Nikt z nas nie lubi być w życiu oszukiwany. To okropne uczucie, gdy wierzyło się w uczciwe zamiary drugiej strony i okazywało się, że zostaliśmy nabrani. Miała być pizza z szynką, a zamiast tego rzucono ananasa. Zapłaciliśmy za ekspresową dostawę, a kurier przychodzi dzień po terminie, na dodatek dopiero po telefonie do centrali, bo wcześniej “nikogo nie zastano w domu”, mimo że cały czas w nim byliśmy. Samochód miał być w pełni sprawny, Niemiec płakał jak sprzedawał. I faktycznie płakał, ale ze szczęścia. Garnki za 10 tys. zł miały mieć uzdrawiającą moc pochłanianą przez gotowane ziemniaki i o dziwo nie miały.
Do dużego nieporozumienia mogło też dojść podczas pewnej transakcji na linii Warszawa-Barnsley. Beniaminek Championship chciał kupić napastnika, czyli gościa, który jest łasy na gole, dochodzi do sytuacji i je wykorzystuje. Ba, zamierzał pobić swój rekord transferowy i zapłacić prawie 3 mln euro za Sandro Kulenovicia, gdzieniegdzie znanego pod nieco zmienionym nazwiskiem, sugerującym problemy z poruszaniem się.
Szefów Legii ruszyło jednak sumienie i odmówili. Nie mieli serca, żeby dokonywać rozboju w biały dzień i wciskać komuś podróbę wartą 20 razy mniej niż deklarowany oryginał. Barnsley nie dostałoby bowiem napastnika, tylko kogoś, kto z różnych, nie do końca wyjaśnionych względów, pełni funkcję występującego na tej pozycji. Anglicy chcieli skoczyć na główkę do pustego basenu i liczyli, że jednak sobie popływają. Polscy przyjaciele wyprowadzili ich z błędu i przywrócili trzeźwość spojrzenia.
Kulenović w meczu z Atromitosem kolejny raz potwierdził, że lista jego atutów jest na razie mocno ograniczona. W zasadzie dochodzi do nadużycia, gdy mówimy o liście, bo znalazłaby się tam tylko dwa punkty: wiek i wzrost. To na dziś jedyna wartość Chorwata. Nawet o sile fizycznej trudno w jego przypadku mówić, wiele tego typu starć z obrońcami przegrywał. O jakiejkolwiek jakości piłkarskiej już w ogóle nie ma co wspominać. Jak na początku drugiej połowy dostał podanie potencjalnie dające sytuację sam na sam, to przyjął sobie piłkę do tyłu, cofając akcję i nawet wtedy po prostu ją stracił. Po chwili ładnym prostopadłym zagraniem obsłużył go Domagoj Antolić (poważnie, dziś nawet dobrze się prezentował), ale zanim zaskoczony Kulenović się poskładał, dołożył węgla do pieca i zaczął się ruszać, dawno było po temacie. Znów minęło kilka minut i Luquinhas po świetnej akcji powinien mieć asystę, ale jego chorwacki kolega koślawo przyjął sobie piłkę, mimo tego ciągle miał bardzo dobrą sytuację, a i tak trafił tylko w boczną siatkę.
Ponadto chorwacki “snajper” irytował pasywnością w grze bez piłki, przy dośrodkowaniach ze skrzydeł nie wykazywał wielkiej determinacji w walce o pozycję, rzadko próbował wyprzedzać obrońców. Nic dziwnego, że jako pierwszy zszedł do bazy.
Legia nie wygrała z Grekami wyłącznie przez Kulenovicia, ale to on był głównym hamulcowym. Wystawienie go dziś kosztem Carlitosa ociera się o sabotaż. Można byłoby to jeszcze wcześniej tłumaczyć motywem zarobkowym, skoro jednak odmawia się frajerowi klientowi wykładającemu na stół poważne pieniądze, pozostaje już jedynie szukać zagubionego rozumu. Legia mogła skasować ponad 10 milionów złotych za gościa, który zdobył pięć bramek w Ekstraklasie. Liczy jednak na więcej. Za chwilę może nie być ani kasy, ani IV rundy eliminacji Ligi Europy. Zostanie Kulenović i coś trzeba będzie wtedy z nim zrobić. Ale co?
Fot. FotoPyk