Stanisław Terlecki lada moment może wylądować na bruku z 86-letnią mamą. Trzy dni temu ta ostatnia próbowała popełnić samobójstwo, odkręcając w kuchni gaz. – Zginęlibyśmy nie tylko my dwoje, w powietrze mógł wylecieć cały blok – przyznaje Terlecki, który o kłopoty oskarża syna Macieja. – Zabrał mojej mamie 160 tysięcy złotych ze sprzedaży mieszkania. I teraz nie mamy ani mieszkania, ani pieniędzy, żeby kupić nowe – skarży się 29-krotny reprezentant Polski… – taką oto historię możecie przeczytać w “Super Expressie”. Zdecydowanie najciekawszy jest dziś “Przegląd Sportowy” ze swoim dodatkiem ligowym, ale najlepszy materiał to właśnie ten o Terleckich.
FAKT
Nerwowo zrobiło się między piłkarzami a kibicami Legii.
Nerwowa atmosfera w Legii. Mistrz Polski awansował co prawda do trzeciej rundy eliminacyjnej Ligi Mistrzów, ale po wygranym spotkaniu z Saint Patrick’s (5:0) piłkarze musieli się gęsto tłumaczyć przed kibicami. Po zakończeniu meczu zawodnicy nie chcieli podejść pod trybunę i podziękować fanom za doping. Kiedy schodzili do szatni, zawrócił ich trener Henning Berg (45 l.). Kibicom takie zachowanie oczywiście się nie spodobało. Pod sektorem doszło do burzliwej dyskusji pomiędzy sympatykami stołecznej drużyny i kapitanem Legii Ivicą Vrdoljakiem (31 l.). Z naszych informacji wynika, że rozmowa przebiegała w sposób spokojny. Fani apelowali do zawodników o lepszą grę w zbliżającym się dwumeczu z Celtikiem Glasgow. Na zakończenie drużyna została nagrodzona oklaskami z trybun. Mimo wysokiego zwycięstwa nad mistrzem Irlandii forma zespołu z Łazienkowskiej wciąż pozostawia sporo do życzenia. Piłkarze zdają sobie sprawę, że na Celtic taka dyspozycja może nie wystarczyć. – Teraz najważniejszy był dla nas awans. Cel udało się osiągnąć, w dodatku przy bardzo korzystnym wyniku. Oczywiście pierwszy mecz nie wyglądał tak, jakbyśmy chcieli. Ze Szkotami musimy zagrać dużo lepiej. Trzeba wykorzystać to, że gramy u siebie i będą nas wspierać kibice – stwierdził Ondrej Duda (20 l.), który w spotkaniu z Saint Patrick’s był najlepszym zawodnikiem Legii.
Sympatyczna sylwetka braci Maków.
Najbardziej utalentowani bracia bliźniacy w polskiej piłce – Michał i Mateusz Mak (23 l.) stanowią dziś o sile beniaminka z Bełchatowa. Młodzi piłkarze pochodzą z Suchej Beskidzkiej i jak na prawdziwych górali przystało mają bardzo twarde charaktery. Na ich miejscu wielu młodych ludzi dawno porzuciłoby marzenia o profesjonalnej karierze, ale nie oni. Bracia zaczynali kopać piłkę w drużynie Babia Góra Sucha Beskidzka, ale potem przez pięć lat trenowali w Wiśle Kraków. – Dojeżdżaliśmy z Suchej 60 kilometrów w jedną stronę – wspomina Michał. – Kierowcy autobusów już nas rozpoznawali, dwóch karakanów stojących na przystanku z plecakami i z menażkami, w których mieliśmy obiad od rodziców, bo jechaliśmy prosto ze szkoły. W Wiśle w końcu im podziękowano, gdyż uznano, że są zbyt wątli do seniorskiej piłki. Załamani bracia trafili do Szkółki Stadionu Śląskiego. – Na Stadionie, na górze, była restauracja. Nie mieliśmy wykupionych śniadań, nie było za co, ale pomyśleliśmy, że jak codziennie jeden z nas będzie udawał gościa hotelu, to może nikt się nie zorientuje. Czasem udało się wziąć jajecznicę, bułki czy parówki i znieść do pozostałych. W końcu kelnerzy nas rozszyfrowali, ale nie robili problemu. Patrzyli, czy nie ma szefowej i dawali znak, że możemy wejść na salę – mówi Mateusz. Prawdziwą szansę dostali dopiero w Ruchu Radzionków, skąd trafili do Bełchatowa. W GKS-ie też nie zawsze było im łatwo. – Najtrudniej było po spadku Bełchatowa i śmierci mamy. Wzięliśmy się jednak w garść, wiemy, że musimy grać dla niej, bo nas obserwuje z góry. Każdą bramkę dedykujemy jej, to nasza najwierniejsza fanka. Od kiedy zaczęliśmy grać wspierała nas nawet bardziej niż tata – mówi Mateusz.
Na następnej stronie mamy teksty z wczorajszych poczynań pucharowiczów. Spójrzmy na ten, który interesuje nas najbardziej – Lech.
Wystarczył zupełnie przeciętny występ Lecha w rewanżu, żeby wyeliminować Kalju Nomme. Potwierdziło się, że Estończycy to zespół, który miałby spore problemy, żeby utrzymać się w polskiej ekstraklasie. Trudno już było zrozumieć porażkę wicemistrzów Polski przed tygodniem. Doskonale było wiadomo, że ich rywalem w rewanżu może być głównie… czas. W Poznaniu jeszcze tuż przed końcem było nerwowe spoglądanie na zegar. Wciąż bowiem jedno trafienie zmieniało wynik rywalizacji na korzyść gości. Argumentów nie mieli zbyt wielu, ale serca poznańskich kibiców zostały wystawione na próbę. Zwłaszcza, kiedy Kalju Nomme miało rzut wolny i niemal w komplecie pobiegło pod bramkę. Na szczęście, skończyło się kontratakiem i wątpliwości rozwiał młodziutki Dawid Kownacki (17 l.). Ostatecznie Lech dopiął swego, wygrał dwumecz, ale tylko 3:1. Nie ma możliwości, że „tylko”, skoro inne estońskie zespoły dostały tęgie baty od przeciwników. Levadia Tallinn z czeską Spartą Praga przegrała łącznie 1:8, a Sillamae Kalev z rosyjskim FK Krasnodar aż 0:9. Osiągnięcie Kolejorza wygląda przy tym bardzo, bardzo skromnie, bo nie umiał dobić proszącego o jak najmniejszy wymiar kary przeciwnika.
RZECZPOSPOLITA
Nadszedł już chyba czas, aby definitywnie odzwyczaić się od ilości i poziomu tekstów, jaki był w Rzepie na mundialu. Dziś znów tylko jeden artykuł – zapowiedź kolejki. Zacytujmy dla zasady.
Mistrz Polski gra w sobotę na wyjeździe z Cracovią. Musi potwierdzić, że wyeliminowanie St. Patrick’s Athletic to początek powrotu na zwycięską drogę. – Cieszymy się bardzo z wysokiej wygranej w Dublinie, to pozytywnie wpłynie na cały zespół – uważa trener Henning Berg. Norweg zyskał kilka dni spokoju. Przez pół roku pracy z Legią nie poniósł porażki na obcym stadionie, ale gdyby w sobotę przegrał w Krakowie, wróciłyby pytania, czy właściwie przygotował drużynę do sezonu. Legia na mecz w Irlandii wyszła w najsilniejszym składzie, ale nie była to raczej zapowiedź końca eksperymentów. Można się spodziewać, że Berg będzie oszczędzał kilku piłkarzy przed rywalizacją z Celtikiem Glasgow (pierwsze spotkanie już w środę), bo europejskie puchary to dla właścicieli warszawskiego klubu priorytet. Ale nawet jeśli Miroslav Radović, Ondrej Duda czy Michał Żyro nie zagrają od początku, powinni zostać na ławce, a nie oglądać mecz z trybun, bo jako nieliczni gwarantują, że po wejściu na boisko odwrócą losy spotkania. Z Bełchatowem (0:1) w inauguracyjnej kolejce ekstraklasy ich brak był widoczny. Cracovia też zaczęła sezon od porażki – 0:2 z Górnikiem w Zabrzu.
GAZETA WYBORCZA
„Jak groźny jest Szkot?”. Oto jedyna propozycja na dziś. Takie pitu-pitu, nic ciekawego.
Celtic regularnie jest w Lidze Mistrzów, a Legia męczyła się z St. Patrick’s, ale w trzeciej rundzie eliminacji mistrzom Polski może grać się łatwiej niż z półamatorami z Irlandii. W środę mistrzowie Polski uniknęli europejskiej kompromitacji. Po remisie 1:1 w Warszawie w pierwszym spotkaniu z St. Patrick’s Athletic w Dublinie męczyli się tylko do 25. minuty. Wtedy gola strzelił Miroslav Radović, a Legia zaczęła grać lepiej. W drugiej połowie ostatecznie zapewniła sobie awans bramkami Michała Żyry i Radovicia, dwie kolejne Irlandczycy strzelili sobie sami. Zwycięstwo 5:0 dało Legii nie tylko awans do trzeciej rundy eliminacji Ligi Mistrzów, gdzie zmierzą się z Celtikiem. Jeśli wygrają, to znajdą się w czwartej rundzie, w której zwycięstwo da wymarzoną fazę grupową LM. W razie porażki wezmą udział w czwartej rundzie eliminacji do Ligi Europy, gdzie będą rozstawieni. W starciu z Celtikiem Legia faworytem nie będzie, choć powinno grać się jej trochę łatwiej niż z St. Patrick’s, bo bez presji. Ich porażka nikogo nie zaskoczy, zwycięstwo będzie niespodzianką. O ile drużyna St. Patrick’s stawiała na obronę i nieliczne kontrataki, Celtic zagra bardziej otwarty futbol. Legioniści, teoretycznie, powinni mieć więcej miejsca, by konstruować groźne akcje.
A w wydaniu stołecznym kilka personalnych spostrzeżeń odnośnie Legii.
Gra Legii nie istnieje bez Ondreja Dudy, Michał Kucharczyk jest w dobrej formie, a Ivicę Vrdoljaka dopadają demony z początku poprzedniego sezonu… Obecnie najważniejszym piłkarzem Legii nie jest wcale Miroslav Radović, tylko Ondrej Duda. Słowak, który z powodu kontuzji kostki nie trenował przez kilka dnia podczas zgrupowania w Gniewinie, rozegrał w środę dopiero swój drugi mecz w sezonie. Wcześniej Henning Berg oszczędzał go na ważniejsze mecze. Na boisku pojawił się tylko raz, w pierwszym spotkaniu przeciwko St. Patrick’s, choć pierwotnie do gry nie był przewidziany. Niekorzystny wynik zmusił jednak Norwega do wpuszczenia Dudy na boisko, dzięki czemu Legia uratowała remis. 19-latek swoją dziesięciominutową obecnością na boisku rozruszał ofensywne poczynania mistrzów Polski, miał asystę przy golu Radovicia. Środowy rewanż z St. Patrick’s tylko potwierdził znaczenie Dudy dla gry Legii. Słowak umiejętnie regulował tempo gry, potrafił zagrać prostopadłą piłkę w odpowiednim momencie, świetnymi dryblingami uwalniał się spod opieki rywala. Dopóki był na boisku (w 84. minucie zmienił go Marek Saganowski), brał udział we wszystkich najgroźniejszych akcjach Legii. W 25. minucie zagrał piłkę do Michała Żyry, który prostopadłym podaniem obsłużył Radovicia przed pierwszym golem dla mistrzów Polski. Przy bramce Żyry zaliczył kluczowe podanie do wybiegającego na lewym skrzydle Michał Kucharczyka, a w 82. minucie sam asystował przy kolejnym golu “Rado”. To właśnie dyspozycja Słowaka będzie kluczowa dla gry Legii w konfrontacji z Celtikiem.
SUPER EXPRESS
W SE dziś mały misz-masz, ale warto ogarnąć, co tutaj się dzieje. Przede wszystkim znajdujemy duży tekst na początku gazety, daleko przed działem sportowym.
Co to za problem u Terleckich?
Stanisław Terlecki (59 l.) lada moment może wylądować na bruku z 86-letnią mamą. Trzy dni temu ta ostatnia próbowała popełnić samobójstwo, odkręcając w kuchni gaz. – Zginęlibyśmy nie tylko my dwoje, w powietrze mógł wylecieć cały blok – przyznaje Terlecki, który o kłopoty oskarża syna Macieja (37 l.). – Zabrał mojej mamie 160 tysięcy złotych ze sprzedaży mieszkania. I teraz nie mamy ani mieszkania, ani pieniędzy, żeby kupić nowe – skarży się 29-krotny reprezentant Polski. Pruszków, ulica Kopernika. Dwupokojowe 47-metrowe mieszkanie. Przebywają w nim Stanisław i Teresa Terleccy, choć od 27 maja lokal należy już do innej osoby, która zapłaciła 165 tysięcy złotych. – Mam dwa tysiące emerytury, ale opłaty i lekarstwa są coraz droższe, nie stać nas na mieszkanie tutaj – tłumaczy decyzję o sprzedaży mieszkania pani Teresa. – Dzięki przyjaciołom udało mi się znaleźć fajne lokum w Łodzi. Zapłaciłem nawet zaliczkę, ale przepadła, bo podczas mojej nieobecności w Pruszkowie Maciej zabrał mamę do banku, nakłonił, aby wypowiedziała mi pełnomocnictwa i przelała wszystkie pieniądze na jego konto. Zabrał jej 160 tysięcy złotych! – denerwuje się Stanisław Terlecki, który wkrótce może zostać bezdomnym, bo nowa właścicielka żąda, aby Terleccy opuścili mieszkanie do niedzieli. Trudna sytuacja okazała się ponad siły Teresy Terleckiej. – Mam dość. Tego zamieszania z mieszkaniem, tego, co będzie z nami, gdzie się podziejemy. Dlatego odkręciłam gaz, chciałam skrócić nasze męki – mówi załamana staruszka. – Uratowało nas to, że mam czujny sen. Bo wiem, że mama wstaje w nocy, żeby pójść do łazienki, ale często się przewraca. Pomagam jej za każdym razem, od czterech lat z nią mieszkam, sama nie dałaby rady – tłumaczy Stanisław Terlecki. Maciej Terlecki ma inne zdanie. – Zgadza się, mam pieniądze za mieszkanie w Pruszkowie, które ojciec po kryjomu sprzedał, poniżej wartości, by mieć nadwyżkę gotówki i swobodnie ją wydawać. Przejąłem te środki, bo bałem się, że wszystko roztrwoni. Obecnie poszukuję dla babci mieszkania. W Pruszkowie ceny są zbyt wysokie. Rozglądam się za kawalerką w Grodzisku Mazowieckim – tłumaczy nam.
Dobry reportaż Piotra Koźmińskiego, must-read.
W dziale sportowym można przeczytać jedynie rozmowę z Miroslavem Radoviciem.
Mieliście świadomość, że gracie o głowę trenera Henninga Berga? Krążyły plotki, że jeśli odpadniecie z Irlandczykami, to Norweg straci pracę.
– To nieprawda. Słyszeliśmy takie głosy, ale to plotki! Nikt z szefów klubu nawet o tym nie wspomniał. To media wytworzyły atmosferę nagonki na drużynę i trenera. Dziennikarze jakby zapomnieli, że każdy klub, nawet Barcelona, ma słabsze momenty. Sztuką jest jak najszybciej wyjść z kryzysu. A nam się to udało. W ciągu kilku tygodni naprawdę nie zapomnieliśmy, jak się gra w piłkę. Słabo wystartowaliśmy i zapłaciliśmy za to mocnymi klapsami od mediów. Ale to bardziej nasza wina niż szkoleniowca. Zostawcie go w spokoju.
W twoich słowach jest dużo żalu, ale sami zapracowaliście na ostrą krytykę przez porażki z Zawiszą Bydgoszcz (2:3) w Superpucharze Polski, Bełchatowem w lidze (0:1) i remis w pierwszym meczu z St. Patrick’s Athletic.
– Zawiedliśmy. Trudno, nie wyszło. Ale nie można po trzech meczach wrzucać drużyny w przepaść i ogłaszać końca świata.
Niby Radović ma rację, mówiąc o tym ogłaszaniu końca świata, ale w drugą stronę też bylibyśmy ostrożni – jedna wygrana z półamatorami wcale nie oznacza wyjścia z kryzysu. Poza tym, czy piłkarze liczyli, że usłyszą od prezesa, że grają o pozycję trenera? Bądźmy poważni.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Na okładce „PS” Usain Bolt. Powód? Ano taki, że udzielił wywiadu gazecie.
Zacznijmy tekstem o Celtiku Glasgow.
W Szkocji nie mają konkurencji, ale coraz bardziej skąpią na transfery. Celtic Glasgow ma coraz słabszych piłkarzy. (…) Small money, big ideas (małe pieniądze, wielkie pomysły) – to motto, które przyświeca nowemu menedżerowi zespołu, Ronnyemy Deilii. O sytuacji zespołu z Celtic Park sporo może powiedzieć historia rezygnacji Neila Lennona z posady trenera. Były reprezentant Irlandii Północnej pożegnał się w maju z klubem po czterech latach pracy, bo doszedł do wniosku, że nic więcej nie jest w stanie z nim osiągnąć. Jego drużyna dominowała w lidze i dostawała się do Champions League. Przed każdym sezonem oczekiwania były co najmniej takie same, ale kurczyły się możliwości finansowe. Nadzieje na poprawę sytuacji Lennon stracił rok temu, kiedy sprzedano mu dwóch podstawowych piłkarzy – Victora Wanyamę (za 12 mln funtów do Southampton) i Gary’ego Hoopera (za 5,5 mln do Norwich) – ale nie pozwolono przeznaczyć tych pieniędzy na uzupełnienia składu. Skąd potrzeba oszczędzania w Celticu? Głównym powodem jest… degradacja Glasgow Rangers. Brak w lidze największego rywala sprawił, że zmniejszyły się wpływy ze sprzedaży sezonowych karnetów. – Kiedyś kibice kupowali je, bo dawały im gwarancje, że obejrzą wszystkie spotkania derbowe. Jeśli ktoś karnetu nie posiadał, miał nikłe szanse, by kupić pojedyncze wejściówki na mecze z Rangersami. W ten sposób Celtic wyprzedawał większość miejsc na cały sezon. Teraz ludzie wybierają niektóre spotkania, co sprawia, że trudno przewidzieć jak duże będą wpływy, a frekwencja spada – mówi Ronnie Cully z Evening Times.
Kazimierz Węgrzyn wyznaje w swoim felietonie, że wierzy w Legię w Lidze Mistrzów.
Legia gra dalej. I bardzo dobrze. Mistrzowie Polski wygrali w rewanżu z St. Patricks 5:0 i nadal walczą o Ligę Mistrzów. Sporo osób narzeka na styl, jakim legioniści prezentowali w Irlandii, ale przecież nie o wrażenia estetyczne tu chodziło. Miała być trzecia runda i jest, więc po co marudzić? Wynik idzie w świat. Zespół Henninga Berga musi czuć ogromną presję, bo patrzą na niego nie tylko kibice w Warszawie, ale cała Polska. Głód Ligi Mistrzów w naszym kraju jest ogromny i to widać na każdym kroku. Dlatego niezwykle ważne jest wsparcie dla zawodników. Trener i zarząd klubu muszą wysłać jasny sygnał – możemy awansować do elity. Stać nas na to. Jesteśmy na tyle mocni, że wyeliminujemy najpierw Celtic, a później wygramy dwumecz w następnej rundzie i wreszcie, po tylu latach posuchy, zagramy w tych elitarnych rozgrywkach. Właśnie takiego podejścia, tej pewności siebie, brakuje mi w naszych klubach. Pamiętam, że kiedy grałem w piłkę, przed meczami pucharowymi dało się zauważyć u trenerów nagłą utratę pewności siebie. A piłkarzowi nie potrzeba wiele, żeby wyczuć zmianę w zachowaniu szkoleniowca. Wystarczy kilka gestów, czasem jedno zdanie wypowiedziane podczas odprawy i zawodnik już wie, że trener nie wierzy w awans. I mecz przegrany jest już w głowie. Pamiętam, jak w poprzednim sezonie Legia ograła Molde i awansowała do IV rundy eliminacji Ligi Mistrzów, pierwszym zdaniem, jakie wypowiedział spiker po zakończeniu meczu, było: Mamy Ligę Europy!. Błąd. Jaka Liga Europy? A dlaczego nikt nie krzyknął Gramy dalej o Ligę Mistrzów!. Przez taki minimalizm, brak wiary we własne możliwości, już na starcie stoimy na straconej pozycji.
Ponieważ dziś jest piątek, to „PS” prezentuje dodatek ligowy. A w nim fura tekstów.
Młode wilki z Legii atakują.
Henning Berg nie bał się i rzucił na głęboką wodę Ryczkowskiego, Wieteskę i Kalinkowskiego. Wszyscy okazali się niezłymi pływakami. Najgłośniejszy debiut zaliczył Ryczkowski. W meczu o Superpuchar z Zawiszą Bydgoszcz (2:3) grający na skrzydle zawodnik strzelił gola. Spiker Wojciech Hadaj tym razem uczynił wyjątek od reguły i nie czekał, aż kibice wykrzyczą nazwisko strzelca. Przy Łazienkowskiej mało kto kojarzy jeszcze 17-latka, który na Łazienkowską trafił w czerwcu zeszłego roku. Wcześniej Ryczkowski występował w juniorach Polonii Warszawa. Na jego talent zwrócili uwagę skauci Blackburn Rovers, którzy usilnie zabiegali o transfer. Do gry włączyli się jednak przedstawiciele Legii i przekonali rodziców młodego piłkarza do podpisania kontraktu. Jednym z kluczowych warunków w umowie był szybki awans zawodnika do pierwszego zespołu. – Kiedy Adam trafił do naszej drużyny, pod względem fizycznym prezentował się bardzo przeciętnie. Na pierwszy rzut oka widać było jednak, że to perełka. Ma niesamowite możliwości. Po kilku miesiącach treningów wyróżniał się na tle kolegów. Przed każdym meczem zastanawialiśmy się tylko, ile goli strzeli. Bardzo skromny, pracowity chłopak. Wielka przyszłość przed nim – opowiada Jakub Dębiec, jeden z pierwszych trenerów Ryczkowskiego w Polonii.
Łukasz Surma może rozegrać 452. mecz w Ekstraklasie i wyrównać rekord Marka Chojnackiego. Mamy tekst o tym pierwszym i wywiad z tym drugim. Odkurzmy może Chojnackiego.
Zna pan Łukasza Surmę?
– Osobiście? Nie. Jakoś nie miałem nigdy okazji spotkać się z nim. Nigdy też przeciwko niemu nie zagrałem jako piłkarz. Gdy 18 lat temu wiosną kończyłem karierę w ekstraklasie, on kilka tygodni później ją zaczynał. Piękna sztafeta, co? On po 18 latach grania nazbierał tyle meczów, co ja. On 18 lat, ja 18 lat.
(…)
Który mecz pamięta pan najlepiej?
– Tyle ich było, że głowa za mała. Gdzieś tam się tłoczą, zlewają w jedną całość. Ale o niektórych zawsze będę pamiętał. Najbardziej o debiucie. To był mecz absolutnie wyjątkowy. Nawet dokładną datę pamiętam: 8 marca 1978. Mocno go przeżywałem. Miałem grać w jednej drużynie z Janem Tomaszewskim i Mirosławem Bulzackim, czyli bohaterami z Wembley. Pojechaliśmy do Ruchu Chorzów. Bach, strzelamy na 1:0. Na początku drugiej połowy wbijam na 2:0. Zdawało mi się, że już nic złego nie może się zdarzyć, że w debiucie będzie gol i zwycięstwo. Ale pod koniec radość zmącił mi Bronisław Bula. Trafił z karnego i wolnego, z dużej odległości. Janek Tomaszewski się nie popisał. 2:2. Koniec.
Święte wojny z Widzewem pewnie też pan świetnie pamięta.
– W tamtych czasach Widzew był wielki, liczył się w Europie. Pamiętam, jak trener kazał mi zająć się Zbyszkiem Bońkiem. Bardzo przejąłem się zadaniem, nie dawałem mu metra swobody. Trochę go poskrobałem po achillesach. Krzyczeli z boku, żebym go nie kopał po nogach.
I jeszcze sylwetka Roberta Picha.
Kosztował tylko 26 tysięcy euro. Jeśli utrzyma formę, Śląsk zyska na nim i sportowo, i finansowo. Kiedy przychodził w zimie do Śląska, imponował godną terminatora masą mięśniową, a także zaledwie 4-procentową tkanką tłuszczową. Ale nie tym, jak gra w piłkę. W meczu z Ruchem wreszcie pokazał, że może być liderem drużyny. – Gdzie jest sekret, że Robert Pich po pół roku wreszcie odpalił? Zmieniłem mu menedżera. Teraz zajmuje się nim Lukaš Droppa – śmieje się trener Śląska Tadeusz Pawłowski. – Mówiąc poważnie, Lukaš został poproszony, żeby się zajął Robertem. Czasem nowy zawodnik potrzebuje trochę czasu, żeby zaaklimatyzować się w nowym środowisku. Rozmawiałem z Robertem po poprzednim sezonie. Mówiłem mu, że nadal mam do niego pełne zaufanie. Niech w tym sezonie zagra 75 procent meczów na dobrym poziomie. To powinien być cel dla niego. Jeśli będzie ich tyle, to znaczy, że ustabilizował formę – dodaje Pawłowski. Słowak nie zachowuje się jak typ, który wchodzi do szatni razem z drzwiami. Przyjeżdżając do Śląska, rozumiał język polski (wychował się w Svidniku, blisko polskiej granicy, mniej więcej w okolicach Krosna), ale sam w naszym języku prawie nie mówił. Na dodatek natychmiast po jego przyjściu do Wrocławia z roboty w Śląsku wyleciał ten, który maczał palce w jego sprowadzeniu – Stanislav Levy. Pich czuł się niepewnie. Potrzebował czasu i akceptacji. Trzy dni przed meczem z Ruchem, inaugurującym sezon 2014/15, trener Pawłowski zarządził gierkę treningową na nowym stadionie. Słowak strzelił trzy gole w osiemnaście minut. Z chorzowianami też było dobrze – gol, asysta oraz zasłużony wybór większości mediów i fachowców na piłkarza meczu. – Od paru tygodni miałem wrażenie, że nadchodzi ten moment, kiedy wreszcie zdobędę bramkę w oficjalnym meczu. Lepiej i pewniej czułem się już podczas letnich sparingów. Forma szła w górę. Aż do niedzieli miałem chyba najdłuższą serię bez zdobytej bramki w profesjonalnej karierze. Sam siebie pytałem: Kiedy? Kiedy? Teraz będzie mi się łatwiej grało – mówi Pich.
Zostało jeszcze kilka materiałów, całkiem ciekawych, ale nie będziemy cytowali całej gazety. Tak czy owak, piątkowy dodatek na poziomie.
Fot.FotoPyk