Mateusz Rajfur nie zazdrości Grzegorzowi Krychowiakowi. A w teorii mógłby, bo ich losy długo ściśle się ze sobą wiązały. Kilkanaście lat temu przepowiadano im europejskie kariery, powoływano ich na zgrupowania młodzieżowych kadr i szkolono w Bordeaux. Wybić udało się tylko temu drugiemu. Pierwszy musiał znaleźć alternatywną drogę życia.
W długiej rozmowie opowiada m.in o efekcie żartów dzisiejszego gwiazdora reprezentacji Polski z francuskiego akcentu, pobycie w szkółce nad Garonną, lizaku Laurenta Blanca, przekomarzaniu się Andrzeja Szarmacha z byłymi reprezentantami Francji, zawziętości Dariusza Dziekanowskiego, niezdrowym gwiazdorstwie i symbolicznej zakrwawionej skarpetce w Wiśle Kraków.
Zapraszamy.
***
2 lipca – otrzymujesz tytuł inżyniera na architektonicznym wydziale Uniwersytetu Zachodniopomorskiego. 3 lipca – Lokomotiw Moskwa wykupuje Grzegorza Krychowiaka z PSG za kwotę 12,5 miliona euro.
Bóg chciał, żeby tak potoczyły się nasze losy. Kilkanaście lat temu wyjechaliśmy razem do szkółki Bordeaux i zapowiadaliśmy się na perspektywicznych piłkarzy. Minęło trochę czasu, Grzesiek robi karierę, ja musiałem swoją zakończyć i szukać nowej drogi. Stanowię przy tym ciekawy przykład dla rodziców dzieci, wchodzących w świat piłki, że można być zdolnym, ułożonym, zdeterminowanym i wcale nie przebić się do wielkiej piłki. Mogą przydarzyć się zawiłości zdrowotne, jakieś niedopatrzenia, problemy, które uniemożliwią spełnienie dziecięcych marzeń i trzeba szukać nowej drogi. Ja poszedłem w stronę nauki.
Cały czas borykałem się z przeróżnymi urazami, a Grzesiu zawsze miał to szczęście, że kontuzje go omijały. Poza tym absolutnie nie dziwię się temu, że doszedł do reprezentacji Polski, wielomilionowych transferów, finałów europejskich pucharów i gry w wielkich klubach w silnych ligach. Zawsze miał cel, wiedział, że będzie grał i faktycznie grał. Nie balował, nie pił, bo miał określone marzenia.
A ty balowałeś i piłeś?
Oczywiście, że nie, miałem identycznie ułożone w głowie jak Krycha. Wyznaczone priorytety. Ułożyłem sobie optymalną drogę do zrobienia kariery i konsekwentnie ją realizowałem. Różniło nas tylko zdrowie. We Francji on regularnie grał, a ja oglądałem to z boku, męcząc się z jakąś kolejną bolesną dolegliwością. Przez cały czas towarzyszył mi prosty schemat. Miesiąc gram, dwa miesiące się leczę. I tak w kółko. Ogromnie wpływa to na psychikę. Masz szesnaście lat, chcesz wszystko, a nie możesz nic. Bezsilność.
Nigdy jednak nie postawiłem wszystkiego na jedną kartę. Myślałem nieustannie, co będzie ze mną po zawieszeniu butów na kołku. Wymyśliłem sobie nowego siebie. Jako architekta. A wielu piłkarzy ma z tym problem, bo kończą karierę z wyeksploatowanym ciałem, niezdolnym do pracy fizycznej i nieprzygotowani do pracy umysłowej w biurze, która wymaga studiów. Nie mówię tu oczywiście o Grześku, który we Francji studiował, w Warszawie założył modny sklep z ubraniami, a na pewno potrafi dobrze zagospodarować swoje środki z kariery, żeby po wszystkim żyć sobie na poziomie.
Obu was długo stawiano na równi, twierdzono, że jesteście przyszłością polskiej piłki. Podkreślasz, że mieliście ułożone w głowach i przeciwstawiłeś temu hulaszcze życie młodego człowieka. Pojawiały się pokusy?
Całkowicie się na nie uodporniliśmy. Przychodziliśmy do Stali Szczecin z zewnątrz, wiedząc, czego od tego czasu oczekujemy. Na treningach zostawialiśmy całe serce. Sto procent. Inni chowali się za drzewo, odpuszczali, robili mniej, a my tylko szukaliśmy okazji, żeby dołożyć sobie ćwiczeń, biegów, zadań. Żyliśmy ze świadomością, że mamy swoje pięć minut i lepiej byłoby ich nie przehulać.
We Francji za to nie było nawet szans, żeby pozwolić sobie na trochę luzu. Rano – trening. Południe – nauka języka. Popołudnie – znowu trening. Wieczorem – regeneracja. Cały dzień zajęty. Nie mieliśmy zwyczajnie nawet chwili czasu, żeby zacząć zastanawiać się, czy gdzieś nie wyskoczyć i nie poszukać innych wrażeń. Ta dyscyplina bezpośrednio przekłada się na życie. Nigdy nie spóźniam się do pracy. Jest trening o 8, jestem na 8. Jest spotkanie o 8, jestem na 8.
Ciężko było wam się przystosować do warunków życia we Francji? Nowi ludzie, nieznany język, inna kultura.
Młodości towarzyszy przebojowość. Nie baliśmy się za bardzo, choć obawialiśmy się, jak to będzie z komunikacją. Wiedzieliśmy, że Francuzi robią wszystko, żeby unikać używania angielskiego, więc już na samym początku zadanie było trochę utrudnione. Akurat jednak mieliśmy to szczęście, że trafiliśmy na zgraną grupę w szatni i choć początkowo absolutnie ich nie rozumieliśmy, to łapaliśmy od nich różne wyrażania, a po pół roku na spokojnie mogliśmy z każdym pogadać. Ponadto od początku przydzielono nam do nauki żonę wiceprezesa, Hiszpankę, która uczyła nas po kilka godzin w tygodniu francuskiego. Zaowocowało. Grzesiek studiował w tym języku, a ja pisałem maturę francuską w Krakowie i kiedy z narzeczoną pojechałem do Paryża, to nie miałem żadnego problemu z komunikacją.
Młody Francuzi w szatni nie chcieli obcokrajowcom pokazać swojej wyższości?
Chłopaki mieli świadomość, że przychodzimy na dłużej, więc potraktowali nas jako wzmocnienia zespołu. Nie było krzywych spojrzeń. Nikt nie pokazywał swojej dominacji. Za mądrzy ludzie na takie zagrywki. Tam naprawdę wyszkoliło się kilku porządnych piłkarzy. Grégory Sertic jest zatrudniony przez Olimpique Marseille, Paul Lasne występuje w Montpellier, a Gabriel Obertan przewinął się nawet przez Manchester United. Nieprzypadkowi ludzie.
Trenerem pierwszego zespołu był wówczas Laurent Blanc. Czasami przychodził na treningi. Przyglądał się, obserwował, zapamiętywał. W Bordeaux wszystkie boiska znajdowały się obok siebie, więc seniorzy trenowali obok juniorów, a klub zamieniał się w jedną wielką rodzinę. Podobało mi się też coś, czego nie widziałem w takiej Wiśle Kraków, a oba kluby gdzieś w tym okresie ocierały się o wielką piłkę, oczywiście we Francji byłem jej bliżej, ale kurczę, tam rzucał się w oczy szacunek do każdego pracownika. Każda sprzątaczka, kucharka, pomoc klubowa mogła liczyć na docenienie. Znani piłkarze nie przechodzili obok, traktując tych ludzi jak powietrze, a do każdego się uśmiechali, buzi-buzi, dziękuję, proszę, bardzo mi miło. Tworzy to kapitalny klimat. A w Krakowie? Każdy sobie rzepkę skrobie. On, tutaj, jest wielką gwiazdą i nie będzie się nikomu kłaniał.
Z czego wynika ta różnica?
Nie mam pojęcia, bo ryzykownym byłoby stwierdzenie, że jest to uwarunkowanie narodowościowe. Mnie francuskie zwyczaje dużo nauczyły w wyrażaniu szacunku poprzez małe gesty. Zauważam pracę setek ludzi, którzy mniej zarabiają, ale bez nich klub, firma czy nawet społeczeństwo nie mogłyby prawidłowo funkcjonować. Kibice widzą tylko piłkarzy, a na ich sukces pracuje rzesza masażystów, kucharek, pracowników, nawet ochroniarzy.
Nie brakowało ci może trochę bezczelności, żeby zrobić karierę? Te wszystkie plany, ukłony, szacunek do codzienności są godne podziwu, ale często musi pojawić się też jakiś element szaleństwa.
W tamtych warunkach każdy musiał być ułożony, a na boisku? Z Grześkiem wyszliśmy z polskiej szkoły. Nie odstawialiśmy nogi. Bali się nas, bo oni preferowali piłkę techniczną, a my choć nie odstawaliśmy od nich w aspekcie czysto piłkarskim, to dokładaliśmy jeszcze do tego agresję. Wschodni styl. Szanowali nas za to. W ten sposób zbudowaliśmy sobie pozycję. Bo z treningu na treningu wszyscy zaczęli widzieć, że nam zależy i nie zostawiamy nikomu, a na pewno samym sobie, przestrzeni na odpuszczanie. I z dnia na dzień się wkomponowaliśmy w grupę.
Szesnastoletni chłopcy byli wystarczająco samodzielni, żeby bezproblemowo radzić sobie w obcym kraju?
Naszym menadżerem był legendarny Andrzej Szarmach, który mieszkał sto kilometrów od Bordeaux, więc jeśli pojawiał się jakiś poważny problem, to zawsze mógł nam pomóc, ale na co dzień zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę i zobligowani do samodzielności. Bardzo pomagały nam panie z klubu, zachowujące się trochę jak ciotki, zajmujące się kuchnią czy praniem. Nie odczuwaliśmy, dzięki wsparciu, że jesteśmy gorsi, obcy czy z innego kraju.
W klubie dostaliśmy sygnał, że dopiero po roku będziemy oceniani. Przez pierwsze dwanaście miesięcy mieliśmy się zaaklimatyzować, odnaleźć, nauczyć języka. Zaufali nam. Widzieli nas na meczach kadr młodzieżowych, testach przed podpisaniem kontraktu, zajęciach indywidualnych i grupowych, więc nie było miejsca na przypadek i mogli sobie pozwolić na danie nam czasu.
W kadrach młodzieżowych zaliczyłeś sporo występów.
Faktycznie, tych meczów się trochę nazbierało. Będąc w U-13 brałem udział w Turnieju im. Kazimierza Górskiego, gdzie mierzyły się ze sobą wszystkie kadry wojewódzkie. Wygraliśmy, prowadząc naszą ekipę z Grześkiem i od tamtej pory trener Globisz regularnie zaczął nas powoływać do swoich reprezentacji. A kilka lat później Dariusz Dziekanowski dał mi, Michałowi Janocie i Grzegorzowi Krychowiakowi szansę występów z rok starszymi od nas chłopkami, walczącymi wówczas o awans na Mistrzostwa Europy.
Eliminacje odbywały się w Zielonej Górze, ale wcześniej mieliśmy jeszcze czas na przygotowania i jakieś mecze kontrolne. Pierwszy sparing – dostałem wślizgiem w nogę. Momentalnie spuchła, bolała, czułem dyskomfort. Całe tygodniowe zgrupowanie we Wronkach przeleżałem w hotelu. Tylko jadłem, piłem i chodziłem na rehabilitacje. Trener miał dwudziestu trzech zawodników w kadrze i miał wybrać osiemnastu na eliminacje. ,,Kurczę, wracam do domu’’ – pomyślałem i byłem tego naprawdę pewny, bo nawet z Wronek do Szczecina miałem blisko. Przychodzi dzień decyzji, chodzę o kulach, Dziekanowski czyta piątkę, która jedzie do domu i zaskoczenie, bo mnie nie wyczytał. Po wszystkim podchodzę do ,,Dziekana”:
– Trenerze, proszę na mnie spojrzeć, czemu nie jadę do domu?
– Ty? Ty się przydasz się.
– Przecież nie mam nawet nogi sprawnej!
Tylko się uśmiechnął pobłażliwie i tak zostałem na kadrze. Pierwszy mecz – nie grałem, przegraliśmy, a ja truchtałem sobie wokół boiska. W międzyczasie przyjechali skauci z Bordeaux, ale to już tylko popatrzeć, bo wszystko było przyklepane. Przed drugim meczem podchodzi do mnie trener i mówi:
– Musisz zagrać.
– Jak to muszę? Mam spuchniętą nogę, nie mogę biegać szybko, ale dobrze, mogę wejść, tylko trener zapamięta, że 3:0 do przerwy i schodzę.
No i było 3:0 do przerwy. I zszedłem. Taki ze mnie prorok. I w ostatnim meczu zagrałem całe spotkanie. Wygraliśmy po pięknym golu Maćka Rybusa w samo okienko. Też były jaja, bo nikt nie chciał strzelać wolnego, ktoś pogonił ,,Rybę’’ i za chwilę cieszyliśmy się z prowadzenia.
Krychowiak, Janota, Rybus. Mocny rocznik.
Kilku się przebiło. Jestem wdzięczny Dziekanowskiemu, że dał mi wtedy szansę i pozwolił, mimo urazu, zagrać w dwóch meczach. Awansu finalnie nie było, bo przegraliśmy jednym punktem. Szwajcaria awansowała z pierwszego miejsca.
Dziekanowski został całkowicie zapomniany w roli trenera.
Potrafił się uwziąć, jeśli mu na kimś zależało. Sporo mi od niego dostawało. Nakręcał, motywował, podszczypywał. Miał pomysł na grę, bo mógł operować na ciekawych zawodnikach.
A potem we Francji mogłeś spotkać Laurenta Blanca, o którym wspomniałeś, że przychodził na wasze treningi.
Przychodził zawsze z lizakiem. Taka ciekawostka. Oryginalny styl bycia. Nigdy nie wchodził w gry i nic nie tłumaczył, ale sporo rzeczy konsultował z trenerami, a tych mieliśmy pierwszorzędnych. Prowadzili nas Patrick Battiston i Marius Trésor. Obaj utytułowani, byli reprezentanci Francji. Za swoich czasów grali przeciw Andrzejowi Szarmachowi, który często przyjeżdżał do Bordeaux, będąc naszym menadżerem i kiedy ten pojawiał się w klubie, to zawsze ich podszczypywał, że strzelał im bramki, grając w Auxerre. Nie było też żadnego faworyzowania Francuzów. W akademii uczyło się trochę chłopaków ze wschodu Europy, wielu z Afryki i każdy mógł liczyć na takie samo traktowanie.
Tamtejsze szkolenie jest bardzo niedocenianie, a co roku wielu młodych zawodników z francuskich akademii zasila Ligue 1 i reprezentację Tricolores, podbijając potem Premier League, Bundesligę czy La Ligę. A jest to efekt wszechstronnej metody szlifowania młodych talentów z naciskiem i na technikę, i na fizyczność, i na wyszkolenie taktyczne.
Mnie się ta elastyczność i wszechstronność bardzo podobała. Dodatkowo dochodził fakt, że żyliśmy na południu Francji i dominował gorący klimat. Rano aplikowano nam bieganie, siłownie, czysto fizyczne rzeczy, a po południu dominowały gierki, łączące technikę z rozumieniem gry. Wszystko rozplanowane. Bardzo podobało mi się też to, że trenerzy rozmawiali indywidualnie z każdym zawodnikiem. W konkretnym czasie otrzymywaliśmy ocenę naszego progresu i wytłumaczenie sztabu szkoleniowego. A w Polsce to bywa różnie. Trenerzy mają swoich ulubieńców, z jednymi gadają, z innymi nie, jednych promują, innych ignorują. A tam kontakt bezpośredni był nawet ważniejszy od grupowego.
Trafiliśmy też na wybitnego eksperta od przygotowania indywidualnego. To był facet, który pracował z nami nad aspektami technicznymi, a przez lata równolegle współpracował z Zinedine Zidanem, a każdy pamięta, jak fenomenalny pod każdym względem był to piłkarz. Jeśli ktoś miał kontuzję, to nie musiał wchodzić od razu w zespół, tylko dostawał czas, żeby poćwiczyć sobie z tym człowiekiem. Dwa, trzy tygodnie etapu luźniejszego, rozbiegu przed wejściem w wyższy wysiłek. I on właśnie był za to odpowiedzialny.
Czyli pół żartem, pół serio: miałeś z nim sporo zajęć.
Widzieliśmy się regularnie. Nie ukrywam. Starszy pan. Dużo kontaktów z piłką, krótkie prowadzenie, technika, myślenie, na pewno nic na zasadzie prostego kopnij-biegnij. W Bordeaux mieli wspaniałe podejście do każdego zawodnika. Zupełnie inne niż w Polsce, gdzie przyjechałem do Wisły i póki byłem zdrowy, to wszyscy mnie klepali po plecach, a jak się przydarzała kontuzja, to automatycznie stracili zainteresowanie i szukali następnego zdrowego. Różnica jest taka, że we Francji patrzyli na mnie jak na człowieka, a potem w Krakowie jak na zawodnika, a wręcz jak na rzecz.
W Bordeaux nie liczyło się tylko to, żebym dobrze grał w piłkę, bo w tamtej akademii każdy miał potencjał, ale też, żebym się uczył. Jeśli ktoś nie osiągał satysfakcjonujących wyników w nauce, nie mógł dostawać szansy w klubie. Klarowny układ. Mieli świadomość, że z trzydziestu zawodników z rocznika, wybije się maksymalnie pięciu-sześciu, a reszta będzie musiała sobie poradzić. I zależało im na tym, żeby każdy, wychodząc z klubu miał podstawową bazę intelektualną – maturę.
Jak wyglądała wasza edukacja?
Początkowo zawiesiliśmy naukę i uczyliśmy się języka. Dopiero w następnym roku poszliśmy do szkoły, ale na dziwnych warunkach, bo sami nie wiedzieliśmy, czy nas oceniają, czy nie. Potem francuskie papiery z tej szkoły nie przeszły mi w Krakowie i musiałem od nowa zaczynać prywatne liceum.
Mieliśmy za to cały czas kontakt z francuskim. Dostawaliśmy indywidualne lekcje z kolegami z Afryki, którzy znali język, ale w jego innej odmianie. W ich krajach nie używa się przedrostków i odnosiło się wrażenie, że nie porozumiewają się gramatycznie. Nigdy nie było tak, żeby nas izolowano z tą początkową nieznajomością.
Szybko nauczyłeś się języka?
Nasza pani profesor, ta Hiszpanka, zakazywała nam używać polskiego, nawet kiedy rozmawialiśmy między sobą. Wszystko po to, żebyśmy szybciej się uniezależnili. Śmiesznie bywało. Grzesiek zawsze śmiał się z francuskiego akcentu, każde słówko wymawiał z przekombinowanie poprawną manierą, aż w końcu… po prostu mu to zostało. Wciskał też jej zawsze, że mieszka w Szczebrzeszynie.
Pytanie po co, skoro sam jest z Mrzeżyna!
Nie mam pojęcia, ale i tak uroczo łamała sobie na tym język, bo jakby się starała, to nie było szans, żeby ze swoim iberyjskim akcentem, powiedziała coś takiego. Jaja. Ale jej naprawdę bardzo zależało. Nie odbębniała swojej roboty. Wszystko na poważnie. Jakby nie patrzeć było to też żona wiceprezesa, więc nie mogliśmy podchodzić do lekcji z dystansem, bo cały czas mógł monitorować nasze postępy.
Sam podkreślasz, że wszystko przebiegało profesjonalnie, każdy aspekt był dopięty na ostatni guzik. W takim razie trudno uwierzyć, jak doszło do tego, że nikt nie zdiagnozował powodów twoich kontuzji i urazów, które zatrzymywały twoją karierę u samego jej progu?
Medycyna też była na wysokim poziomie. Mieli cierpliwość. Przeszedłem wszystkie możliwe badania, obszedłem wielu lekarzy, a klub spokojnie wszystko obserwował, doradzał, pomagał. Nic nie mogę mu zarzucić. Problem w tym, że nie przyszło nikomu do głowy, żeby przebadać mnie pod kątem tolerancji pokarmowej, a dopiero te badania wykazała, w czym tkwił problem. Nie mogłem jeść nabiału, pomidorów, makaronów, a we Francji odżywialiśmy się właśnie w ten sposób! Dużo serów, warzyw, jogurtów. Zakwaszało mi to organizm i mięśnie automatycznie stawały się słabsze. Wszystko przez to, że badania tolerancji pokarmowej nie były jeszcze wtedy tak rozpropagowane.
Teraz to bardzo popularne badanie. Artur Sobiech przeszedł je kilka lat temu i odrzucił sześćdziesiąt produktów ze swojej diety, przyczyniających się do problemów zdrowotnych.
Kiedy poznałem powód moich urazów, miałem już tak poharatane mięśnie, że nie było opcji, abym grał na dawnym poziomie. Spóźniłem się, pociąg odjechał, ale nie mam do nikogo o to żalu. Tym bardziej do Francuzów, którzy szukali najbardziej eksperymentalnych rozwiązań. Pojawiło się przypuszczenie, że jest coś nie tak z układem nerwowym, więc dostałem nawet serię specjalnych ćwiczeń na oczy. A koniec końców chodziło o jedzenie. I to jeszcze nie, że było wadliwej jakości, a po prostu moje ciało go nie przyswajało.
Czasami rozmawiam ze znajomymi, którzy chcą posłać swoje dziecko do szkółki piłkarskiej. Zawsze radzę im wtedy, żeby nie zwlekali i już na samym początku zaprowadzili młodego kandydata na piłkarza na badania tolerancji pokarmowej. Kilkaset złotych, żadna strata, a może okazać się to kluczowe dla jego przyszłości.
Pokazuje to, jak wiele czynników składa się na zrobienie kariery.
Bardzo dużo. Teraz jestem szczęśliwy, oddałem Bogu tamtą część życia, ale mam świadomość, że mogłem być w innym miejscu. Jest cała masa zawodowych piłkarzy, którzy piją, palą, balują, ale mają ten komfort, że ich organizm standardowo reaguje na klasyczne jedzenie. Nie miałem tego szczęścia. Uważam, że gdybym wcześniej zrobiłbym badania krwi pod tym kątem, a przy tym prowadził się tak, jak się prowadziłem, teraz byłbym wysoko.
W jaki sposób zrezygnowano z ciebie w Bordeaux?
Trzy miesiące przed końcem kontraktu wiedziałem, że ze względu na kontuzje Francuzi nie przedłużą ze mną umowy. Nie mogłem mieć do nikogo żalu. Ani do siebie, ani do nich. Może tylko do życia i losu, ale mogę tylko powtórzyć, że oddawałem to Bogu. Prowadził mnie, wspomagał, podtrzymywał na duchu.
Bóg pełni ważną rolę w twoim życiu?
Miałem szesnaście lat, karierę przed sobą, a nic nie mogłem zrobić ze względu na zdrowie. Musiałem w kimś szukać siły, komuś oddawać życie. Jak miałem dziewięć miesięcy, to lekarze powiedzieli moim rodzicom, że nie będę żył. Zapalenie opon mózgowych. Śmierć, agonia, koniec. Bóg chciał inaczej. Przeżyłem. Kiedy jednak rodzice pobierali szpik z głowy i z pleców, żeby mnie ratować, medycy postawali kolejne zagrożenie: mogłem być niepełnosprawny i nie chodzić do końca swoich dni. Mimo to żyję, chodzę, mówię, jestem normalny i zdrowy. To ogromne szczęście. Wyjechałem do Francji, przeżyłem przygodę, trenowałem z Żurawskim, Głowackim, Sobolewskim, innymi, więc mogę być tylko zadowolony.
W Wiśle dali ci szansę po powrocie z Francji.
Specyficzne miejsce. Trenerzy zawsze stawiają tam na chłopaków z Krakowa, a ja byłem z zewnątrz. Wpakowałem się tym trochę na minę. Na środku obrony nie brakowało kozaków – Cleber, Marcelo, Głowacki, Jop. Topowa czwórka. Wiedziałem, że będzie ciężko się przebić, ale nie mogłem odmówić Jackowi Bednarzowi. Wisła grała w Lidze Mistrzów, w Pucharze Polski, w Ekstraklasie, więc mogłem przypuszczać, że jakąś tam szansę dostanę. Znowu jednak dręczyły mnie kontuzje i niewiele zdziałałem. Odszedłem, kiedy złapał mnie kiedyś trener Janusz Adamczyk:
– Mati, uciekaj stąd. Za dwa, trzy lata Wisła się rozpadnie.
Faktycznie, nie było ciekawie. Niby mistrzostwa, eliminacje Ligi Mistrzów, namiastka wielkiej piłki, a co chwilę wyskakiwały jakieś problemy. Wypłaty, organizacja, struktury. Tam każdy żył swoim życiem. Żadnej współpracy pomiędzy piłkarzami a całym zapleczem. Każdy agent ściągał swoich, każdy chciał zarobić, nie było żadnego klarownego planu na ten klub. Pamiętam, że przechodziłem testy medyczny z Marcelo. I to był jedyny zawodnik, któremu się chciało. Zostawał po treningach, rozwijał się, poprawiał. Nie myślał, że Kraków jest dla niego przystankiem, a raczej szansą.
I potem zrobił porządną karierę w Europie.
Lubiłem z nim zostawiać po treningach. Proste ćwiczenia. Podania prawa-lewa. Od pokory w takich rzeczach się zaczyna. Potem poradził sobie w Holandii, w Turcji, w Niemczech, we Francji. Wszędzie.
Obok niego grywał Głowacki. Zupełnie inny typ stopera.
Zajmował się każdym młodym. Nie odcinał nikogo, dbał o każdego, scalał młodych ze starszymi. Kiedyś zapomniałem wkrętów i zaczął padać deszcz. Pomyślałem sobie, że tego dnia sobie nie pogram i kiedy już chciałem zrezygnować, to Arek wyjął swoją drugą parę i mi pożyczył. A właściwie oddał, bo mam je do teraz. Fajne zachowanie. I on, i Sobol nigdy nie myśleli w kategoriach wyższości. Śmiałem się też często, jak widziałem ich na rozgrzewce. Męczyli się okrutnie. Bolało ich przy rozciąganiu. Swoje lata przecież mieli, więc ten grymas na ich twarzach był nieodłączonym elementem ich codzienności.
Mówiłeś, że wielu zawodników w Wiśle zachowywało się jak gwiazdy. W czym to się objawiało?
Standardem była lanserka i pytanie:
– Ile zarabiasz?
Autentycznie. Byli tacy, których to bardziej interesowało niż faktyczne umiejętności. Jaki kontrakt i jaki kontrakt. Tylko to. Niepojęte, ile niektórzy potrafili zrobić, kiedy pojawiała się możliwość otrzymania premii. Normalnie nogi sobie mogli połamać w tym wyścigu. Żadnej kolektywności. Tylko te pieniądze.
Różnie bywało. Czasami zawodnicy z pierwszej drużyny schodzili do Młodej Ekstraklasy i wcale się nie wyróżniali. Zazwyczaj dlatego, że im się nie chciało. I to mnie dziwiło. Mecze były nagrywane, więc mogli pokazać, że im zależy i dają z siebie wszystko, nawet przy takiej degradacji, ale oni woleli manifestować swoje niezadowolenie. I nie dość, że blokowali młodym miejsce, to sami niewiele na tym mogli ugrać.
I jak się skończyło z tą Wisłą?
Trener Kulawik obiecał, że będziemy w ostatnim roku grali, a na koniec praktycznie w ogóle nie pojawiliśmy się na boisku. No i miałem pecha, bo w pierwszym meczu z Arką Gdynia zerwałem boczne więzadło. W piątej minucie zderzyłem się z zawodnikiem rywali, podbiegłem do masażysty i mówię:
– Zobacz, coś moje kolano jest luźne.
– Dobra, dobra, rozbiegasz.
Zmieniłem pozycję, przeszedłem na prawą obronę, żeby faktycznie spróbować to rozbiegać. Minął kwadrans, pobiegałem, podałem piłkę i strzeliło. Koniec. Zerwane więzadło. Jakbym zszedł po pięciu minutach, to nie byłoby problemu. A tak straciłem pół roku. Na wiosnę to już nawet nie dostałem szansy, bo klub miał problemy wewnętrzne, cały czas jakieś gierki, zagrywki, nieciekawie. Ktoś zarzucił nam nawet, że ukradliśmy sprzęt.
A ukradliście?
We Francji jest tak, że co pół roku dostajesz nowy sprzęt i kiedy ten okres minie masz stary do swojej dyspozycji. Możesz podarować znajomym, biednym, rodzinie, zostawić sobie na pamiątkę, a nawet, nie wiem, oddać na aukcję, cokolwiek. A w Wiśle musiałeś to oddać, żeby zalegało w piwnicy. Kupę nieużywanych rzeczy i za każdym razem, kiedy zwlekaliśmy z oddaniem, pojawiały się pretensje.
Niektóre sytuacje zakrawały o absurd. Graliśmy z młodą Legią. Adrian Paluchowski wszedł mi nakładką, robiąc mi dziurę we wkrętach, a akurat nie miałem żadnych innych na zmianę, więc dograłem mecz do końca. Po ostatnim gwizdku zaczepiłem Wojtka Lisowskiego, gadamy sobie, piątka, wszystko super, a tu przychodzę do szatni, patrzę, a tam w bucie krew i mięso. Przerażenie. Pokazuję masażyście. Ściągnął buta, przeciął skarpetkę i… zamiast zabrać mnie od razu do szpitala, to jechałem z tą dziurą w stopie z Warszawy do Krakowa. I dopiero wtedy zabrali mnie na odział, gdzie lekarz od razu powiedział, że brakowało milimetrów i poszłaby tętnica.
Brak odpowiedzialność za cudze zdrowie. Klasyczne w swojej absurdalności.
Jaja były, bo wróciłem do klubu po tygodniu, przychodzę na Wisłę, a tam dział sprzętu rozlicza mnie za przeciętą i zakrwawioną skarpetkę. Masakra. Dwie dychy musiałem zapłacić.
Pojawiłeś się jeszcze na testach w Piaście.
Piast prosperował do awansu do Ekstraklasy, przyjechałem na okres zimowy, dostałem pokój z Rubenem Jurado, a trenerami był duet Brosz-Dudek. I też miałem pecha. Trzy dni nawet nie minęły i przytrafiła mi się jakaś kontuzja mięśniowa. Nie było sensu tego dalej ciągnąć. Poszedłem do rodziców i powiedziałem im, że idę się uczyć, kończę z marzeniami o piłce na wysokim poziomie, bo przyprawia mnie to tylko o frustracje. Niby założyłem, że Piast jest ostatnią deską ratunku, ale potem coś mnie podkusiło i skorzystałem jeszcze z szansy od trenera Michała Globisza. Pojechałem do Gdyni. Testy w Arce. Niestety, tam taka sama sytuacja. Znowu poszedł mięsień.
Można było się załamać.
Można było. Jesteś blisko, ale jednak tak bardzo daleko. Musiałem przestawić głowę o sto osiemdziesiąt stopni. Potem poznałem narzeczoną i w temacie ukierunkowania na naukę bardzo dużo jej zawdzięczam.
Z architekturą u mnie też było dosyć ciekawie. Najpierw musiałem nauczyć się rysunku technicznego i kompozycyjnego. A ani tego, ani tego nie robiłem nigdy w życiu. Pochodziłem trochę na zajęcia i odnalazłem w sobie nowy talent. Pani, która mnie uczyła poleciła mi, żebym poszedł na architekturę do Szczecina. Przeszedłem egzamin, o wszystkim dowiedziałem się na pielgrzymce i wtedy też oddałem Bogu kolejny etap w moim życiu. Śmieję się, że Wojtek Szczęsny lubi budownictwo, interesuje się tym, to może kiedyś coś razem pomyślimy. Nakręcało mnie też to, że nikt z piłkarzy nigdy nie był architektem. A ja mogę być. Można iść inną drogą, żyć normalnie, alternatywnie wobec piłki.
Myślisz o praktyce własnej?
Mój tata prowadzi firmę związaną z projektowaniem, nadzorem i odbiorami obiektów budowlanych. Pracując w firmie nabieram doświadczenia. Projektuję tematy zlecone mi przez tatę, rozwijam się, nabieram praktyki, a ona naprawdę daje dużo więcej niż same studia.
Projektowałem niedawno budynek dla państwa w Luksemburga, nikt nie chciał przyjąć ich zlecenia, a ja wziąłem to na siebie, bo znałem francuski i bez problemu mogłem się z nimi dogadać. I to jest kapitalne, że w nowej pracy można korzystać ze starych doświadczeń, które tak naprawdę zostają na całe życie.
Fot. Archiwum własne
ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK