wiedział, jak sprawić, by z każdego wyciągnąć jak najwięcej. Trener klubowy ma chłopa na co dzień i może zauważyć, że boli go noga, nie przespał nocy albo ma inny problem. Selekcjoner zbyt wiele treningiem nie zrobi, bo jak kogoś przygotujesz fizycznie w trzy dni? Możesz jedynie dać trochę luzu. Ważniejsze jest nastawienie do meczu i przekazanie konkretnych informacji, jak się zachowywać na boisku. Beenhakker robił to świetnie i był dobrym motywatorem. Potrafił psychologicznie podejść do każdego.
A jaki jest Tarasiewicz? Jego byli zawodnicy wypowiadają się o nim właśnie w podobny sposób.
Jeden trener woli pompkę, a drugi dać bezpieczeństwo drużynie. U Ojrzyńskiego była pełna pompka – „lecimy, walimy, dajemy z siebie maksa”. Trener Tarasiewicz jest inny. U niego piłkarz czuje się bezpieczny. Powiedział nam wprost: „nie jestem jakimś wariatem, żebym kogoś zmieniał w 20. minucie. Jeśli komuś powinie się noga, ktoś źle zagra albo się poślizgnie, nie miejcie tego w głowie”.
U nas było parę takich sytuacji w pierwszych kolejkach.
Tak, tu staje się to popularne. Pamiętam jeden mecz w Steaule, kiedy chłopak zszedł szybciej, ale to dlatego, że trener dostał telefon od prezesa (śmiech). Parę razy się zdarzyło. A u trenera Tarasiewicza, wracając, ma to moim zdaniem ogromne znaczenie, że nawet jeśli nie wyjdzie ci jedno podanie, to „spokojnie, spróbuj jeszcze raz”. Nie ma, jak u innych, „kurwa, jak cię zaraz zmienię!”. U takich, jeżeli nie jesteś odporny psychicznie, to zaraz przestajesz grać.
Tacy zastraszający powoli odchodzą.
Dokładnie.
Taki Probierz też pewnie wyciągnie wnioski i zmieni swoje podejście.
Pracowałem z nim i nie odczułem, żeby był jakimś terrorystą.
To nie moja opinia. Igor Lewczuk kiedyś powiedział, że model pracy Probierza opiera się na terrorze.
A gdzie Igor z nim pracował?
W Jagiellonii.
Terror? Dla mnie to dyscyplina. Może inaczej to odbieram, bo mieliśmy doświadczony zespół, ale facet naprawdę wiedział, co robi, wymagał dyscypliny, potrafił się wkurwić i zrobić solidną odprawę, podczas której nie przebierał w słowach, ale nie pamiętam takiej sytuacji, żebym czuł się przy nim zestresowany. „O Jezu, źle zagrałem, trener zdejmie mnie z boiska”. Nigdy tak do tego nie podchodziłem, ale każdy zawodnik jest inny. Sam nie mam problemu, gdy ktoś na mnie krzyknie, ale niektórzy tracą na tym naprawdę wiele. Mogą być bardzo dobrzy piłkarsko, jednak głowa czasem nie nadąża.
Michał Janota?
Nie, właśnie Michał jest mocny psychicznie, ale może czasem za szybko się denerwuje. Raz zagra niedokładnie i natychmiast chce pokazać, że jest dobrym piłkarzem. Umiejętności ma na czołówkę polskiej Ekstraklasy.
Też tak myślę, ale coś z nim jednak jest nie tak. Czasem człowiek się zastanawia, jak ten Janota wyglądałby w Legii albo Lechu, a zaraz potem chłopak ginie na parę kolejek.
Gram z nim dwa lata w Koronie i wielokrotnie powtarzałem, że szanuję go za umiejętności. Jeśli weźmiemy poprzedni sezon, to też nie wyglądał źle statystycznie. Koło pięciu bramek i z siedem asyst. Na tle drużyny z trzynastego miejsca to dobry wynik dla środkowego pomocnika. Ale widzę go na treningach, gra się przeciwko niemu cholernie ciężko i wiem, że stać go na dużo więcej. Czasem znika z pola widzenia. Potrafi zagrać kapitalne pięć minut, a potem nagle moment przestoju, gdy się wyłącza na dłuższą chwilę. Nie wiem, może to głowa? Liczę jednak, że ten rok będzie dla niego przełomowy. Trener daje duże poczucie bezpieczeństwa i zaufanie, co właśnie Michałowi może bardzo pomóc. Strzeli gola, da asystę i potem powinno pójść z automatu.
Zastanawiam się czasem, patrząc na pokolenie Janoty i twoje, jakie są między wami różnice. Ten ŁKS, o którym wspomniałeś, opierał się na skreślonych, w dużej mierze wiekowych piłkarzach, a dawaliście radę. Tobie i Sebastianowi Mili zarzucano zbyt dużo tkanki tłuszczowej, a piłkarsko też się bronicie. Na czym polega problem? Ta liga jest tak słaba, że nie stawia żadnych wymagań i wystarczy mieć choć trochę umiejętności, by zakryć pozostałe braki?
Słuchając twojego pytania, pomyślałem, że nawiążę do innej rzeczy. Gdy ja zaczynałem grać w piłkę, nie było czegoś takiego, że upodabniałeś się do jakiegoś zawodnika. Ktoś ostatnio powiedział fajne zdanie – młodzi piłkarze biorą dziś przykład z największych gwiazd i na siłę próbują grać, jak one.
Widzimy to po bramkarzach.
Dokładnie. I widzę, że powoli zaczyna rodzić się taki problem. Młode chłopaki naoglądają się Neymara, Ronaldo czy Robbena i za wszelką cenę próbują grać w ten sam sposób. Nie tędy droga. Jeżeli dostałeś się do kadry pierwszego zespołu, to musisz z założenia mieć jakieś umiejętności i pojęcie o grze, ale to nie znaczy, że grając na środku pomocy nagle masz kiwać dziesięciu albo strzelać jak James. Tylko tym chłopakom rodzi się w głowie, że zagrają jak Cristiano Ronaldo lub ruszą jak Robben i zaczynają się problemy. Druga sprawa – czasem ktoś dwa razy kopnie prosto piłkę, prasa go napompuje, dziennikarz zaprosi do studia i co chłopak ma myśleć? Nie jest jeszcze dobrym piłkarzem! Dopiero zaczyna. Jeśli ktoś zagrał trzy niezłe mecze, to nie znaczy, że za trzy lata nie będzie kopał w IV lidze. Puknie mi za moment 32 lata, tak obserwuję to środowisko, wiem, że nie można wrzucać wszystkich do jednego wora, ale jest u nas moda w obrastanie w piórka po kilku artykułach i jednym występie w telewizji. Wtedy zaczyna się zejście z poziomu piłkarskiego.
Wiesz, kto na mnie ostatnio zrobił pozytywne wrażenie? Bracia Makowie. Rozmawiałem o nich ze Zbyszkiem Robakiewiczem, trenerem bramkarzy z Bełchatowa, który jest moim wujkiem, teraz miałem też okazję grać przeciwko nim i widzę, że się strasznie rozwinęli. Kiedy dwa lata temu zrobiło się o nich głośno, mieli jeszcze ten nawyk – brali piłkę i jechali przez całe boisko jak Ribery. Teraz podejście im się zmieniło. Grają na jeden-dwa kontakty i więcej dają drużynie. Sodówka też im raczej nie odbije. Przykład, że można się rozwijać i przy tym nie zwariować.
Ale wracając do mojego pytania i tej tkanki tłuszczowej – demotywują was niskie wymagania, jakie stawia liga?
Z tej tkanki też idzie beka. Wypowiedział się o tym człowiek, który krótko pracował w klubie i nie wiem, może chciał mi zrobić pod górę. Stary i niesmaczny temat. O ile pamiętam, moja tkanka od czterech lat to poziom od siedmiu do dziesięciu procent. Tak jest do tej pory. Nigdy nie miałem nie wiadomo jakiej kratki na brzuchu. Nie byłem też wyrzeźbiony jak kulturysta. Mam taką budowę i nie przeszkadza mi to dobrze grać na boisku. Nikt nie powiedział, że jeśli się wyrzeźbię, to będę dziesięć razy lepszym piłkarzem, ale też – widzisz mnie zresztą – nie jestem jakiś, kurwa, gruby, by robić z tego dramat.
Nutella stała się wręcz symbolem.
Śmiech. Do teraz chodzę po klubie w koszulce, którą dostałem od Jacka Kiełba i jego żony, z napisem „I love Nutella” i słoikiem. Naprawdę nie wiem, o co chodziło. Wbił gość we mnie szpilkę i już nawet nie chcę do tego wracać. Zbyt niesmaczna i niepotrzebna sytuacja. Bardziej temu człowiekowi powinno być głupio, że wyrzuca publicznie nieprawdziwe rzeczy.
Abstrahując od tego, czy Adamczewski miał rację, nie ma u nas problemu z zaangażowaniem piłkarzy?
Zawodnik musi się prowadzić profesjonalnie. Sam nie jestem samobójcą, żeby po rozmowie z tobą pójść na Big Maca i popijać go colą. Nie twierdzę, że jestem jakimś przykładem profesjonalizmu, który nigdy nie napije się piwa lub nie zje pizzy. Wszystko jest dla ludzi. Żywienie to jakiś procent, który buduje sportowca, ale wpływ na całość ma wiele czynników. Nie uważam też, żebyśmy – jako polscy piłkarze – mieli problem z przygotowaniem fizycznym. Problem jest inny – brakuje jakości. Na poziomie Ekstraklasy robi się badania wydolnościowe i jeśli trenerowi napiszą czarno na białym, że zawodnik szybko się męczy, nie jest gotowy i siłą rzeczy, zakwasi tak mięśnie, że organizm nie da rady, to po prostu nie będzie grał.
Ty miałeś tak w Legii?
Wtedy byłem naprawdę przetrenowany. Trafiłem na trenera Okukę, który wrzucił mnie do wora z Jackiem Magierą, Tomkiem Kiełbowiczem, czyli końmi do biegania, i mnie poskładało. Kontuzja za kontuzją. Ta Legia to bardziej pobyt, epizod niż granie. A dziś – podkreślam – bardziej brakuje jakości.
W twoim pokoleniu było jej więcej?
Za moich czasów w Ekstraklasie była przepaść. Legia, Wisła, Lech, piętnaście punktów przewagi i reszta. Te drużyny miały bardzo dużą jakość. Widać było wypracowane schematy. Przypominam sobie też jednak Koronę za trenera Wieczorka. Tam też było sporo jakości. Jechaliśmy na schematach i graliśmy po prostu fajnie w piłkę. Takie podobieństwo widzę też u trenera Tarasiewicza, który chce nam dodać tej jakości. Wpaja nam na każdej odprawie, że jesteśmy piłkarzami i mamy grać w piłkę. Poza zaangażowaniem ta jakość jest ważna. Jak raz nie wyjdzie, trudno, może się uda następnym razem. Ale to jest moim zdaniem większy problem niż fakt, że ktoś się niesportowo prowadzi. Pamiętam zdjęcie „Murasia”…
Legendarne zdjęcie.
Ale tak szczerze „Muraś” to na tę chwilę jeden z najlepszych defensywnych pomocników ligi.
To prawda.
I udowadnia to od pięciu lat! Dlatego pytam – skoro wygląda tak, a…
No dobrze, ale jakby wyglądał, gdyby się lepiej prowadził?
Może by wyglądał lepiej. Nigdy nie ma tej gwarancji.
Mógłby wyglądać gorzej?
Nie wiem, czy mógłby. Racjonalnie myśląc, raczej nie, ale wszystko też zależy od genetyki. Jeśli ktoś ma przez całe życie taką budowę, to trudno, żeby nagle się wyrzeźbił i wyglądał jak kulturysta.
Zostawmy to. Powiedz, jaki masz sposób na te swoje stałe fragmenty i dośrodkowania? Jest jakiś klucz do sukcesu? Nie wiem, ułożenie nogi? Może nabieg?
Automatyzm. Trenuję dośrodkowania i od trzech lat wychodzi mi to dobrze, potrafię dorzucić w punkt. Nie zawsze mi się to udaje, ale wszystko wynika z treningu. Bozia sama talentu mi nie dała. Poświęcam na to naprawdę dużo czasu. Kiedy nie czuję, że noga jest zmęczona, ćwiczę dośrodkowania i strzały nad murem, by ten automatyzm pozostał.
Ale jakiś konkretny sposób masz? Czytałem, że ktoś ci podobno zarzucił, że przy takim wykonywaniu wolnych możesz coś sobie zrobić z więzadłami. O co dokładnie chodziło?
Tak, popularny trener od Nutelli zasugerował mi, że tak się nie nabiega na piłkę (śmiech).
Tak, czyli jak?
Nie stoję na wprost piłki, tylko trochę z boku.
Większość staje z boku.
Tak, ale ja stoję na linii piłki, a czasem nawet wychodzę za jej oś. Tak samo postępuję z rożnymi. I gość mi opowiada, że tak się nie nabiega (śmiech). Co mam powiedzieć? Zacząłem się śmiać: „OK, dzięki za uwagę, ale ja swoich przyzwyczajeń nie zmienię”. Kładę też piłkę wentylem w kierunku stopy tak, by był na środku. Nie wydaje mi się, żeby to cokolwiek zmieniało, ale… Ja mam wrażenie, że zmienia (śmiech). Wiesz, jak jest. Człowiek ma swoje przyzwyczajenia i nigdy ich nie zmienia.
Powiedz na koniec, kiedy Podbeskidzie.
Podobno coś się gdzieś ukazało, że ja miałbym być następny, ale w Kielcach czuję się naprawdę dobrze, został mi rok kontraktu i wiem, że szanują mnie kibice, mam zaufanie szatni. Zdaję sobie jednak sprawę, że w życiu wszystko może się zmienić z dnia na dzień, jak u Maćka. On naprawdę miał Koronę w sercu, zostawił tu dużo zdrowia… Po jego ostatnim meczu pojechaliśmy na dwa dni z rodzinami i widziałem, że naprawdę to przeżywa. Pewien zajebiście pozytywny etap jego życia się zakończył, choć poszedł do trenera „taty”, przez co będzie mu łatwiej. Ze mną byłoby chyba podobnie. Nie ukrywam, że zacząłem rozmowy na temat przedłużenia umowy, jednak na razie stanęły w martwym punkcie. Jestem zainteresowany pozostaniem tutaj, ale może się tak okazać, że poszukam szczęścia gdzie indziej.
I wtedy telefon do Ojrzyńskiego?
(śmiech) Wiadomo, że z trenerem dobrze się znamy i obaj sobie wzajemnie pomogliśmy. Nie twierdzę, że tak nie będzie, ale na razie mam określoną robotę w Kielcach i trzeba zapierdzielać, by czuć się spełnionym po sezonie.
Masz też ten komfort, że jesteś jednym z nielicznych zawodników w Ekstraklasie po trzydziestce, którzy nie mogliby narzekać na brak ofert.
Daje mi to siłę. Zaraz stukną mi 32 lata, ale jako piłkarz w ogóle nie czuję się staro. Mam wręcz przekonanie, że ostatnie dwa-trzy lata to nawet statystycznie najlepszy okres mojej gry. Jasne, wcześniej była Steaua i reprezentacja, formę też miałem, ale wtedy nie dawałem zespołowi, ile daję teraz. To naprawdę fajne uczucie. Wtedy pozwalasz sobie na więcej.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Fot. FotoPyK