Reklama

Mecz jest jak trans

redakcja

Autor:redakcja

02 września 2019, 11:02 • 14 min czytania 0 komentarzy

Piotr Tworek swoim nazwiskiem firmuje bardzo dobry start Warty Poznań w pierwszej lidze. Trenerski wychowanek Bogusława Baniaka, Leszka Ojrzyńskiego i Macieja Bartoszka to kolejne obiecujące nazwisko w światku trenerskim. Nam opowiada o stresie, którego każdy szkoleniowiec ma w swoim życiu pod kurek. O tym jak radzić sobie z oddaleniem od rodziny, czego musi wystrzegać się trener, a także jak to jest stracić szatnię. Zapraszamy.

Mecz jest jak trans

***

Jaka jest pana filozofia trenerska?

Gra agresywna, wysokim pressingiem, ofensywna, z jak największą liczbą zawodników ustawionych pod linią piłki. Mam u siebie w pokoju takie motto, które zaczerpnąłem ze szkoły trenerów w Białej Podlaskiej, a dokładnie z wyjazdu szkoleniowego do Nyonu: „Respect, trust and believe in your staff and players”. Zaufanie, wiara w piłkarzy i członków sztabu: to jest przesłanie, którym staram się kierować już w swojej samodzielnej pracy, ale nie ukrywam, musiałem do tego dojrzeć, w początkach bywało różnie. Gdy byłem młody, niedoświadczony, podchodziłem bardziej emocjonalnie do pewnych rzeczy.

Na czym polega różnica między panem wczoraj i dziś?

Reklama

Byłem impulsywny. Komuś coś nie wyszło w treningu, na meczu, człowiek się gotował. Nie było rozmowy, tylko monolog podniesionym głosem, dotykający błędów, ale nie uwzględniając tego, że brały się ze zmęczenia czy braku umiejętności. Wcale zespołowi nie pomagałem. Niektórych młodych hamowałem. Wiem, że to było złe. To są młodzi ludzie, na trybunach są ich rodziny, dzieci – nie bardzo to wyglądało. Wciąż staram się nad tym pracować, bo trener musi wprowadzać swoją osobą spokój w szatni.

Czego absolutnie nie wolno robić będąc trenerem?

Mieszać z błotem. Zawodnik musi wiedzieć, co jest nie tak, ale to musi zostać przekazane merytorycznie. Wytykanie indywidualnych błędów – konieczne. Ale nie na forum zespołu, lepiej porozmawiać w cztery oczy. To ma się przekładać na konkretne wnioski. Wszyscy jedziemy na jednym wózku, między trenerem a piłkarzami musi być symbioza.

Druga rzecz: nie wolno być niesprawiedliwym wobec piłkarzy. Oni również robią swoje analizy, widzą swoje rzeczy, ale również podpatrują kolegów. Nie wolno wskazywać u jednego gracza tylko złych elementów, a u innego głównie dobrych. Ocena musi być sprawiedliwa.

To jest trudne. Każdy piłkarz, który nie gra, uważa, że zasługuje by grać. Wszyscy racji mieć nie mogą.

Zdecydowanie, w każdej szatni jest dwudziestu zawodników przekonanych, że powinni wychodzić na boisko. Ja swoim piłkarzom w Warcie mówię jedną rzecz: chłopaki, macie być gotowi do grania, zawsze, w każdej sytuacji. Po to pracujecie, po swoją gotowość.

Reklama

Ja bym się sfrustrował jednak, gdybym był gotowy do każdego meczu, a jednak w żadnym nie zagrał.

Dlatego niezbędna jest rozmowa, która sprawi, by piłkarz wciąż był na etapie, który daje mu przyjemność treningu i bycia w zespole.

To co by mi pan powiedział, gdybym był pana piłkarzem, trenował bardzo dobrze, był gotowy, ale nie grał?

Na pewno zacząłbym od tego, że szanuję wkładaną pracę, że treningi są świetne. Ale jeśli pan by nie zagrał mimo tych treningów w kilku spotkaniach, to znaczy, że zawodnik na pana pozycji musi prezentować się świetnie, ma dobre mecze, bramki, asysty.

Stracił pan kiedyś szatnię?

Myślę, że tak, w Kotwicy Kołobrzeg. Przychodziłem jeszcze do szatni, ale czułem, że to jest koniec, że zaufanie się wypaliło i trzeba dać szansę innemu trenerowi.

Po czym poznaje się, że straciło się szatnię?

Ciężko do zdefiniować, ciężko wyjaśnić. Człowiek to przeczuwa. Wchodzisz do zespołu, do szatni, do treningu, a czujesz niewidoczną barierę dzielącą cię od piłkarzy. W słowach i w oczach nie ma tej pasji i wiary, że można zrobić coś fajnego.

Mariusz Pawlak powiedział mi, że każdy trener powinien mieć samochód w kombi, żeby w każdej chwili móc się spakować.

Mnie bardzo bolało pierwsze zwolnienie. Zawisza Bydgoszcz, zrobiliśmy awans, to był czas reorganizacji, przeszliśmy razem z IV do II ligi. Byłem młodym trenerem, przeżyłem to mocno. Dzisiaj już tak nie boli. Dziś wiem, że jeśli jestem zatrudniony, to kiedyś będę i zwolniony. Taka kolej rzeczy w trenerskim świecie. Przechodzi się nad tym do porządku dziennego. Nigdy nie wolno trenować z myślą, że ten topór już wisi, że to nic, natomiast taka prawda – zwolnienie jest wliczone w nasz zawód. Ważne jest, żeby potem móc sobie powiedzieć: zrobiłem co mogłem. Więcej nie byłem w stanie z siebie dać.

Jak dokładnie wyglądało to pana pierwsze zwolnienie?

Po zimowym okresie przygotowawczym pojechaliśmy do Legnicy i przegraliśmy z Miedzią gładko 0:3. Zrobiliśmy kilka ciekawych zimowych transferów, przyszli Marcin Krzywicki i Marcin Tarnowski, tymczasem taka porażka, a jeszcze gra naprawdę nie wyglądała dobrze. W ostatnim sparingu też było źle, 1:4 z Jeziorakiem.

Ale wciąż to zwolnienie po jednym meczu wiosny, dość absurdalny moment.

Nie mnie to oceniać, natomiast byłem zżyty z zespołem, uważałem, że robiliśmy fajną robotę i pokazaliśmy w przeszłości, że razem potrafimy coś osiągnąć i podnieść się również z trudniejszych chwil. Zawisza to jednak dla mnie przede wszystkim mnóstwo dobrych wspomnień, pamiętam drugoligowy mecz z Elaną Toruń, na który przyszło siedem tysięcy kibiców. Pamiętam, że gdy dostałem zwolnienie, w szatni pojawiły się nawet łzy. To miłe. Sympatyczne. Wykraczające poza zawód: po prostu się z piłkarzami szanowaliśmy i lubiliśmy.

Dużo potrzebował pan czasu, żeby się otrząsnąć?

Trener nie ma czasu rozpamiętywać, trzeba się otrząsnąć i iść dalej. Szybko pojawiła się propozycja pracy w Świeciu, w niższej lidze, miałem się na czym skupić.

Czego uczy praca w niższych ligach?

Nie będę odkrywczy: wszystkiego. Jest się trenerem bramkarzy, asystentem, nierzadko kierownikiem. Organizacja dodatkowego sprzętu, logistyka, a czasem zawodnicy dzwonią, że jednak zostają w pracy, nie będzie ich na treningu. To uczy organizacji i efektywności: wyciskania soków z każdej minuty, którą spędza się razem na zajęciach. Uważam, że każdemu trenerowi nie zaszkodziłoby poznanie realiów pracy niżej, by później doceniać też to, co się ma w ligach zawodowych. Uczy też… kreatywności, bo jeśli chce się, żeby było lepiej, trzeba dołożyć coś od siebie. W Kotwicy zrobiliśmy tak z Danielem Kokosińskim. Daniel miał znajomego stolarza, zadzwonił i zrobiliśmy cztery duże skrzynie, takie podesty do treningów.

Czy trener to zawód niesprawiedliwy? Porażka może mieć dziesiątki przyczyn, a obrywa się trenerowi.

Taka jest nasza praca i nie wolno się na to boczyć, obrażać, trzeba osiągać wyniki, czy to będzie piękna gra, czy idealna taktycznie, czy prowadzona od tyłu, czy poprzez jedno podanie, wyniku nie można lekceważyć, mówić: on ma znaczenie drugorzędne.

Ale wynik często może być esencją niesprawiedliwości, słabszy wygra.

Zdaję sobie sprawę, że to nie jest zerojedynkowe, że czynników jest wiele, ale taki mamy zawód i nie wolno mieć pretensji czy do szefostwa, czy do kibiców, że oczekują wyników. Trzeba czerpać z każdego dnia maksimum, trzeba do każdego meczu być maksymalnie przygotowanym. Wtedy gdy się niesprawiedliwie przegra, a wszyscy będą mieli pretensje, trener będzie miał pancerz: wiem, że dałem z siebie wszystko.

Czas wolny w pracy trenera jest iluzoryczny. Tomasz Łapiński powiedział mi, że choć wszyscy wróżyli mu, że pójdzie w trenerkę, on świadomie tej pracy nie chciał, bo to zawód, z którego się nie wychodzi: siedzisz z rodziną, a w głowie analizujesz poprzedni mecz, planujesz kolejny.

Tak to wygląda czasami. Urlop, wolny dzień, jeden, drugi, a coś się analizuje, coś się przepracowuje. Nawet gdyby chciało się to porzucić, odciąć, to nie da się. Ciągle myśli się o treningu, o meczach, o układzie personalnym, o taktyce. To bardzo trudne. Idealnie byłoby umieć oddzielić życie pozasportowe od sportowego, ale wydaje mi się to mało realne.

Za to rekompensatą jest adrenalina. Nie ukrywajmy, większość zawodów to rutyna, trener na pewno jej nie ma, co mecz to wydarzenie.

Ta adrenalina wyczuwalna jest w zespole, narasta, im bliżej meczu tym bardziej, nakręca się jak spirala, natomiast jest też stresogenna. Ten stan dla trenera, dla mnie, nie jest euforyczny i przyjemny. Największa kumulacja jest kilkanaście minut przed gwizdkiem. Piłkarze wyszli na rozgrzewkę, trener zostaje sam w szatni, gdzieś słychać głos zza ściany, przechodzi ktoś z masażystów, ale każdy ma swoje sprawy, zostaje się ze sobą, mierzy podjęte już decyzje, czasem podważa, to jest własny świat, w którym jest się sędzią i oskarżonym. Nikogo by ten proces przerwać, tylko nieprzyjemne wyczekiwanie. Ale po pierwszym gwizdku jest najprzyjemniejsze, co czeka w tym zawodzie, to jak trans, to nie do opisania.

Natomiast stresu w pracy jest dużo, z pana opisu wynika to dość wyraźnie.

To jest zawód, w którym oprócz tego, że trzeba zrobić fajną robotę, martwisz się też o zdrowie piłkarzy. W ostatnim meczu (rozmawiamy 27 sierpnia – przyp. red.) mieliśmy przykład Mateusza Kupczaka, zderzenie głowami, rozcięcie, poważna sprawa, szpital. To nie są przyjemne rzeczy, człowiek się martwi. Mecz ze Stalą Mielec, Tomek Boczek upada, pierwsza minuta, pozrywane więzozrosty w stawie barkowym, a za chwilę ślub. Jak on sobie poradzi z pierwszym tańcem? To przecież cholernie ważna sprawa, tak dla niego, jak dla panny młodej. Będzie tańczył z ręką na temblaku?

Mówią o panu, że bardzo żyje pan sprawami szatni.

Myślę, że to normalne, nie róbmy z tego czegoś wyjątkowego. Jak można nie żyć sprawami ludzi, z którymi się bardzo dużo przebywa? Na treningach, na wyjazdach, dzień po dniu? Każdy ma swoją historię, czasem to też dramaty, zakręty, dla innych matury, klasówki, narodziny dzieci. To są istotne kwestie też z punktu widzenia trenerskiego, dają większy wgląd skąd się coś mogło wziąć.

Trener musi mieć wyrozumiałą rodzinę?

Tak, po trzykroć tak. Idealna sytuacja to taka, gdy rodzina jest z trenerem, bo wtedy jest ten kontakt i więź cały czas, trudniej jeśli trener jedzie daleko od domu. Ja jeździłem z rodziną do momentu pracy w Miedzi Legnica, ale gdy moje dziecko poszło do szkoły w Bydgoszczy, jeździłem już sam, pierwszy raz do Bielska. Natomiast kiedy mogę, spędzam czas z rodziną. Celebruję te chwile. Tu faktycznie wyłączam się od spraw piłkarskich. To byłoby już zboczenie, gdybym i wtedy poświęcał czas drużynie. Chociaż nierzadko dzwonią telefony i wtedy i jeśli są naprawdę istotne, muszę odebrać. Niemniej jeśli nie są istotne – przepraszam, mój czas, mojej rodziny, to może poczekać. Chciałem powiedzieć, że przy takim życiu na odległość to wielka praca mojej żony, na której barkach spoczywa wychowanie córki, dom, a jeszcze ma swoje obowiązki zawodowe.

Z tego wynika, że ma pan żonę na medal.

Myślę, że tak, że wielu trenerów też tak powie o swoich żonach. My mamy fajny sposób na podtrzymywanie tego rodzinnego kontaktu – bardzo, ale to bardzo często rozmawiamy. Poprzez FaceTime pomagam córce odrabiać lekcje. Jestem na bieżąco. Ona odrabia, ja kilkaset kilometrów dalej, ale jest video, mikrofon, czuję się jakbym był w domu. Technologie bardzo pomagają.

Czy Marcin Krzywicki był dużym talentem?

Długo z nim nie pracowałem, natomiast zawsze Marcina chciałem w swojej drużynie. Długo zabiegałem, żeby mieć go u siebie, natomiast gdy przyszedł do Zawiszy, popracowaliśmy chwilę i mnie zwolniono. Później zawsze bylem na niego zły, bo prawie w każdym meczu, w jakim grał przeciwko moim zespołom, strzelał bramki, nawet w sparingach. Wysoki, silny, szybki zawodnik – miał też umiejętności, również techniczne całkiem niezłe, potencjał duży.

Nazwałby się pan wychowankiem Bogusława Baniaka?

Trenerowi Baniakowi zawdzięczam bardzo dużo, jak nie wszystko. On mnie wprowadził w ten zawód. Zacząłem w 2005 przy Piotrku Tyszkiewiczu, ale potem był trener Baniak. Miałem 31 lat. Przyszedłem na stadion. Przedstawiłem się, powiedziałem, że jestem chętny, a nawet głodny pracy, że to mnie pociąga. Potem zapytałem czy trener widzi mnie w swoim sztabie. Trener Baniak powiedział:

– Będę ci się przyglądał dwa tygodnie, później dam odpowiedź.

Po dwóch tygodniach nie było żadnej rozmowy, że przeszedłem weryfikację czy cokolwiek. Po prostu dalej pracowałem. Natomiast brakowało mi sporo, pamiętam obóz w Turcji, zajęcia w Warcie, organizuję rozgrzewkę. Spierniczyłem wyznaczenie odległości, nieadekwatne do mocy podań – zespół to wyłapał, to była doświadczona grupa z Krzysiem Gajtkowskim, Piotrem Reissem, Andrzejem Bledzewskim, Tomkiem Magdziarzem. Zespołowi zupełnie nie idzie, dramat. Trener patrzy kątem, patrzy, w końcu gwizdek raz, rozmowa kipiąca charyzmą, stanąłem z boku, zespół jak w zegarku.

– Trenerze, gdzie mi do pracy na poziomie seniorskim.

– Piotrek, spokojnie. Masz czas. Sam zobaczysz na co zwracać uwagę na treningu, jak przygotować, rozpisać, rozrysować.

Na czym polega charyzma trenera Baniaka?

On to po prostu ma. Nie da się tego wytłumaczyć, nie da się tego nauczyć z książek. Po prostu to ma.

Oberwało się panu kiedyś od trenera?

W Kujawiaku mieliśmy tablicę taktyczną, która swoje ważyła. Dzisiaj takie tablice są lżejsze, z fajnego materiału, wtedy zupełnie inna sprawa. Graliśmy z Zagłębiem Sosnowiec, przygotowuję trenerowi tablicę przed odprawą. Problem w tym, że nie miała uchwytów, więc zatejpowałem ją do ściany. Wychodzę z szatni zadowolony, idę korytarzem, miałem coś do załatwienia, jestem na piętrze, w gabinecie, nagle słyszę hałas z dołu. Rumor w zasadzie. A za chwilę:

– Tworek, do cholery!

Trenerowi ta ciężka tablica w środku przemowy spadła na plecy. Pamiętajmy, że taka mowa to szczególny moment: koncentracja, każdy się skupia, rozgrywa już mecz w głowie, trener dodaje motywację, uwagi, nie wolno tego zakłócić. A tu ta tablica.

Trenował pan z niejednym charyzmatycznym trenerem: w Bielsku z Leszkiem Ojrzyńskim.

Zadzwonił do mnie, choć nigdy wcześniej się nie znaliśmy. Dowiedział się o mnie pocztą pantoflową widać i zapytał, czy chciałbym pracować. Dwa razy namawiać nie musiał, Ekstraklasa zawsze jest magnesem, to marzenie każdego polskiego trenera, zobaczyć ją od środka, tu być.

U Leszka nauczyłem się, że zero to zero, a jeden to jeden. Nie ma półśrodków. Zawsze szczerość. Jeśli Leszek komuś coś obieca, dotrzymuje słowa, terminu. Tego samego wymaga. Mówił mi:

– Piotrek, jak ktoś ci coś obieca, powiedz: kiedy to będzie. Nie ma za tydzień, nie ma za dwa tygodnie. Nie ma „niedługo”. Dokładnie kiedy. Miało być w poniedziałek, a nie ma w poniedziałek? Upomnij się.

Leszek to tytan pracy. Spałem u niego czasem po cztery godziny. Do późna w nocy się pracowało. Bardzo dużą wagę przykłada do analiz, więc robiliśmy je z kilku wcześniejszych meczów danej drużyny. Problem w tym, że komputery czasem się wieszały. Przed Śląskiem Wrocław analiza, jest druga w nocy, wszystko mam już wycięte, posklejane, przygotowane, tworzę film na Corelu, trwa renderowanie, 89%, nagle biały ekran. Koniec. Wszystko stracone. Złapałem się za głowę, ale co tu zrobić? Trzeba pracę zacząć od początku. Tej nocy nie spałem, film kończył się renderować jeszcze na przednim fotelu w samochodzie, gdy jechałem na ósmą do klubu, oczywiście z duszą na ramieniu, czy i tam razem się nie zawiesi. Ale udało się.

Bardzo dobrze wspominam tę współpracę, wiele mi dała, zarówno jeśli chodzi o pracę z Leszkiem, jak i grupę piłkarzy, tam był doświadczony zespół – Marek Sokołowski, Robert Demjan, Rysiu Zajac. To taki wzorowy zespół, który wiedział kiedy jest miejsce na szyderkę, a kiedy na pracę. Uczyło mnie to też tych wewnętrznych zasad, zdrowych zasad.

Później kolejny charyzmatyczny szkoleniowiec: tym razem Maciej Bartoszek.

Z Maćkiem znaliśmy się z dawnych lat, gdy ja pracowałem w Kujawiaku, a Maciek w Zdroju Ciechocinek – było nie daleko, był częstym gościem naszym i trenera Baniaka. Przyjeżdżał na mecze, na rozmowy, od tego momentu ten kontakt był utrzymywany, choć nigdy wcześniej ze sobą nie pracowaliśmy.

Ta współpraca chyba układała się dobrze, skoro pracowaliście ze sobą w trzech klubach.

Maciek zaproponował mi współpracę w okresie, gdy straciłem pracę w Kotwicy, a on objął klub w Ekstraklasie.

– Co robisz?

– Nic, odpocznę sobie, nie mam opcji na razie.

– Pomożesz mi w Kielcach?

Oczywiście się zgodziłem, potraktowałem to jako duże zrządzenie losu. Chciałem się dalej uczyć tej piłki ekstraklasowej. Maciek miał i ma kapitalne podejście do zawodników. On ma taki naturalny styl bycia, a jego osobowość przekłada się na zespół. W szatni była i praca, i śmiech, i szczerość, i zrozumienie. To człowiek kontaktowy, gdy trzeba czasem się wycofuje i stawia na swoim, ale ma też w sobie taką dobroć, przez którą cały czas dąży do kompromisu, choć nie jest to często kompromis, który mu służy. To było niezwykle cenne doświadczenie, na pewno jeśli chodzi o współpracę z zespołem dążę dziś w tym samym kierunku.

Jak to się stało, że zameldował się pan w Warcie Poznań?

Miałem konkretną propozycję pomocy trenerowi Jackowi Zielińskiemu w Arce Gdynia. Byliśmy po słowie, gdy zadzwonił z Warty dyrektor Graf. Byłem już dogadany z trenerem Jackiem, więc niezręczna sytuacja, natomiast on jako doświadczony człowiek i trener spokojnie, z wyczuciem, powiedział, żebym robił to, co dyktuje mi serce. Każdy pracuje i szkoli się po to, by kiedyś spróbować pracy na własny rachunek. Podjąłem wyzwanie, przyjechałem.

Jak się pan czuje w Warcie?

Dobrze z trzech powodów: ten klub jest mi bliski, już tu pracowałem, łatwiej więc go „wyczuć”. Po drugie, zespół był budowany odpowiedzialnie, szatnia jest zgrana i poukładana, wszystko ma ręce i nogi. Po trzecie, do domu mam 130 km, więc mogę być częściej, fajne zrządzenie losu.

O co gra w tym sezonie Warta?

O to, o czym rozmawialiśmy przed sezonem: o pewność w grze, o to by nie spoglądać z niepokojem za siebie. Taki cel wyznaczyliśmy sobie na rozmowie kwalifikacyjnej. Natomiast wszyscy mamy też ten sam cel drugi: w każdym meczu grać jak najlepiej.

To na koniec pytanie: jak Tomek Boczek poradził sobie z pierwszym tańcem?

Świetnie! Wykurował się, doszedł do siebie i poszło.

Rozmawiał Leszek Milewski

Fot. Michał Chwieduk/400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...