Zbigniew Boniek i Maciej Sawicki wręczający medale. Naprawdę godna oprawa telewizyjna z prowadzącym studio duetem Smokowski-Łapiński i obecnymi na mikrofonach podczas spotkania Mateuszem Borkiem i Jackiem Zielińskim. PZPN dbający, by wszędzie tam, gdzie gościły ubojnie drobiu i inne reklamy przestrzeń szczelnie pokryły superpucharowe grafiki. Zrobiono naprawdę wiele, by superpucharowi Polski, w ostatnich paru latach kojarzącemu się z przeglądem wojsk Legii przed eliminacjami Ligi Mistrzów, przydać jak najwięcej prestiżu.
Patrząc dziś na Gliwice zaczyna się to jawić jako swego rodzaju mission impossible.
Mieliśmy wrażenie, że jeśli postrzeganie superpucharu na zasadzie: “fajnie, sparing przy większej publiczności i przy okazji o stawkę” ma się zmienić, to właśnie tu.
Przecież to pierwszy w historii taki finał organizowany w Gliwicach. Wydarzenie bez precedensu dla miasta, dla kibiców, którzy po latach dominacji innych śląskich klubów, wreszcie mogli w ostatnim czasie poczuć się najlepsi w tym regionie niesamowicie szczelnie wypakowanym wielkimi historycznie markami. Pora? Bardzo dogodna, w sobotę wieczór mało kto w Gliwicach pracuje. Pogoda? Nie było upału, nie było mrozu, w wiosenno-jesiennych butach i bluzie można było komfortowo obejrzeć spotkanie bez ryzyka przegrzania czy odmrożenia wszystkich kończyn. Rywal? Nie byle kto, bo przecież trzecia drużyna poprzedniego sezonu. Pucharowicz. Jeśli gliwiczanie myślą o obronie tytułu, to zapowiada się, że również i jeden z głównych rywali.
A jednak, gdy podana została informacja o frekwencji na tym meczu, można było odnieść wrażenie, że wielu kibiców Piasta postanowiło wydłużyć o kilka dni przerwę między sezonami i odpuścić mecz o dopiero drugie w historii klubu trofeum. 6791 kibiców na stadionie mogącym pomieścić ponad 10 tysięcy osób. Nawet odliczając sektor buforowy łatwo policzyć, że z 9 tysięcy osób mogłoby dziś na spotkanie wejść. Nie weszło, a miejscami stadion raził w oczy pustkami.
Waldemar Fornalik przed meczem nawet nie ukrywał, że dużo ważniejsze wyzwanie czeka go w środę. Wygrana w pierwszej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów, a więc – szybko licząc – wciąż pozostawiająca dziewięć dwumeczów i starcie finałowe w drodze po puchar, jest zdecydowanie istotniejsza, niż mecz o wypełnienie gabloty tu i teraz. Wzięcie za uszy trofeum i przeniesienie go kilkadziesiąt kroków dalej, na klubowe korytarze.
„W meczu z BATE będziemy funkcjonować inaczej”, „nie mogłem nie myśleć o środowym spotkaniu”. Nawet „nie udało się” wypowiedziane po meczu przez trenera Fornalika nie miało jakiegoś szczególnie smutnego wydźwięku. Ot, test mecz przed starciem z BATE nie wyszedł, rezerwowi jeszcze nie są w stanie dać dość jakości, by wykonać większą żonglerkę składem niż ta Pawła Brożka na prezentacji w Huelvie.
Podobną retorykę można też było usłyszeć z ust piłkarzy Piasta. „W środę czeka nas ważniejszy mecz” czy „najważniejszy medal leży koło łóżka” Piotra Parzyszka, “dzisiaj smutek, jutro regeneracja i idziemy dalej” Jakuba Czerwińskiego czy „szkoda tego trofeum, ale zabawa się dopiero zaczyna” Jakuba Szmatuły wskazują na to, że superpuchar nie miał dla nich super wymiaru.
Miał jednak super wymiar, albo przynajmniej wymiar zdecydowanie większy niż dla gospodarzy, i dla kibiców Lechii – zjawili się w naprawdę pokaźnej liczbie – i dla jej piłkarzy. – Marzyłem o takim początku, dołożyłem do sukcesu asystę, mam pierwsze trofeum w pierwszym meczu dla Lechii. Nie może być lepiej – mówił po spotkaniu Żarko Udovicić. Wtórował mu Daniel Łukasik: – Trofeum to jest trofeum i trzeba to szanować. Nie daje ono wymiernych korzyści w tym sensie, że nie zostaje otwarta droga do Europy, nie pojawiają się też jakieś wielkie pieniądze. Ale ja się osobiście bardzo cieszę, bo tego pucharu mi brakowało w rozgrywkach w Polsce.
To, kto jest w stanie posunąć się w swoim poświęceniu dalej, by wygrać, a kto chce, owszem, ale przede wszystkim pragnie uniknąć jakiegoś – odpukać – urazu, było widać na pierwszy rzut oka. Dobrze świadczy o tym statystyka kartek. Gdy tylko gra zaczynała się w drugiej połowie bardziej kleić Piastowi, lechiści podostrzyli, złapali cztery “żółtka” i chyba skutecznie zniechęcili rywali do gry. Najbardziej było to widać po Aquino – gdy tylko wszedł na plac gry, dwa razy dostał w kość i zrobił się dużo mniej ruchliwy, dał się stłamsić. Inni także nie kwapili się, by wchodzić z lechistami w kontakt. Gdy ci pokazali, że w żadnej sytuacji nie cofną nogi, gracze Piasta zaczęli grać jakby nieco na dystans. Szanując przede wszystkim swoje zdrowie przed tym, co czeka ich już w środku tygodnia.
Szacunek był też słowem-kluczem, gdy spotkanie już się zakończyło. Dwa bardzo pozytywne akcenty? Po pierwsze – respekt Lechii wobec mistrza Polski, dla którego było to pierwsze spotkanie o stawkę od koronacji. Nim zawodnicy Piasta ruszyli po swoje medale, lechiści ustawili dla nich szpaler.
Po drugie szacunek mieli piłkarze Piasta do kibiców, którzy cierpliwie czekali na odbiór medali pod sektorem rodzinnym. Tak jak zawsze – mimo że po porażce – gracze gliwickiego klubu ruszyli w ich kierunku, zbijali piątki z młodszymi i starszymi, kultywując ten naprawdę fajny zwyczaj. Od marca, od kiedy Piast nie przegrał u siebie żadnego meczu, było o to oczywiście łatwiej, dziś jednak nie było żadnego dąsania się z powodu przegranej po trzech dużych błędach indywidualnych.
I oby tylko późnym wieczorem w środę te piątki były zbijane z szerokimi uśmiechami na ustach.
***
Po meczu powiedzieli:
DANIEL ŁUKASIK:
– Czy Piast popełnił tylko trzy błędy? My trzy wykorzystaliśmy, ale w pierwszej połowie mieliśmy też inne okazje. Lukas fajnie przeczytał jeszcze w pierwszej połowie jedno zagranie wzdłuż. Minął zawodnika, mógł zagrywać do Flavio. Do tego był jeden obiecujący rzut wolny.
Długo się do tego meczu przygotowywaliśmy. Żmudne treningi sprawiły, że chce się grać jak najszybciej, jak najczęściej. Dobrze, że rozpoczęły się mecze o stawkę. Pracowaliśmy podczas przygotowań dużo nad podejściem do wysokiego pressingu, nad skokami pressingowymi. W pierwszej połowie były dobre momenty, kiedy faktycznie udawało nam się to robić.
Zmieniony względem meczu z BATE skład Piasta nie miał wpływu na naszą grę. Owszem, ma to znaczenie, czy na przykład jest wysoki napastnik, czy niski. Rywale zagrali z silnym Parzyszkiem i ruchliwym Felixem. Na takie rzeczy zwracaliśmy uwagę, a nie na to, czy wyjść wysokim pressingiem czy nie. Trenowaliśmy to i nieważne, jaki byłby skład, i tak byśmy to robili.
Mamy jeszcze duże rezerwy. Jest sporo nowych zawodników, którzy uczą się naszego stylu. Wiemy, że nasza gra jest mocno zdyscyplinowana i trzeba nieustannie pracować, być uważnym, skoncentrowanym. Będziemy grać jeszcze lepiej, będziemy jeszcze lepszą drużyną. Wielu piłkarzy wraca po kontuzji, jak na przykład Rafał Wolski. Myślę, że możemy optymistycznie patrzyć do przodu.
MIKKEL KIRKESKOV:
– Czasami popełniam błędy, jak każdy, ale nie uważam, żeby można mnie było winić za gole. Kiedy wygrywamy, wygrywamy jako zespół, kiedy przegrywamy, przegrywamy również jako zespół, a ja zawsze dla tego zespołu daję z siebie wszystko. Po dzisiejszym spotkaniu widać, że przed nami trochę roboty. Trener dokonał kilku zmian i potrzeba nam czasu, żeby faktycznie się zazębić. Na początku było to trudne, w drugiej połowie szło nam już lepiej. Oczywiście środowy mecz jest dla nas najważniejszy.
– Kiedy pisze się o tobie w mediach w kontekście transferu, zaczynasz o tym myśleć, jasne. Ale w tym momencie jestem tutaj i tu też są moje myśli. W piłce nożnej to normalne, że co sześć miesięcy, kiedy otwiera się okno transferowe, będzie się o tobie pisać. W tej chwili myślę tylko o awansie do kolejnej rundy Ligi Mistrzów, nie o transferze.
***
SZYMON PODSTUFKA