„Za siedemdziesiąt lat, za trzeciej ligi smak, na mistrza Polski przyszedł czas, o tym marzył każdy z nas”. Jakże w Gliwicach mocno pragnęli tego, by te słowa w końcu się ziściły.
Bo bycie kibicem Piasta długimi latami nie było łatwe.
Ale w tej chwili nie ma lepszego uczucia.
Bycie kibicem klubu z Gliwic długimi latami oznaczało bycie kibicem zespołu, który zawsze na Śląsku był w cieniu czternaście razy mistrzowskiego Ruchu, czternaście razy mistrzowskiego Górnika. Dwa tytuły miała Polonia Bytom, jeden bytomskie Szombierki. W klasyfikacji medalowej wyżej był jeszcze niedzielnego ranka GKS Katowice, AKS Chorzów, a na równi – 1. FC Katowice czy GKS Tychy.
Chcesz zgasić entuzjazm fana Piasta, gdy jego zespół odnosi pomniejszy sukces? Kwalifikuje się do pucharów jako beniaminek, zdobywa wicemistrzostwo kraju? Przypomnij mu, że najlepszą drużyną w Polsce nie był jeszcze nigdy w swojej historii.
Dlatego więc nic dziwnego, że gdy po raz pierwszy w swojej 74-letnie historii przed ostatnią kolejką ligową Piast miał los w swoich rękach, całe miasto chciało być świadkiem największego sportowego sukcesu w dziejach Gliwic.
Biletów brakło niemal natychmiast. Kiedy okazało się, że będą wejściówki drugiej szansy, te odebrane kibicom Lecha ze względów bezpieczeństwa, te rozeszły się na pniu.
W całym mieście od czwartku po prostu nie było innego tematu.
– W czwartek poszedłem na obiad do jednej knajpki w bocznej ulicy rynku. Słyszałem, jak obok mnie mąż tłumaczy kompletnie niezorientowanej w realiach piłki żonie, dlaczego Lech podłoży się Piastowi i co musi się stać, żeby to Piast, a nie Legia, był mistrzem Polski. Dzień później czekałem na kawę na stacji benzynowej, dwóch facetów obok mnie prowadziło dyskusję, co się stanie, jeśli Piast zremisuje, a Legia wygra i zrównamy się punktami. Mecz stał się tematem numer jeden dla wszystkich, nawet jeśli ktoś nie wiedział, ani kto trenuje Piasta, ani kto w nim tak właściwie gra – mówi mi zagajony w kolejce do wejścia na stadion Wojtek.
On akurat na stadion podjechał samochodem. Większość kibiców zdecydowała się jednak na przemarsz ulicami miasta rozpoczęty na gliwickim rynku przy rzęsiście padającym deszczu.
Tu jeszcze pod arkadami, skryci przed deszczem
Tu chwilę przed wyruszeniem w trasę
Początek drogi na stadion
Fani ruszyli o 16:00 czyli dwie godziny przed rozpoczęciem spotkania, ale i porą, o której służby zaleciły zamknąć knajpy na rynku. W miejscu, w którym Piast świętował między innymi awans do ekstraklasy, tym razem miało nie być fety, została ona przeniesiona na Plac Krakowski, gdzie najczęściej odbywają się koncerty podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Jak udało mi się później dowiedzieć, w głównej mierze dlatego, że zabawa około pięciu tysięcy osób – tak szacowano – mogłaby nie być do końca bezpieczna w miejscu, w którego sercu stoi przeszklona restauracja i wokół którego porozstawiane są obecnie ogródki piwne.
Kto zaleceń nie posłuchał i pozostał otwarty, ten wykręcił pewnie jeden z najlepszych utargów dnia w życiu. Bo wiele osób z rzeczonego Placu Krakowskiego udała się posilić i napoić właśnie na rynek.
Nawet król mórz przywdział w tę noc barwy mistrza Polski
***
Piłkarze żadnego innego ekstraklasowego zespołu nie są tak blisko mieszkańców swojego miasta, jak zawodnicy Piasta Gliwice.
I aż ciśnie się na usta utarte już: fakt, nie opinia.
Wychodząc w tygodniu na kawę, na kanapkę na obiad, bardzo łatwo jest ich spotkać w dużej grupie. A to w śniadaniowni na rynku, a to znów w kawiarni przy niezbyt lubianym (eufemizm) przez gliwiczan woonerfie, czyli ni to ulicy, ni to deptaku. Nigdy nie odmawiają krótkiej rozmowy, wspólnego zdjęcia.
– To jest super. Wychodzimy gdzieś razem, ostatnio na przykład byłem na śniadaniu z „Fero” (Frantisek Plach – przyp.red.), Alexem, Korunem. Dzień wcześniej akurat wyszedłem z żoną, ale w tym samym miejscu akurat umówiło się sześciu innych chłopaków. Ludzie podchodzą, a dla nas to jest super sprawa. Nie jesteśmy Cristiano Ronaldo, ja lubię rozmawiać z ludźmi, chłopaki też – mówi Gerard Badia.
Zdecydowana większość z nich mieszka w ścisłym centrum, w dużej mierze odpowiedzialny jest za to właśnie Badia, który każdemu nowemu poleca, by wziął sobie mieszkanie blisko rynku. Bo skoro on sam tam właśnie mieszka, to będą mogli razem gdzieś wyskoczyć.
– Spędzam z nimi więcej czasu niż z własną rodziną. To, co tutaj mamy, co jest między nami, tego nie ma żadna inna drużyna w Polsce – mówił kapitan gliwiczan w przeddzień spotkania z Lechem Poznań.
Hiszpan zdradził też, że po sezonie sześciu-siedmiu piłkarzy Piasta – w tym on sam – wybiera się wspólnie na krótki urlop. Powiedział, że gdy usłyszał o tym Javi Hernandez, nie miał już wątpliwości, że Piast będzie mistrzem Polski. „Wyglądacie tak dobrze na boisku, a do tego jesteście przyjaciółmi. Jeśli wy nie zdobędziecie mistrzostwa, to kto?”. Takiej treści SMS-a dostał od Hiszpana grającego w Cracovii.
Czy będąc kibicem takiej drużyny da się jej nie lubić?
***
Może to właśnie dlatego, że ich idole są tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Że sprawiają wrażenie jednej wielkiej rodziny, wykraczającej poza samą szatnię (poszukajcie sobie wywiadu z Gerardem Badią, w którym opowiada o tym, jak przejmował się losem pracowników klubu, gdyby Piast rok temu spadł do I ligi). Że nie odmawiają, gdy chłopak po meczu prosi o koszulkę, cierpliwie zbijają piątki, biorą dzieci na ręce. Może to oczekiwanie przez długie dekady na sukces taki jak ten. A może wszystko po trochu.
Gdy wybrzmiał ostatni gwizdek, w oczach ludzi było widać radość pomieszaną z nutką niedowierzania i sporą porcją wzruszenia. Niektórym łzy stawały w oczach, trudno było pozostać niewzruszonym w tak wiekopomnej chwili. Nawet spikerowi Piasta, jednemu z najlepszych w swoim fachu w Polsce, w pewnym momencie załamał się głos.
Niezwykle urzekające były sceny, gdy okazało się, że jedna z rodzin z narożnego sektora przygotowała na tę okazję papierowe korony specjalnie dla bohaterów zakończonego właśnie sezonu. Naprawdę trudno wyrazić słowami dumę, jaka przepełniała tych państwa, kiedy udało się to najpierw ukoronować Mateusza Maka, a później Jorge Felixa.
Dumni mogli być też kibice, których klub postanowił uhonorować przy pełnych trybunach za ich wsparcie. Ci, którzy byli na wszystkich dziewiętnastu domowych spotkaniach Piasta. Słońce, deszcz, mróz – szczególnie, że wiosna nie rozpieszczała wysokimi temperaturami. W przerwie odebrali gratulacje, prezenty od klubu.
Mały minus niestety za to, że – jak ogłosił spiker – system biletowy dał ciała i część fanów umknęła. Będą wywołani na murawę, owszem, ale już podczas pierwszego meczu nowego sezonu.
By wszystko to miało tak radosny wydźwięk, trzeba było jednak najpierw wygrać na boisku.
To znaczy, trzeba by było, gdyby Legia apelująca o walkę do końca Lecha, sama potrafiła zwycięstwem nacisnąć na Piasta.
W każdym razie niewykluczone, że mecz był najgorszym Piasta w rundzie wiosennej. Na pewno najsłabszym u siebie, choć kolejnym wygranym. Gdyby nie to, że Putnocky wybrał się na poszukiwanie świętego Graala, a Janicki próbował choć raz spełnić oczekiwania kibiców Lecha, gliwiczanie mieliby ogromny problem ze zdobyciem kompletu punktów. Ich gra była nieskładna, środek pola istniał tylko w teorii, jeden Valencia, który ogarniał grę do przodu, to było zdecydowanie za mało. Nawet na Lecha, który wyszedł w składzie najczęściej komentowanym na Twitterze “xD”.
W strefie wywiadów po meczu Jakub Czerwiński powiedział wprost: – Gdy Lech miał kilka kolejnych stałych fragmentów, poczuliśmy, że musimy się otrząsnąć.
Bo to nie było zwycięstwo łatwe, lekkie i przyjemne, jakie wielu wieszczyło, skoro Kolejorz miał tak bardzo nie chcieć pomóc Legii w zdobyciu tytułu.
Jakby presja oczekiwań, tego że całe miasto nie mówiło od paru dni o niczym innym, spętała nieco nogi piłkarzom. Wiedzieli, że ostatni rozdział ekstraklasy 2018/19 dopiszą oni, że mają pióro w dłoni, ale jednocześnie że mogą postawić fatalnego kleksa, który zepsuje wszystko.
Nie zrobili tego.
Celebra na stadionie to jedno, ale czymś, na co gliwiczanie czekali równie mocno, to przejazd otwartego autobusu głównymi ulicami miasta, aż pod Plac Krakowski, gdzie na długo przed wjazdem bohaterów trwała naprawdę konkretna impreza.
Wszechobecne szkło po ambrozji w różnych wariantach smakowych? Miejscami pod nogami było tego więcej niż betonu.
Race? Pytaj dzika, czy sra w lesie.
Kibice Piasta, którzy zadeklarowali, że śledzą z dużą uwagą również spotkania KTS-u Weszło? A jakże!
W końcu pojawił się też naprawdę długo wyczekiwany rozśpiewany autobus oklejony nową flagą kibiców Piasta – “PIAST MISTRZ”.
Była jeszcze na koniec mała objazdówka po miasteczku akademickim, wreszcie wjazd na Plac Krakowski, gdzie momentalnie autobus otoczyli ludzie z pieśnią na ustach.
Co jest już swego rodzaju tradycją, były też śpiewy w kierunku Legii, choć trzeba uczciwie przyznać – piłkarze Piasta wyciągnęli lekcję z fet Śląska Wrocław czy Lecha Poznań i ograniczyli się do dołączenia do zaintonowanego przez kibiców “legła, legła Warszawa”. Niepotrzebne? Tak. Ale przynajmniej nie wulgarne, ciesząca się ogromną popularnością podczas mistrzowskich celebracji piosenka o berle i koronie odśpiewana nie została, ale można się domyślać, że taki Tomasz Jodłowiec i tak mógł się poczuć nieswojo.
Gliwice upiły się dziś szczęściem. I nie tylko nim. Niejedna głowa jutro z rana zaboli, tu i ówdzie ktoś zacznie dzień po japońsku – od suszi.
Ale czy to nie na tego kaca kibice Piasta czekali całe swoje życie?
SZYMON PODSTUFKA