Reklama

Izraelczycy w Ekstraklasie: trzyletnia moda pełna rozczarowań

redakcja

Autor:redakcja

10 czerwca 2019, 17:03 • 12 min czytania 0 komentarzy

Izraelscy piłkarze w Polsce to historia całkiem świeża, ale już zakończona. Ich sprowadzanie było efektem jednej z najbardziej chwilowych mód w polskiej piłce. Maor Melikson zrobił swoim rodakom tak dobrą reklamę, że potem przyszło ich jeszcze ośmiu, a jedna z tamtejszych stacji transmitowała naszą ligę. Bywało, że w jednym momencie mieliśmy w Ekstraklasie sześciu Izraelczyków.

Izraelczycy w Ekstraklasie: trzyletnia moda pełna rozczarowań

Większość z nich jednak na dłuższą metę się nie sprawdzała i dość szybko odchodziła. Wszytko trwało w latach 2011-2014 i potem nigdy już nie wracano do tego kierunku.

Zaczęło się właśnie od Meliksona, który zimą 2011 roku zawitał do Wisły Kraków. Był to okres dużych zmian kadrowych w klubie. W tym samym czasie na Reymonta przyszli Kew Jaliens, Cwetan Genkow, Sergei Pareiko czy Michaił Siwakow. Wtedy jeszcze Wisła ochoczo wydawała pieniądze, bo Melikson kosztował prawie 700 tys. euro, a Genkow pół miliona. Izraelski pomocnik do dziś jest czwartym najdroższym zawodnikiem sprowadzonym przez “Białą Gwiazdę”.

W tym wypadku jednak było warto. Pozyskany z Hapoelu Beer Szewa piłkarz wejście do Polski miał kapitalne, często przerastał tę ligę, robił różnicę w kluczowych momentach. W pierwszej rundzie strzelił cztery gole i zaliczył sześć asyst, walnie przyczyniając się do wywalczenia ostatniego jak na razie mistrzostwa Wisły. Osobiście je przypieczętował, zdobywając zwycięską bramkę w derbach z Cracovią.

Reklama

Już wcześniej zaczął się szał związany z jego osobą. Jako że matka Meliksona urodziła się w Polsce, po dwóch miesiącach zaczęto nawet spekulować – za sprawą prezesa PZPN Grzegorza Laty – czy nie warto byłoby go powołać do reprezentacji biało-czerwonych. Dla Izraela zagrał tylko raz w meczu towarzyskim, więc zmiana barw byłaby możliwa. Zrobiło się zamieszanie. W sierpniu 2011 sam zainteresowany stwierdził, że już wcześniej zdecydował, iż nie zmieni reprezentacji i w ogóle byłoby to dziwne, gdyby zaczął grać dla innego kraju po pół roku od pojawienia się w nim. We wrześniu nastąpił jednak niespodziewany zwrot akcji. – W trakcie przygotowań do wrześniowych spotkań z Meksykiem i Niemcami zadzwonił do mnie agent Dudu Dahan i zapytał, czy możliwe jest powołanie Meliksona do reprezentacji Polski. Dziwnie to wyglądało. Agent piłkarza pytał o możliwość gry dla Polski, gdy jego klient jest na zgrupowaniu kadry Izraela – mówił sport.pl Tomasz Rząsa, ówczesny dyrektor kadry.

Dodajmy, że miesiąc wcześniej Melikson wystąpił towarzysko przeciwko Wybrzeżu Kości Słoniowej i zdobył dwie bramki, a wrześniowe zgrupowanie ostatecznie opuścił z powodu urazu. Wyglądało na to, że jego otoczenie (do narracji agenta dołączył ojciec) uznało, iż korzystniej byłoby, gdyby grał dla Polski i próbowało jeszcze zmienić obrót wydarzeń. Wtedy zawodnik wydał oświadczenie, w którym stwierdził, że w tym momencie nie jest gotowy grać dla żadnej reprezentacji. “Uznałem, że nie byłoby w porządku wobec polskich kibiców, gdybym grał w reprezentacji Polski, a także gdybym w obecnej sytuacji wrócił do kadry Izraela. Zdaję sobie sprawę z konsekwencji mojego wyboru. Chciałbym się teraz skoncentrować na grze w klubie” – napisał.

DWADZIEŚCIA ZŁOTYCH FREEBETU ZA SAMĄ REJESTRACJĘ – NAJNOWSZA OFERTA ETOTO DLA NOWYCH GRACZY

Musiał tonować nastroje, bo znalazł się między młotem a kowadłem. W Izraelu zaczęto go wyzywać od gojów, zdrajców i sprzedawczyków, a polscy kibice zarzucali mu zmianę zdania w kilka tygodni akurat w czasie poprzedzającym Euro 2012. Jego klubowy kolega Cezary Wilk zdradził później, że Maor wypytywał go o wiele aspektów związanych z naszą reprezentacją. Ewidentnie zaczął w pewnej chwili kombinować, na szczęście zdążył się zreflektować.

Atmosfera się uspokoiła, a piłkarz na początku stycznia 2012 oficjalnie zakomunikował, że wybrał Izrael. Od razu dostał powołanie na towarzyskie starcie z Ukrainą, zaliczył w nim asystę i już poszło z górki. Melikson zaczął regularnie występować w izraelskiej kadrze, łącznie nabijając 25 spotkań. Po raz ostatni zagrał w niej w marcu ubiegłego roku.

Reklama
Melikson w Opalenicy podczas ubiegłorocznego sparingu Hapoelu z Koroną Kielce.

Co do Wisły, przez całe zamieszanie obniżył loty. Miewał wspaniałe przebłyski, zwłaszcza w europejskich pucharach (rewanż z Liteksem Łowecz, pierwsza połowa domowego meczu ze Standardem Liege), ale coraz częściej wtapiał się w tło. Powoli stawało się jasne, że chyba już dał krakowskiemu zespołowi wszystko co miał najlepsze i pora go sprzedać, póki jeszcze jest taka możliwość. Zaczęto go łączyć z Celtikiem (miał być skłonny wydać ponad 3 mln euro) i Anderlechtem.

Wisła w kolejnym sezonie zajęła dopiero siódme miejsce i tym bardziej potrzebowała zastrzyku gotówki. Melikson zresztą latem 2012 zdecydował, że chce odejść. – Chcę zrobić krok do przodu, a Wisła ma problemy finansowe – mówił izraelskim mediom. Krakowski klub nie zamierzał jednak oddawać go za mniej niż 3 mln euro, a takie kwoty padały wyłącznie w kontekście wspomnianego Celtiku, który jednak oferował tylko milion funtów z bonusami.

Ostatecznie Izraelczyk rozegrał jeszcze jedną rundę w Wiśle, choć było to już typowe męczenie się. W mediach coraz częściej pisano, że nie dogaduje się on z Michałem Probierzem, bo nie odpowiada mu “krzykliwy styl pracy” trenera. Pod koniec 2012 roku narracja była już taka, że Melikson pragnie odejść za wszelką cenę. –  Zawodnik twierdzi, że ma dość obecnej sytuacji klubu. Poślizgów w wypłatach i coraz słabszych wyników na boisku. On twierdzi, że już nie ma tutaj z kim grać – mówił “Faktowi” jeden z informatorów.

Ta coraz bardziej toksyczna współpraca została zakończona w styczniu 2013. Melikson za niecały milion euro odszedł do Valenciennes. Piłkarz i agent Dudu Dahan otrzymali część tej kwoty w ramach uregulowania zaległości przez Wisłę. Ligue 1 nie udało się podbić. Maor spędził tam półtora roku, w 54 meczach miał cztery gole i siedem asyst. Valenciennes spadło, pojawiło się zainteresowanie Lechii Gdańsk i Legii Warszawa, ale on wrócił do Hapoelu Beer Szewa, w którym gra do dziś. Czasu nie zmarnował, w latach 2016-2018 trzy razy z rzędu zdobywał mistrzostwo Izraela.

Pół roku po Meliksonie w Wiśle zjawił się Dudu Biton. Nie odstraszał swoim dorobkiem, miał za sobą rundę z pięcioma golami w belgijskiej ekstraklasie dla spadkowicza Charleroi, z którego został wypożyczony. Podobnie jak Melikson, początek miał rewelacyjny. W obliczu słabszej formy swojego rodaka, jesienią 2012 to on ratował ofensywę “Białej Gwiazdy”. W pierwszych jedenastu kolejkach strzelił aż dziewięć goli, a w fazie grupowej Ligi Europy zdobywał bramki przeciwko Twente, Fulham i Odense.

Wszystko funkcjonowało dobrze, dopóki trenerem był Robert Maaskant. Po zwolnieniu Holendra i wejściu Kazimierza Moskala jego akcje zaczęły spadać. W decydującym o wyjściu z grupy meczu z Twente siedział na ławce, a wiosną w dwumeczu ze Standardem wszedł jedynie na kwadrans w rewanżu. Wiosną w Ekstraklasie trafił do siatki ledwie dwa razy, z czego raz z rzutu karnego. Po przyjściu Michała Probierza szybko podpadł, co skończyło się odsunięciem od drużyny po spotkaniu z Górnikiem Zabrze (razem z Kewem Jaliensem, Michaelem Lameyem i Draganem Paljiciem). Biton chyba dość szybko zdał sobie sprawę, że Wisła nie ma kasy na jego wykupienie za 1,6 mln euro i myślami był już gdzie indziej. Ciąg dalszy jego kariery pokazuje, że w Polsce wyciągnął maksa. Przez chwilę pograł w Standardzie Liege, lecz skończył tam w rezerwach. Pojawił się wówczas temat jego gry w Legii. Później przez chwilę dobrze szło mu w APOEL-u Nikozja, z którym wywalczył mistrzostwo Cypru, a później obserwowaliśmy już jeden wielki zjazd. Od 2013 roku Biton strzelił ledwie osiem ligowych goli, mimo że chodziło jedynie o drugą ligę hiszpańską, słoweński Maribor i kolejne kluby z izraelskiej ekstraklasy.

Tak czy siak tylko o Meliksonie i Bitonie można powiedzieć, że się na polskich boiskach sprawdzili. Pozostali to mniejsze lub większe niewypały. Ewentualnie parę plusów bylibyśmy w stanie postawić jeszcze przy nazwisku Lirana Cohena. Gość we wrześniu 2011 roku przychodził do Podbeskidzia jako 28-latek z Ihub Bnei Sakhin, a w CV miał nawet występy w fazie grupowej Ligi Mistrzów dla Beitaru Jerozolima. Mimo że nie przepracował z zespołem okresu przygotowawczego, niemal od razu trafił do składu, szybko zyskując uznanie trenera Roberta Kasperczyka i kolegów z drużyny. Najlepiej spisywał na początku drugiej rundy, gdy w dwóch występach zaliczył trzy asysty. Cohen często jednak pozostawiał uczucie niedosytu, bo łatwo dało się zauważyć, że sporo umie, ale zespół nie ma z tego tylu korzyści, ile powinien. Jego największym mankamentem był brak szybkości, biegał głównie w jednym tempie.

Nowy sezon Cohen zaczął na ławce, bo Kasperczyk przeszedł na ustawienie z dwójką napastników i potrzebował większych walczaków w środku pola. Z czasem znów zaczął grać częściej, czego nie zmieniło nawet przyjście Marcina Sasala, ale po półtorarocznym pobycie wrócił do Izraela, rozwiązując kontrakt sześć miesięcy przed jego wygaśnięciem. Jeśli z czegoś go zapamiętamy, to na pewno z bramki w Lubinie, gdy w 90. minucie wykonywał rzut wolny z prawego skrzydła i kompletnie zaskoczył Michała Gliwę, co dało “Góralom” zwycięstwo 2:1.

Cohen wrócił do ojczyzny, ale nic znaczącego już w niej nie zdziałał. W styczniu 2012 w Bielsku dołączył do niego defensywny pomocnik Liad Elmalich, ale był po prostu za słaby. W lidze obejrzeliśmy go pięć razy, a po jednej rundzie doszło do rozstania. Gość zawinął żagle z powrotem do Izraela i nawet tam nigdy nie powrócił na najwyższy szczebel.

Niemiłe doświadczenia z izraelskimi eksperymentami miały kluby stołeczne. Przed sezonem 2011/12 zatrudnienie w Legii znalazł Moshe Ohayon. On miał już ustaloną markę. Był 10-krotnym reprezentantem kraju, a dopiero co rozegrał zdecydowanie najlepszy sezon w karierze, strzelając aż 17 goli i notując 9 asyst dla FC Ashdod. Ohayon jednak przyszedł nieprzygotowany, nie zaaklimatyzował się i po jednej rundzie już go nie było. Okazał się irytującym człapakiem. Pograł jeszcze w Szwajcarii i na Cyprze, a karierę zakończył rok temu – oczywiście w FC Ashdod, gdzie dziś jest asystentem.

Moshe Ohayon

Jeszcze boleśniejszym pudłem został w Polonii Warszawa Aviram Baruchyan. Józef Wojciechowski w styczniu 2012 zapłacił za niego Beitarowi Jerozolima 200 tys. euro. 26-letni wówczas pomocnik całą dotychczasową karierę spędził w tamtym zespole, był jego kapitanem. Zdobył dwa mistrzostwa i dwa puchary kraju. Co bardziej kojarzący kibice mogli go pamiętać z dwumeczu Wisły Kraków z Beitarem w eliminacjach Ligi Mistrzów latem 2008. Beitar u siebie wygrał 2:1 po golach Baruchyana, dopiero na wyjeździe zebrał baty 0:5. Wojciechowski triumfująco mówił, że to najlepszy piłkarz ligi izraelskiej.

Dziennikarze z Izraela pytani o swojego rodaka kazali jednak nie robić sobie większych nadziei. Zawodnik ten miał opinię kogoś, kto nie udźwignął łatki wielkiego talentu, a choć atuty piłkarskie posiada, to w wielu meczach zupełnie znika z radarów. Ponadto facet miał w kraju opinię hazardzisty, kiedyś został zatrzymany w związku z aferą hazardową. Szybko tłumaczył się z tego w “Przeglądzie Sportowym”. – Historia została mocno rozdmuchana. Byłem kiedyś w domu u mojego przyjaciela i przyszła policja, bo aresztowano jego znajomego. Policjanci pytali nas o tego znajomego. Wszystko trwało może 15 minut. Ja nie miałem w tej sprawie nic do powiedzenia, bo nie znałem tamtego człowieka. Na tym moja „afera” się skończyła – przekonywał.

W każdym razie dziennikarze słusznie mówili. Bardzo dobrze zarabiający Baruchyan co chwila leczył jakieś urazy i nie mógł rozwinąć skrzydeł. Przez rok rozegrał zaledwie sześć meczów ligowych. Technikę miał, fakt, ale kompletnie nie radził sobie z siłowym stylem gry preferowanym w Ekstraklasie. Zimą 2013 został wypożyczony do Hapoelu Beer Szewa, potem odszedł definitywnie i podobnie jak większość poprzedników, w ojczyźnie systematycznie zjeżdżał w dół.

W drugim występie dla Cracovii rewelacyjną zmianę ze Śląskiem Wrocław dał Tamir Cahalon, wypożyczony z Maccabi Tel Awiw. Za ciosem nie poszedł, za to zdążył pobić się na treningu z Wojciechem Kaczmarkiem. Po tamtym incydencie już nie zagrał i szybko wrócił do siebie.

Tamir Cahalon

W pamięci pozostały mu niemiłe wspomnienia z wyjazdowego meczu z Widzewem. Tamte zdarzenia opisuje w swojej książce “Cracovia znaczy Kraków” były rzecznik prasowy “Pasów” Tomasz Gawędzki, który znalazł w nim przyjaciela.

Pięć dni później pojechaliśmy do Łodzi na mecz z Widzewem. Przegraliśmy 1:0 i wtedy to ja musiałem pocieszać trenera Pasiekę. Ale nie tylko – kiedy z szatni ze zwieszoną głową wyszedł Tamir Cahalon, wiedziałem, o co chodzi. „Dlaczego kibice Widzewa mnie obrażali? Bo wiem, że chodziło o mnie. Dlaczego krzyczeli, że mam iść do gazu?”, dopytywał Izraelczyk. Wytłumaczyłem mu, że nie ma sensu się przejmować bandą kretynów, przybiliśmy piątkę i na twarzy Tamira pojawił się uśmiech. Było dobrze. Z Cahalonem zostaliśmy kumplami od samego początku. Kiedy przyleciał do Krakowa, a ja jeszcze nie byłem rzecznikiem, tylko zajmowałem się pisaniem relacji meczowych, ktoś musiał go odebrać z lotniska. Nie było chętnych. Powiedziałem prezesowi Tabiszowi, że pojadę swoim autem. Napisałem sobie flamastrem na kartonie „Cracovia” i czekałem w terminalu przylotów na podkrakowskich Balicach. Ktoś do mnie podszedł i zapytał: „Przyjechałeś po mnie? Jestem piłkarzem, mam na imię Tamir, będę grał dla twojego klubu”. Mieliśmy jeszcze zabrać bagaż, ale jak się okazało – zaginął. Cahalon miał tam swój sprzęt sportowy, trochę ubrań i kosmetyków. Za dwie godziny miał wyjść na trening przy Wielickiej… a nie miał w czym. W bagażu były korki, jego szczęśliwe, ulubione. Nie było czasu lamentować. Zabrałem Tamira do centrum handlowego, znaleźliśmy sklep sportowy, kazałem mu mierzyć obuwie piłkarskie. „Nie mam polskich pieniędzy, nie mam jak zapłacić”, oznajmił. Zapłaciłem. Popędziliśmy na trening i Tamir zaprezentował się kapitalnie. Później podszedł do mnie i rzucił krótkie: „Dziękuję, przyjacielu. Szalom alejchem”. I tak zostaliśmy przyjaciółmi. Kiedy Tamir po pół roku pobytu w Krakowie opuścił drużynę i wrócił do ojczyzny, przysłał mi swoją koszulkę Pasów z Izraela. I oddał pieniądze za buty. Fajny gość. Choć fani Cracovii mieli inne zdanie. Nie znali go – wcale…

Bohaterem absurdalnej historii został Idan Shriki. Górnik Zabrze w lipcu 2011 roku pozyskał tego napastnika z FC Ashdod. Dwa razy usiadł w lidze na ławce rezerwowych i jeszcze tego samego lata został wypożyczony do… swojego poprzedniego klubu. Tak szybko skreślił go Adam Nawałka. Shriki na starych śmieciach rozegrał dobry sezon (11 goli w izraelskiej ekstraklasie), ale szansy i tak nie dostał, więc na dobre wrócił do siebie. Zaliczył jeszcze dwa sezony w ojczystej elicie i później już nie wyszedł poza drugą ligę.

Już po odejściu z Polski wszystkich tych zawodników, Śląsk Wrocław sfinalizował transfer stopera Odeda Gavisha z Hapoelu Beer Szewa. Gavish przejął tam opaskę kapitańską po przejściu Maora Meliksona do Wisły. Przy Oporowskiej oczekiwano, że będzie konkretnym wzmocnieniem. Tymczasem został wielkim niewypałem, mógłby się zmieścić na liście dziesięciu najsłabszych obrońców Ekstraklasy w ostatniej dekadzie. Wyróżniało go kopanie się po czole i krycie na radar. Umowa ze Śląskiem obowiązywała przez trzy lata, została rozwiązana po roku. Gavish opowiadał potem w krajowych mediach, że w klubie było coraz gorzej, nowy trener Tadeusz Pawłowski go nie lubił i takie tam. O swojej formie nie napomknął. Niech zresztą podsumowaniem będzie fakt, że dziś gość ma 29 lat i już nie gra w piłkę.

Mamy więc już pięć lat bez Izraelczyka w polskiej lidze i na kolejnego możemy długo poczekać. Generalnie piłkarze stamtąd nie za bardzo pasują do Ekstraklasy, bo nawet jeśli sporo potrafią, mają problemy aklimatyzacyjne i gubią się przy agresywniejszej grze, rzadko łącząc piłkarską klasę z charakterem. Obyśmy to samo mogli powiedzieć wieczorem o izraelskiej reprezentacji.

PM

Fot. FotoPyk/newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...