Jeszcze miesiąc temu na papierze wyglądało to nader solidnie. Linia pomocy z Novikovasem, Nagy’em, Gwilią, do tego w ataku Carlitos – przecież już za same nazwiska w ataku Legii powinno się dopisywać jednego gola. Ale na początku sezonu właściwie każdy z ofensywnych piłkarzy wicemistrzów Polski jest rozczarowaniem. I kolejne spotkania legionistów wysyłają sygnał w Polskę – „hej, nie musicie się nas bać, przesadzacie z tym respektem”.
Sami pamiętamy naszą reakcję po tym, gdy Legia ogłosiła transfer Waleriana Gwilii. Jedno z odkryć wiosny, być może najlepszy, a na pewno jeden z najlepszych zimowych transferów do Ekstraklasy. Gość, który kapitalnie bije stałe fragmenty gry, a i jeszcze widzi na boisku tyle, że podejrzewaliśmy go o jakąś gorącą linię z Sauronem. Wcześniej przy Łazienkowskiej zameldował się Arvydas Novikovas, najefektywniejszy i najefektowniejszy skrzydłowy tej ligi w ostatnich sezonach. Mało? Kreator Andre Martins za tą dwójką, Dominik Nagy po udanej wiośnie…
Zanim ta cała paczka wybiegła na boisko, spodziewaliśmy się, że będą jak trebusz w starciu z nieopancerzonym oddziałem przeciwnika. Tymczasem póki co zderzenie z rzeczywistością jest brutalne. Po dwóch kolejkach legioniści mają jednego gola strzelonego z gry. Poza tym – Kulenović po rzucie rożnym w starciu z Pogonią, Gwilia po wrzutce z autu z Koroną. Jeśli dorzucimy do tego wyjazdowe zerozeryzmy w europejskich pucharach z klubami, które muszą grać na orlikach, wyjdzie na to, że w dotychczasowych sześciu meczach ta teoretycznie silna linia pomocy Legii potrafiła narzucić swój styl gry jedynie Europa FC. Czyli klubowi, który ma szatnię na lotnisku.
A tu trzeba zagrać ze Śląskiem, który zanotował najlepszy start w lidze od osiemnastu lat i który kontynuuje właśnie najdłuższą passę zwycięstw w historii klubu. Bo do tych dwóch zwycięstw z tego sezonu dokładamy cztery starcia wygrane w grupie spadkowej z sezonu wcześniejszego. Oczywiście to starcie z Piastem udało się wygrać fartem, rzecz jasna jeszcze w maju wygrywać było łatwiej, bo goliło się chociażby Zagłębie Sosnowiec. Ale nikt nam nie powie, że skoro Legia musiała się upocić – bardziej z nerwów niż wysiłku – z KuPS-em, to ze Śląskiem będzie miała spacerek.
I największego problemu upatrujemy właśnie w tym, że gra w ataku klei się Legii jak rzepy do lustra. Czyli wcale. Z jednej strony rozumiemy to, że rotacja Vukovicia nie pomaga zawodnikom w złapaniu rytmu czy po prostu w zgraniu się. Ale z drugiej strony wymówek nie kupujemy, bo patrząc na Novikovasa, Gwilię czy przesuniętego na dziesiątkę Carlitosa – ci goście mają takie umiejętności powinni wykreować po dwie setki od głowy na mecz. I to minimum.
O ile zostaną wystawieni.
Bo pachnie nam dziś kolejnym eksperymentem z cyklu „spróbujmy Vesovicia na środku pomocy, Jodełka tym razem sprawdzimy jak sobie radzisz na skrzydle, a w ataku Majecki, no bo “widzieliście kiedyś bramkarza strzelającego gole? Zaraz nam się zgłosi jakiś Krasnodar”. Poprzeczka w absurdalnych decyzjach personalnych jest ustawiona wysoko, bo przecież Jodłowiec śmigający jako ofensywny pomocnik w Kielcach… O skali niewypału tego pomysłu niech świadczy fakt, że na tle „Jodły” błyszczał nawet Ojgen Gnjatić. A mamy wrażenie, że po takim występie legionisty to błyszczałby przy nim nawet pień obsypany brokatem.
Pomocnicy pomocnikami, jest w kim wybierać. Problemem Legii może być jednak obsada ataku. Sandro Kulenović raczej nie zagra, bo po pierwsze – ma zakwasy w barkach po łapaniu się za głowę po kolejnych pudłach w meczu z Finami, a po drugie – Legia będzie na niego chuchać i dmuchać, żeby nie rozsypał się przed ewentualnym transferem. Jest poważny temat Burnley, na stole mogą pojawić się nawet dwie bańki euro, a nie po to Vuković wystawia go w każdym meczu i jeszcze wyznacza do karnych, żeby taka okazja przeszła klubowej księgowej obok nosa…
Kto zatem za niego? Wobec kontuzji Sanogo, opcję są dwie (zapomnijcie o tym Majeckim) – Jarosław Niezgoda lub Jose Kante. Sęk w tym, że Niezgoda ostatniego gola strzelił w kwietniu zeszłego roku, a później męczyły go kontuzje. Kante? W Terragonie przez pół roku do siatki trafił trzykrotnie, a i w Legii chyba nie mają planu co z nim dalej począć. Chociaż trzeba pamiętać, że to jego asysta dała w Kielcach pełną pulę punktową.
Kojarzycie historię o 23. Jednostce Specjalnej Kwatery Głównej w armii amerykańskiej? Jeśli nie, to może coś wam powie nazwa „Armia Duchów”. To taki niewielki oddział, który świetnie imitował swoją wielkość. Siły wroga myślały, że naprzeciw nich suną wielkie, uzbrojone oddziały – wieźli ze sobą atrapy dział i czołgów. Tymczasem, gdy podeszło się bliżej, wówczas okazywało się, że to tylko nieco ponad tysiąc żołnierzy bez poważniejszego uzbrojenia.
I na początku Legia przypomina nam właśnie taką Armię Duchów. Problem w tym, że ten amerykański oddział wcale nie pchał się do walki i najlepiej, gdyby za wszelką cenę jej uniknął, bo celem żołnierzy z 23. JSKG była dezinformacja wroga. A Legia dzisiaj na boisko i tak będzie musiała wyjść.
fot. FotoPyk