Ostatnia minuta ważnego meczu. Wynik jest na styku, a ty podchodzisz do rzutu wolnego, do bramki nie więcej niż 20 metrów. Głęboki wdech i walisz po samych widłach, po czym toniesz w objęciach kolegów i jesteś bohaterem. Kto jako kajtek nie wyobrażał sobie takiego scenariusza, prawdopodobnie ma śmietnik zamiast serca. Dlaczego relację z meczu Arki z Lechem zaczynamy w ten sposób? Ano dlatego, że dziś przed tą swoją wymarzoną okazją stanął 20-letni Kamil Antonik, ale zaprezentował tylko, jak nie należy się w niej zachowywać. Mówiąc wprost – mamy nadzieję, że nam wybaczycie – obsrał się po same pachy.
Co prawda nie mówimy dokładnie o rzucie wolnym, bo gdyby Arka taki miała, to nikt Antonika nie dopuściłby do piłki, ale sytuacja była nawet lepsza. W czwartej minucie doliczonego czasu gry, przy stanie 0-0, fatalnie pomylił się Kostewycz, który jako ostatni obrońca chciał zagrać piłkę do swojego bramkarza, a niefortunnie wyłożył ją przeciwnikowi.
Skrzydłowy Arki miał mnóstwo miejsca i mnóstwo czasu. Mógł zrobić wszystko. Wybrał minięcie van der Harta, co do pewnego momentu nawet nieźle wyglądało, ale sęk w tym, że później… przewrócił się o własne nogi. Czasami piłkarze w takich sytuacjach po prostu głupieją, ale Antonik odstawił taką manianę, że postacie grane przez Jeffa Danielsa i Jima Carrey’a w słynnej komedii to przy nim wybitni intelektualiści. Nawet nie za bardzo mamy pomysł, co chłopak chciał osiągnąć. Wymusić karnego? Paweł Raczkowski musiałby być najbardziej naiwną osobą na Wybrzeżu, by uznać, że wracający Crnomarković maczał palce w jego upadku.
Innych pomysłów raczej nie mamy, więc pozostaje Antonikowi tylko współczuć. Zresztą tak brzydki bąk dość mocno pasuje do jego dotychczasowej przygody z Ekstraklasą, której pewnie w ogóle by nie było, gdyby nie przepis o młodzieżowcu. O ile w debiucie z Jagą wyglądał jeszcze przyzwoicie, o ile w Szczecinie szwankowała u niego głównie skuteczność, o tyle w ostatnich dwóch kolejkach słabszego młodzieżowca w całej lidze nie widzieliśmy. Oo tym, co dziś odwalił po wejściu z ławki, w zasadzie już możemy napisać, że ustrzelił tu hat-tricka.
Dobra, tyle o tym szczawiku, bo przecież za nami nie najgorszy mecz i niespodzianka. Lech był zdecydowanym faworytem, ostatnio pisaliśmy nawet, że każda strata punktów z taką Arką to będzie wstyd, ale trzeba oddać drużynie Jacka Zielińskiego, że dziś już trochę przypominała ekstraklasowy zespół. Może to kwestia tego, że na ławce wylądowali mający słaby początek sezonu Marciniak i Zbozień oraz pozorant Busuladzić, może to piłkarze uznali, że najwyższa pora trochę pozapierdalać – nie wiemy, ale momenty dobrej gry były.
Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby nie dobre interwencje Pavelsa Steinborsa, to do Poznania wracałby wesoły autobus. Znów z przyjemnością patrzyło się na grę Pedro Tiby i Darko Jevticia, ale szkoda, że do ich poziomu nie dostosowała się reszta ofensywy gości. Jasne, wspomniana dwójka też miała swoje okazje (kończyło się na interwencjach Steinborsa, słupkach, pudłach), ale stawiamy dolary przeciwko orzechom na to, że gdyby choć trochę podobną formę zaprezentowali Jóźwiak, Makuszewski i Gytkjaer, nawet łotewski superman byłby bezradny. Tymczasem Makuszewski koncertowo spartolił szansę w pierwszym składzie, Jóźwiak miał kłopoty zarówno defensywie, jak i w ofensywie, a Gytkjaer założył czapkę-niewidkę.
Gdyby nie Antonik, najgorszego gracza meczu wybieralibyśmy chyba właśnie z tego grona, a tak trochę im się upiekło. Lech jakoś ten podział punktów pewnie przeżyje, bo gra nie wyglądała najgorzej, Arka też, bo dla niej każdy punkt jest na wagę złota, ale trochę jak w tym dowcipie – niesmak pozostanie.
Fot. newspix.pl