Tej wiadomości Brazylijczycy obawiali się najbardziej. Od kiedy w zeszłym tygodniu jeden z dzienników jako pierwszy podał, że selekcjonerem nie zostanie Tite ani żaden obcokrajowiec, w mediach rozpoczęła się masowa szydera. Dziennikarze śmiali się przez łzy. Mieli nadzieję, że to nieprawda. Ich apele, by reprezentację objął poważny trener z zagranicy zostały zlekceważone. Rewolucji nie będzie. To już oficjalne – misja „Rosja 2018” została powierzona Dundze.
– Szansa na rozpoczęcie projektu odbudowy naszej reprezentacji została zmarnowana przez ludzi, którzy uważają siebie za jej właścicieli. Nie musimy być już wdzięczni Niemcom za obnażenie naszego kolosalnego opóźnienia, skoro wciąż podejmujemy takie decyzje – pisze w swoim felietonie Andre Kfouri, a jego kolega po fachu Andre Rizek dodaje: – Znów rozpoczyna się coś, co zostało już raz wstrzymane i poniosło klęskę. Myślę, że Tite zasłużył na swoją szansę, ale trudno dopatrywać się logiki w ostatnich decyzjach CBF – niemal wszystkie opinie wśród brazylijskich dziennikarzy wyglądają dzisiaj identycznie. Wyboru Dungi nie popiera w zasadzie nikt. 71% kibiców w ankiecie Globo przedstawiło już swoje wotum nieufności, a reakcje na brazylijskim Twitterze przypominają czasy Franciszka Smudy w reprezentacji PZPN.
Brazylijczycy – podirytowani wyborem federacji – wytykają mu wszystkie potknięcia. Śmieją się, że już na powitalnej konferencji porównał siebie do Nelsona Mandeli, Jamesa Rodrigueza nazwał „Jimenezem”, a Arrigo Sacchiego określił jako „Enriko”. Wkurzają się też, że nowy selekcjoner odpowiedzialny teoretycznie za odbudowanie stylu już na starcie zapowiada, że z odbierania piłki też można uczynić sztukę i – jak sam twierdzi – nie chce sprzedawać marzeń, bo Brazylii nie stać na grę, jak z czasów Pele, skoro samego Pele już nie ma. Lista zarzutów pod adresem Dungi ciągnie się w nieskończoność. Przez federację brazylijską przewalają się góry pieniędzy, stać ją praktycznie na każdego trenera na świecie, ludzie apelują, by ściągnąć Mourinho, Guardiolę lub przynajmniej kogoś w stylu Jorge Sampaoliego z reprezentacji Chile, tymczasem Canarinhos poprowadzić ma gość, który:
– w ciągu ostatnich lat pracował przez dziewięć miesięcy;
– nie zrobił w tym czasie niczego, by zasłużyć na powrót do kadry;
– został zwolniony za kiepskie wyniki z Internacionalu Porto Alegre;
– przerżnął mistrzostwa w RPA;
– zbudował najstarszą reprezentację Brazylii w historii mundiali;
– wysyłał powołania do zawodników bez perspektyw (Josue, Grafite, Kleberson, Dudu Cearense), olewając tych, którzy rokowali na przyszłość (Ganso, Pato, Neymar, Marcelo).
O zdobyciu Copa America, Pucharu Konfederacji nikt nie chce pamiętać. Nikomu nie wypada też przypominać, że reprezentacja pod wodzą Dungi wygrała 76% spotkań, zaliczając w 60 meczach zaledwie sześć porażek. To się nie liczy. Najważniejszy mecz, ten z Holandią, został przegrany. Wystarczył jeden błąd Felipe Melo, jedno zagapienie Julio Cesara, jedna akcja, by zaprzepaścić cały dorobek i zrujnować wizerunek szkoleniowca. Dunga tymczasem podejmuje się zadania karkołomnego. By wrócić na karuzelę, obejmuje reprezentację, której odjechały Chile, Urugwaj i Kolumbia, a od której naród wymaga mistrzostwa świata. Szanse na powodzenie są znikome, ale do stracenia nowy selekcjoner ma niewiele. Pracę i tak rozpoczyna jako wielki przegrany.