Reklama

Od dziś, na zawsze: „Vincent Kompany potrafi kropnąć z dystansu!”

Michał Kołkowski

06 maja 2019, 23:47 • 6 min czytania

Gdyby metaforycznie zestawić ze sobą drużynę piłkarską i organizm człowieka, która część ciała byłaby najważniejsza? Być może mocne, umięśnione nogi, na których każdy szkoleniowiec opiera cały ciężar defensywnej organizacji zespołu. Manchester City stoi w tym sezonie nadzwyczaj twardo, za sprawą doskonałej gry Laporte’a czy też kapitalnych interwencji Edersona. A może jednak płuca? Nie ma się co sprzeczać, gdyby nie tytaniczna praca w środkowej strefie wykonywana przez Fernandinho, nie byłoby dziś The Citizens na szczycie ligowej tabeli. Ręce? Pewnie, Aguero czy Sterling idealnie się sprawdzają, by wyprowadzić cios podbródkowy, nokautujący przeciwnika. Bez tego też ani rusz. Albo mózg? Czy City byłoby tak wspaniałe, gdyby nie kreatywność Bernardo Silvy?

Od dziś, na zawsze: „Vincent Kompany potrafi kropnąć z dystansu!”

Na pewno nie. Ale są takie momenty w futbolu, gdy czysto piłkarskie przewagi to za mało. Gdy presja pęta nogi, gdy ręce wiotczeją z podświadomego zdenerwowania, gdy w płucach rzęzi ze zmęczenia sezonem, a umysł sparaliżowany jest natłokiem myśli. I wtedy najważniejsze jest serce, nieustannie pompujące nadzieję do krwioobiegu drużyny.

Reklama

I dziś serducho Manchesteru City uderzyło tak, że wszystkie „Lisy” pochowały się do swoich norek.

Vincent Kompany. Do Manchesteru trafił w 2008 roku, jeszcze jako obiecujący, 22-letni zawodnik. Super-talent z Belgii, uniwersalny specjalista od wślizgów, przedskoczek przed tą gigantyczną falą znakomitych piłkarzy, których niedługo potem pokazała całemu światu ojczyzna Jacquesa Brela. Potencjał miał niesamowity, co na pewno doskonale wie każdy, kto w tamtych latach grywał w Football Managera. Wraz z nim na – wtedy jeszcze – City of Manchester Stadium wylądowali między innymi Robinho, Jo, Nigel De Jong, Craig Bellamy, Shaun Wright-Phillips. Z kolei Mark Hughes miał z tego ulepić ekipę zdolną powalczyć o mistrzostwo Anglii.

Nie trzeba chyba nikomu przypominać, od jak dawna nie ma już w zespole City ani Robinho, ani Jo, ani Bellamy’ego, ani nikogo z tamtej ekipy. Ni-ko-go. A już zwłaszcza Marka Hughesa. Tymczasem Vincent Kompany trwa. I najpiękniejszym golem w swojej karierze przesądza prawdopodobnie o mistrzostwie Anglii dla City. Bo to jeden z tych facetów, którzy opaski kapitańskiej nie noszą od parady. Gdy zespołowi nie idzie, czują na ramieniu palącą potrzebę wzięcia na siebie odpowiedzialności za wynik.

No to Kompany ten wynik – po prostu – ustalił.

Kontuzje nigdy nie pozwoliły mu na uwolnienie pełni potencjału, choć bywały sezony, gdy można go było z czystym sumieniem uznać za najlepszego środkowego obrońcę w Premier League i merytorycznie tę opinię obronić. Ale często było tak, że grywał stosunkowo niewiele. Sezon 2011/12 to ostatni, gdy zebrał więcej niż 30 występów w lidze. Po sezonie 2014/15 nie udało mu się już nigdy uciułać nawet dwudziestu gier w pojedynczej kampanii. Historią jego kontuzji można by było spokojnie obdzielić trzech innych zawodników, a i tak każdy z nich miałby z tego powodu porządnie pokomplikowaną karierę. Ale Kompany nigdy nie wymiękł. Zawsze wraca i zawsze stara się powrócić wielki.

Niekoniecznie mu się to udaje. Nie ma co lukrować – Belg w ostatnich latach miewał spore kłopoty z ustabilizowaniem dobrej dyspozycji. Mecze znakomite przeplatał z pomyłkami. Ale koniec końców – o wszystkim decyduje wynik. 15 meczów ligowych Kompany’ego w tym sezonie: 14 zwycięstw City, jeden remis. Poprzedni sezon? 17 spotkań, 14 wygranych. Dwa remisy, jedna porażka. Jeszcze rok wcześniej, sezon 2016/17 – ledwie 11 występów w Premier League. Sześć zwycięstw, cztery remisy, porażka.

Kompany za kadencji Pepa Guardioli zagrał 43 mecze ligowe. Niewiele, fakt, ale – cholera jasna – przegrał ledwie trzy z nich. To musi imponować.

February 24, 2019 - London, England, United Kingdom - Manchester City's Vincent Kompany.during during Carabao Cup Final between Chelsea and Manchester City at Wembley stadium , London, England on 24 Feb 2019. (Credit Image: © Action Foto Sport/NurPhoto via ZUMA Press) PUCHAR LIGI ANGIELSKIEJ FINAL PILKA NOZNA SEZON 2018/2019 FOT. ZUMA/NEWSPIX.PL POLAND ONLY! --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

Bramkostrzelnością nigdy nie słynął jakoś specjalnie, tak jak choćby John Terry. Jednak – gdy zdrówko dopisywało i meczów w sezonie udało się zagrać sporo, coś tam do sieci zawsze dorzucił. Często z główki, po stałym fragmencie. Niekiedy nogą, po sprytnym, sytuacyjnym uderzeniu. Jak choćby w finale Pucharu Ligi z 2018 roku, gdy City rozjechało Arsenal 3:0. Ale gole z dystansu? Nie, to nigdy nie była specjalność Belga. Trudno nawet uwierzyć, żeby miał czas, by na treningach pracować akurat nad tym elementem piłkarskiego rzemiosła. Facet, który słowo rehabilitacja wypowiedział już w swoim życiu szesnaście tysięcy razy zapewne koncentruje się podczas zajęć na innych kwestiach niż bombardowanie bramki uderzeniami zza linii szesnastego metra.

Pewnie dlatego żaden z zawodników Leicester nawet nie ruszył, gdy Belg ewidentnie sposobił się do uderzenia, poprawiając sobie parę razy futbolówkę. Wszyscy na Etihad Stadium spodziewali się przecież podania, ewentualnie jakiejś pokracznej wrzutki za linię obronną. Nawet koledzy Kompany’ego krzyczeli, by ten przypadkiem nie decydował się na strzał, dodatkowo go zresztą podkręcając. „Lisy” w sposób oczywisty zlekceważyły kapitana City. Pewnie nawet ciesząc się w duchu, że łatwo odzyskają posiadanie po jakiejś karkołomnej próbie wcelowania w bramkę, która strąci cylinder w głowy jednego z kibiców.

Bomba prawie zerwała siatkę. Siadło idealnie, bajecznie, soczyście. Akurat skończyły się mistrzostwa świata w snookerze – takie uderzenia można porównać do bili, która wpada w sam środek łuzy z tym cudnym stukotem. Trafienie zdecydowanie godne, by decydować o tym, gdzie powędruje tytuł mistrzowski.

Zawodnicy Leicester – trzeba im to oddać – mieli swoje szanse na to, żeby dzisiaj niebieska część Manchesteru pogrążyła się w rozpaczy, a nie w radości. Orali murawę ze zdumiewającym entuzjazmem, uprzykrzając przeciwnikom życie. Sami też mieli o co grać, bo szansa na awans do europejskich pucharów to nie jest przecież kompletne byle co. Ale podopieczni Brendana Rodgersa – i personalia trenera wytłuszczamy akurat w tym momencie bez cienia przypadku – dzisiaj grali nie jak zespół chcący na fantazji ugrać coś dla siebie. Przypominali raczej drużynę, która rozgrywa rewanżowe spotkanie w ramach dwumeczu i rozpaczliwie broni zaliczki z pierwszego spotkania. Nie ma wątpliwości, że po bezbramkowym remisie ekipa przyjezdnych świętowałaby z rękami uniesionymi w geście triumfu.

Kompany miał jednak inny pomysł na ten wieczór.

City zasłużyło na zwycięstwo. Przewaga „Obywateli” była momentami miażdżąca, ale świetnie spisywał się między słupkami Schmeichel, a w dodatku napastnikom gospodarzy nie dopisywał najzwyklejszy fart. Ale mogli się zawodnicy Pepa Guardioli na swojej nieskuteczności przejechać. Nie bez kozery Hiszpan przez cały mecz był targany napadami dzikiej furii, widząc błędy swoich zawodników w organizacji gry. Leicester zmarnowało setkę w pierwszych minutach, gdy kiepsko uderzył Ricardo Pereira. Zmarnowało patelnię w drugiej połowie, gdy ułańską szarżę Harry’ego Maguire’a pochopnym uderzeniem zmarnował James Maddsion. Wreszcie – goście mogli wyrównać w ostatnich sekundach spotkania, kiedy doskonałą szansę w kuriozalny sposób zaprzepaścił Kalechi Iheanacho, były zawodnik Manchesteru.

Nigeryjczyk skiksował, więc bohater wieczoru jest tylko jeden. Ten, który chyba najmocniej na to zasłużył swoją nieustępliwością, wojowniczością. Żelazny fundament projektu z Etihad Stadium. Bez takiego gościa w szatni żaden Mancini, żaden Pellegrini, ani nawet żaden Guardiola nie posklejałby tej ekipy do kupy.

95 punktów Manchesteru City, 94 oczka Liverpoolu i wciąż jeden mecz do rozegrania. Aż szkoda, że za ten sezon nie można przyznać dwóch tytułów mistrzowskich, bo nazwanie tak doskonałego Liverpoolu drużyną przegraną… jakoś nie może przejść przez usta. Ale skoro Kompany w takim meczu, w takim momencie ładuje TAKIEGO gola, no to chyba zawodnikom klubu z Anfield nie pozostaje nic innego, jak dać z siebie wszystko w ostatniej kolejce, a potem po prostu pogratulować przeciwnikom dobrze wykonanej roboty. I podziękować za tę niezwykłą rywalizację, która złotymi zgłoskami zapisze się na kartach historii Premier League.

A komentatorzy od dziś i już na wieki wieków mogą na widok belgijskiego obrońcy na trzydziestym metrze ostrzegać, że „Vincent Kompany potrafi kropnąć z dystansu”.

Manchester City 1:0 Leicester City

V. Kompany 70′

Najnowsze

Ekstraklasa

LIVE: Historia zatoczyła koło. Legia znów gra w Gliwicach w opłakanym stanie

Mikołaj Duda
3
LIVE: Historia zatoczyła koło. Legia znów gra w Gliwicach w opłakanym stanie
Reklama

Anglia

Anglia

Manchester City blisko Arsenalu. Ciekawie w Premier League

redakcja
0
Manchester City blisko Arsenalu. Ciekawie w Premier League
Anglia

Matty Cash z kolegami zadziwiają! Pokonali lidera w ostatniej minucie

redakcja
4
Matty Cash z kolegami zadziwiają! Pokonali lidera w ostatniej minucie
Anglia

Matty Cash strzelił gola kolejnemu gigantowi! [WIDEO]

redakcja
8
Matty Cash strzelił gola kolejnemu gigantowi! [WIDEO]
Reklama
Reklama