Gdyby porównać pozycję rozgrywającego do pracy reżysera, byłby bardziej Francisem Fordem Coppolą niż Jamesem Cameronem. Nigdy nie rozrzucał piłek opakowanych efektami specjalnymi, bardziej stawiał na skromne środki wizualne, ale to i tak nie przeszkodziło mu być do bólu skutecznym i zapracować sobie na miano siatkarza absolutnie wybitnego. Nikola Grbić, który został właśnie trenerem ZAKSY Kędzierzyn-Koźle, to jedna z najgrubszych ryb, jaka kiedykolwiek wpadła do polskiej siatki klubowej.
Chociaż żeby nie zaczynać aż tak słodko, musimy przyznać, że autor tego tekstu ma z Grbiciem mocno na pieńku.
Serbski rozgrywający wielokrotnie zalazł za skórę naszej reprezentacji, ale jeden mecz był szczególnie bolesny dla kibica. Mowa oczywiście o ponurym spotkaniu, które rozegrano w styczniu 2000 r. w katowickim Spodku. To były czasy, kiedy nasza kadra mozolnie wdrapywała się na sensowny poziom w światowej siatkówce mając w składzie m.in. utalentowanych mistrzów świata juniorów, ale to właśnie Nikola Grbić i jego kumple stanęli jej na paluchy i ponownie strącili w przepaść.
Reprezentacja Polski kierowana przez Ireneusza Mazura walczyła wówczas w kwalifikacjach do igrzysk olimpijskich w Sydney. Nie była wprawdzie faworytem, bo akcje Jugosławii, Holandii i Bułgarii stały wyżej, ale w narodzie i tak była duża nadzieja na dobry wynik. Biało-czerwoni zaczęli turniej od wygranej z Łotwą i porażki z Bułgarią, ale później podnieśli się – pokonali Czechów i przede wszystkim 3:1 Holendrów, a więc mistrzów olimpijskich z Atlanty. W ostatniej serii spotkań czekała na nich Jugosławia i to od tego meczu zależało, czy zachowamy szanse awansu na igrzyska.
Pierwsze dwa sety przegraliśmy gładko, ale po zwycięstwie w trzecim udało się wyciągnąć wynik na 1:2. W partii numer cztery długo obijaliśmy rywala i w pewnym momencie prowadziliśmy aż 20:13. Tie-break był na wyciągnięcie ręki, ale Jugosłowianie, których grą kierował Grbić, cudem wyszli z opresji i wygrali tamtego seta na przewagi. Chociaż rywale siedzieli wtedy kilka półek wyżej od Polaków, to u nas tamtą porażkę przedstawiano jako tragedię. Wokół kadry znów zapanowała duszna atmosfera, robotę stracił Ireneusz Mazur, na włosku zawisła też współpraca z ówczesnymi sponsorami kadry (i tak skromnymi), którym nie uśmiechało się firmowanie drużyny, która niewiele znaczy.
Kiedy więc nasza siatkówka znów zwijała się w konwulsjach, kariera Nikoli Grbicia i jego drużyny rozkwitła. Niespełna dziesięć miesięcy później drużyna Zorana Gajicia zdobyła w Sydney mistrzostwo olimpijskie pokonując w finale Rosję 3:0, a jedną z centralnych postacią tamtego meczu był właśnie rozgrywający. Tamta drużyna z braćmi Grbiciami, Andriją Gericiem, Goranem Vujeviciem i młodziutkim Ivanem Miljkoviciem ma w siatkówce na Bałkanach podobny status, jak w piłce słynna ekipa Chorwacji, która zdobyła brąz mistrzostw świata we Francji. Jednym z symboli tamtej ekipy jest właśnie Nikola.
Rywalizacja z Grbiciem? No proszę…
Nikola oraz jego starszy o trzy lata brat Vladimir pochodzą z miasta Zrenjanin leżącego niecałe 100 kilometrów na północ od Belgradu. Siatkówkę chłonęli od najmłodszych lat, bo ich ojciec, Milos, także reprezentował barwy Jugosławii. W 1975 r. zdobył z kadrą brązowy medal mistrzostw Europy.
– Ojciec był naszym pierwszym trenerem, który nauczył nas wielu ważnych rzeczy, zwłaszcza w zakresie techniki, co było później bardzo przydatne. Jak wiele dzieci próbowałem piłki nożnej i tenisa, ale kiedy przyszedł czas podjęcia decyzji, który sport kontynuować na poważnie, mój ojciec zadecydował za mnie. I zostałem przy siatkówce – wspominał po latach, chociaż zaczynał jako przyjmujący. Któregoś dnia tata postawił go jednak po prostu na rozegraniu, co go wkurzyło. – Początkowo nie chciałem być rozgrywającym. Uważałem, że to najbardziej irytująca pozycja w siatkówce. Wiadomo, każdy chce atakować. Jeżeli zrobię wspaniałą kombinację i wyczyszczę siatkę atakującemu, to jego będą oklaskiwać, nie mnie.
Nikola (rocznik 1973), podobnie jak Vlado, poważne treningi zaczynał pod koniec lat 80. w małym klubiku Gig Banat, skąd później trafił do Vojvodiny Nowy Sad. Kiedy utalentowany rozgrywający odchodził stamtąd w 1994 r., w wieku zaledwie 21 lat miał już na koncie trzy tytuły mistrza kraju, dwa puchary oraz zaliczony debiut w kadrze.
Na początku lat 90. klubowe drogi braci się rozeszły. Niko spełnił swoje marzenie i złapał kontrakt w piekielnie mocnej już wtedy lidze włoskiej. To była siatkarska ziemia obiecana, bo tamtejsze kluby w ostatniej dekadzie ubiegłego wieku totalnie zdominowały Ligę Mistrzów. Poza tym słoneczna Italia w porównaniu do targanych konfliktami Bałkanów, to był po prostu inny świat.
Grbić piłki rozrzucać zaczął w Montichiari, ale pierwsze sukcesy na Półwyspie Apenińskim – wicemistrzostwo i Puchar Włoch – zdobył w barwach Cuneo. Był już wtedy jednym z czołowych rozgrywających, co potwierdzał także w reprezentacji: z Jugosławią zdobył najpierw brązowy medal igrzysk w Atlancie, a rok później wicemistrzostwo Europy zgarniając przy okazji nagrodę dla najlepszego rozgrywającego turnieju. To wszystko otworzyło mu też drogę do wielkiego Sisleya Treviso, z którym w 2000 r. wygrał Ligę Mistrzów (blisko dekadę później powtórzył ten wynik z Trentino).
W lidze włoskiej zdobył dwa tytuły mistrzowskie (aż sześć wicemistrzostw) i trzy krajowe puchary w barwach Cuneo, Sisleya i Trentino. Jego dorobek reprezentacyjny, oprócz dwóch medali olimpijskich, to srebro i brąz mistrzostw świata, mistrzostwo Europy z 2001 r. oraz sześć medali Ligi Światowej.
Jak został zapamiętany przez kumpli z parkietu? Łukasza Żygadło, który w sezonie 2008/2009 był jego zmiennikiem w Trento: – Waleczny, charyzmatyczny, to on był zawodnikiem, który dawał rytm na treningach. Jeśli chodzi natomiast o styl gry, nie był typem brazylijskiego rozgrywającego. Nie urozmaicał za bardzo swojego rozegrania, przede wszystkim stosował się do taktyki i koncentrował na wykorzystaniu każdej luki u przeciwnika. Facet, który zawsze był bardzo skupiony i spokojny, chociaż jak ktoś dobrze obserwował jego mecze, to mógł zauważyć, że jeśli tylko coś wymykało się spod kontroli, to pokazywał emocje. Pamiętam moment w finale igrzysk w Sydney, kiedy Ivan Miljković i inni zawodnicy już cieszyli się ze złota, chociaż nie wygrali jeszcze meczu. Nikola szybko zareagował, żeby skoncentrowali się, bo takie sytuacje mogą odwrócić obraz meczu. Grbić zawsze bardzo kontrolował takie zachowania.
Po przygodzie z Trentino Grbić przez cztery lata ponownie kierował grą Cuneo, ale losy jego i Żygadły nieoczekiwanie znów splotły się w Kazaniu. Polak trafił do Zenitu, gdzie miał być pierwszym rozgrywającym, ale na jednym z treningów przed pierwszym meczem doznał paskudnej kontuzji kostki, która wymagała operacji. – I to właśnie Nikola mnie zastąpił. Pamiętam telefon od niego, gdy jeszcze znajdowałem się w szpitalu. Sam poinformował mnie o swoim przejściu do Zenitu, chociaż był trochę niezadowolony z faktu, że to nie on był pierwszą opcją, tylko zastał poproszony dopiero po moim urazie – wspomina w rozmowie z Weszło były reprezentant Polski.
Grbić przeniósł się do rosyjskiej Superligi po blisko dwóch dekadach gry we Włoszech. I mimo 40 lat na karku wciąż potrafił pokierować grą Zenitu, co doprowadziło klub do mistrzostwa.
Jakub Bednaruk, który był w składzie Trentino w sezonie 2007/2008, tylko uśmiechnął się, kiedy zapytaliśmy go o rywalizację z Serbem. – Nie było czegoś takiego jak rywalizacja z Grbiciem. On był zawsze szefem, kapitanem. To też jest ważna informacja, bo on przez całe swoje życie praktycznie w każdej drużynie był kapitanem. Jak dla mnie był to wzór tej funkcji pamiętając wszystkich kapitanów, których miałem w swoich zespołach – mówi. – Styl rozegrania? Grał bardzo mądrze. Śmiano się wprawdzie, że Grbić nie umiał grać pierwszego tempa, ale on i tak zawsze był na topie. Był bardzo wszechstronny: miał dopracowany każdy element od zagrywki, przez blok i obronę po rozegranie, dobrze analizował to co się działo na boisku. Chociaż na pewno nie grał fajerwerków, jak chociażby Ricardo. Zawsze interesowało go maksymalne wykorzystanie drużyny, a nie własne popisy. Nikola to był też boiskowy spokój, bardziej używał argumentów niż krzyków.
W ogóle wśród kibiców miał łatkę mruka. Chociaż wynikało to nie tylko z jego ułożonego charakteru, ale również z tego, że przez lata znakiem firmowym reprezentacji Serbii (a wcześniej Jugosławii), była właśnie gra bez okazywania zbędnych emocji na parkiecie. Zawodnicy mieli kamienne twarze obojętnie czy wygrywali, czy przegrywali, co było też elementem gry psychologicznej.
– Zawsze podchodziłem do życia spokojnie, a rola rozgrywającego nawet to pogłębiła. Nie lubię oglądać się na salę czy sędziów, tylko myślę co będzie w tej chwili najlepsze dla drużyny. Czasem się zdarza, że coś mnie wytrąci z równowagi, a to nie jest dobre w roli rozgrywającego. Bo kiedy atakujący straci głowę, to najwyżej nie dostanie ode mnie piłki i może się uspokoi, ale jeżeli to ja się zagotuję, mogę przegrać mecz – tłumaczył pod koniec kariery w rozmowie z oficjalnym serwisem FIVB.
Niko nie popił sobie z Polakami
Poza parkietem też był bossem. Typ gościa, który jak już zabierał głos w szatni, to słuchali go wszyscy. Studiując wywiady z zawodnikami, którzy w młodym wieku wchodzili do jego drużyn, można spotkać się nawet z opiniami, że niektórzy wręcz… bali się go. Jakub Bednaruk do strachliwych akurat nigdy nie należał, ale nie ukrywa, że też był pod wrażeniem stylu bycia Grbicia.
– Przez cały rok siedzieliśmy w szatni naprzeciwko siebie. Bardzo inteligentny facet o szerokich horyzontach, poliglota. Mogę ocenić go wyłącznie pozytywnie. To była czysta przyjemność poznać go, chociaż nie mogę powiedzieć, że to mój bliski kumpel. Po prostu lubimy się. Kiedy się widzimy to pogadamy, ale nie dzwonimy do siebie na święta – mówi i przypomina, że mistrz olimpijski z Sydney trzymał drużynę w ryzach także poza halą: – Mieliśmy zwyczaj, że raz na kilka tygodni wszyscy zabieraliśmy swoje rodziny i szliśmy na kolację. Zawsze to on decydował kiedy i gdzie idziemy. Mówił: „Panowie, o 20 w knajpie”. Ja oczywiście z żoną byłem o 20, a Włosi o 21, bo przecież oni nigdy do cholery nie mogli być punktualni. Nikola prywatnie nie był więc nudziarzem, chociaż jak raz usiadł z nami do winka, to szybko skończył…
Pomimo tego, że Żygadło i Bednaruk byli jego kolegami po fachu, to jednak z polskiej kolonii w Trentino najbliżej trzymał się z Michałem Winiarskim. Zakumplowali się jednak nie tylko dlatego, że Grbić jako rozgrywający był boiskowym żywicielem naszego przyjmującego. Mieszkali też po prostu w bliskim sąsiedztwie i mieli synów w tym samym wieku.
Tak Serb opowiadał o tym w 2009 r. na łamach „Magazynu Siatkówka”: – Mieszkamy w jednym domu, więc mamy do siebie blisko. Jednak to właśnie nasi synowie otworzyli nam drogę do przyjaźni. Moja żona i żona Michała trzymają się razem, a to powoduje, że wolny czas też staramy organizować sobie wspólnie. Raz my gotujemy serbską kolację dla „Winich”, innym razem to oni przygotowują coś polskiego. Bardzo sobie cenię ich przyjaźń. Od września nasze dzieci mają chodzić razem do przedszkola. Może za kilka lat nasi synowie staną w rywalizacji po obu stronach siatki? Na boisku nie będzie sentymentów, ale wierzę, że też będą się przyjaźnić.
Grbić powiedział też zresztą, że dla niego to właśnie „Winiar” był w tamtym czasie najlepszym siatkarzem świata. Twierdził, że był zawodnikiem kompletnym. Nawet jeśli panowie jedli wspólne obiadki, to mógł to być dla Polaka największy komplement. W tym miejscu warto przypomnieć też, że nasz przyjmujący był chyba jedynym reprezentantem Polski, który wziął w obronę Grbicia po słynnym, podejrzanym meczu podczas mistrzostw świata we Włoszech w 2010 r. Gdyby doszukiwać się w biografii słynnego rozgrywającego skazy, tamto mętne spotkanie może taką być.
Jak pamiętamy, włoski turniej przeszedł do historii jako promujący kombinowanie, co bardziej się opłaca: wygrana czy porażka. Wszystko przez kulawy regulamin. Biało-czerwoni w ostatniej kolejce fazy grupowej grali z Serbią. Stawką meczu w Trieście było nie tylko pierwsze miejsce w grupie, ale przede wszystkim zestaw rywali w drugiej rundzie. Skończyło się na wygranej Polaków 3:1, ale też oskarżeniach, że Serbowie chcąc znaleźć się w o wiele łatwiejszej grupie z Kubą i Meksykiem, podłożyli się (my jako zwycięzcy wpadliśmy na Brazylię i Bułgarię, przegraliśmy oba spotkania).
Rywale oczywiście zarzekali się, że grali fair, ale obraz meczu pokazywał coś zupełnie innego. Oczywiście ciężko jest komuś udowodnić, że celowo walił piłką po autach lub zarzucać, że drużyna dopiero w końcówce drugiego seta zabrała się do pierwszego punktowego bloku, ale Serbowie wyraźnie nie chcieli umierać za wynik. Drużyna Grbicia (rozegrał cały mecz) tamtego wieczoru po prostu nie podjęła walki. I nie była specjalne smutna po zejściu z parkietu. – Żenujące, to nie jest sport. Szkoda kibiców, którzy zapłacili pieniądze – mówił po meczu Bartosz Kurek.
Kiedy więc później dziennikarze zaczęli maglować Serbów pytaniami o podejrzane podejście do meczu, przede wszystkim musiał zmierzyć się z nimi kapitan Grbić. Michał Winiarski zapewniał, że wierzy w uczciwość byłego klubowego kolegi.
Trenerski skok od razu na główkę
Paweł Zagumny powiedział kiedyś, że rozgrywający jest jak wino, im starszy tym lepszy, ale czasami nawet wino zaczyna w końcu kisnąć. Nikola Grbić uznał najwyraźniej, że ten moment nadszedł po sezonie 2013/2014, a więc po rocznej przygodzie z Zenitem Kazań.
41-latek rozważał jeszcze wprawdzie powrót na włoskie parkiety, ale otrzymał propozycję z gatunku tych nie do odrzucenia – kontrowersyjny właściciel Perugii Gino Sirci zaproponował mu posadę trenera, bo chciał zbudować drużynę na mistrzostwo Włoch. Serb od razu wskoczył więc na wysokiego konia, bo zespół był aktualnym wicemistrzem i finalistą krajowego pucharu.
Przejście z parkietu na ławkę trenerską nie było jednak łatwe. Mistrz olimpijski nie ukrywał w wywiadach, że najgorsza była dla niego bezczynność. On, który przez lata był głównym reżyserem i bezpośrednio kreował grę, teraz musiał liczyć, że zawodnicy zdołają wykonać jego polecenia. Irytowało go, kiedy on widział już lukę w taktyce przeciwnika, a jego gracze wolniej analizowali boiskowe wydarzenia. Być może był to jeden z wielu powodów, dlaczego jego debiut nie był udany. Perugia pod jego wodzą zajęła dopiero czwarte miejsce w lidze i trener rozstał się z klubem. Ale nie tylko ze względu na wyniki – Grbić w 2015 r. został również nowym trenerem reprezentacji Serbii.
Początek z drużyną narodową miał bardzo dobry, bo zaczęło się od srebrnego medalu Ligi Światowej. Później było jednak gorzej: brak medalu na mistrzostwach Europy w Bułgarii i we Włoszech oraz przede wszystkim brak awansu na igrzyska w Rio de Janeiro. Po zawalonym turnieju kwalifikacyjnym w Berlinie ponoć nawet podał się do dymisji, ale szef serbskiego związku postanowił mu zaufać i pozostawić na stanowisku. I była to dobra decyzja, bo Serbowie wygrali później LŚ i zdobyli brąz ME w Polsce.
Grbić od połowy sezonu 2016/2017 znów trenował na dwa fronty, bo objął klub z Werony (bez sukcesów), ale kilka tygodni temu rozstał się z drużyną z miasta Romea i Julii. Teraz przyszedł czas na PlusLigę i ZAKSĘ Kędzierzyn-Koźle.
– Po odejściu Andrei Gardiniego można było się spodziewać, że ZAKSA będzie musiała szukać trenera za granicą, bo jednak w Polsce kandydatów już nie było. Nikola był wolny, dlatego klub wykorzystał nadarzającą się okazję – mówi Łukasz Żygadło. – To wciąż jeszcze młody, uczący się trener. Na pewno będzie to dla niego duża szansa, bo wiadomo, że ewentualny sukces może wypromować go do powrotu do Włoch. Obejmuje zespół moim zdaniem najlepiej zgrany w Polsce, co będzie oczywiście działało na jego korzyść. Chociaż wiąże się to z presją, bo każdy będzie teraz oczekiwał, że zdobędzie mistrzostwo.
Tylko czy presja wyniku to dla Grbicia coś nowego?
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. fivb.com, newspix.pl