23 lata czekała Warszawa na drużynę, która zgarnie medal mistrzostw Polski. Chociaż w tym czasie nasza siatkówka zdążyła przenieść się z ciasnych salek do nowoczesnych obiektów, a reprezentacja wygrała wiele medali, to jednak stolica długo było nieco z boku tego szaleństwa. Ale to już chyba przeszłość, bo ONICO Warszawa zrobiło to, co przez lata nie udawało się do końca dzielnej poprzedniczce AZS Politechnice – siatkówka w stolicy stała się sexy.
***
1996
Kiedy Warszawa po raz ostatni miała drużynę na podium mistrzostw Polski, w dyskotekach królowało jeszcze „Coco Jambo” Mr. President, do kin miał właśnie wchodzić „Kosmiczny mecz”, a Bill Clinton dopiero zapoznawał się z Moniką Lewinsky. Od cholery czasu.
Także polska siatkówka była w kompletnie innym miejscu niż dziś. Liga na niektórych polach była tak naprawdę amatorska, ogólnopolskie media często miały ją gdzieś, a reprezentacja nie potrafiła nawet zakwalifikować się na mistrzostwa świata. Kadra dopiero podnosiła się z gruzów i miała za chwilę po wielu latach przerwy awansować na igrzyska olimpijskie w Atlancie. Z dzisiejszej perspektywy – gdzie siatkówka jest w naszym kraju sportem numer dwa po piłce – aż trudno uwierzyć w taką prehistorię.
Dziś PlusLiga to świetnie opakowany produkt, ale ówczesna I Liga Seria A była co najwyżej… półproduktem. Wojciech Drzyzga, który w sezonie 1995/1996 doprowadził Legię Warszawa do wicemistrzostwa Polski, tak wspominał swój powrót do kraju po tym, jak zakończył grę w lidze francuskiej:
– Wróciłem w 1992 r. i od razu skoczyłem na halę przy ul. 29 Listopada, żeby zobaczyć, jak radzą sobie młodsi koledzy z Legii. Co zobaczyłem? Bardzo słaby, przegrywający zespół i mało widzów na trybunach. Nie za bardzo było to optymistyczne. Władze klubu złożyły mi nawet propozycję gry, ale byłem już trochę nadwyrężony zdrowotnie, a zawsze wychodziłem z założenia, że nie ma sensu grać na pół gwizdka. Chociaż na pewno dałbym radę funkcjonować nawet na tamtym poziomie drużyny, która grała wówczas w drugiej lidze (wtedy I Liga Seria B – przyp. red.). W pewnym momencie Legia miała jednak bardzo karkołomny bilans, chyba 0-8, dlatego padło pytanie, czy zechciałbym zostać szkoleniowcem. Trenerem z wykształcenia nie byłem, ale drużyna chciała, aktualny trener miał już chyba wszystkiego serdecznie dość, dlatego zgodziłem się.
To, jaką metamorfozę przeszła nasza liga, widać chociażby po kształcie sztabów szkoleniowych. Obecnie są tak rozbudowane, że w niektórych klubach liczba współpracowników niemal dorównuje liczbie graczy, a kiedyś…
– W tamtej Legii byłem ja. Za masażystę może nie robiłem, ale już za menadżera prawie tak, za kierownika prawie tak. Miało się na głowie różne problemy zawodników, trzeba było zorganizować stroje, nawet przysłowiowe skarpetki – dodaje obecny komentator telewizyjny. – Chociaż ja i tak nie byłem w najgorszym klubie. W latach 90. wojsko powoli wycofywało się z klubu i w pewnym momencie sekcja prawie zniknęła. Pojawił się jednak moment oddechu. Ówczesny dowódca okręgu warszawskiego lubił siatkówkę i po prostu przez chwilę otworzył raz jeszcze sakiewkę wojskową. Zaświeciło słońce, organizacja legijna coraz bardziej przypominała organizację, którą pamiętałem jeszcze z czasów zawodniczych. Nie było może tak wesoło ze wszystkim, ale nie można też było narzekać. Dzięki temu mogliśmy sobie pozwolić na sprowadzenia takich graczy jak Leszek Urbanowicz, Mariusz Sordyl, Jarosław Szalpuk i jeszcze kilku innych. Po tych transferach wygraliśmy ligę z rekordowym wynikiem. Awans nie był dla mnie jakimś wielkim zaskoczeniem i sukcesem, bo byliśmy do tego gotowi.
To właśnie m.in. dzięki wspomnianym graczom Legia zdołała w sezonie 1994/1995 awansować do ekstraklasy, przy okazji zdobywając jeszcze Puchar Polski jako drugoligowiec. W połowie lat 90. najwyższa klasa rozgrywkowa liczyła jedynie osiem zespołów. Oprócz Legii były to Kazimierz Płomień Sosnowiec, AZS Częstochowa, Stal Nysa, Morze Szczecin, Czarni Radom, Mostostal Kędzierzyn-Koźle i Stilon Gorzów.
– Popularność siatkówki w Warszawie była wtedy w mikroskali w porównaniu do tego, co teraz się dzieje. Nie byliśmy popularni, może tylko czasami ktoś nas rozpoznawał. Nie transmitowano meczów w telewizji, a na obiekt przy ul. 29 Listopada wystarczyło, że przyszło dwieście osób i redaktor gazety mógł napisać, że na trybunach był full. Frekwencja być może byłaby wyższa, ale też możliwości obiektu były pewnym ograniczeniem. W tamtych czasach generalnie był problem z halami. Dzisiejsi zawodnicy by się roześmiali, gdyby weszli na taki obiekt. Podejrzewam, że nie chcieliby go nawet do treningów. Ale nie przeszkodziło nam to w osiągnięciu dobrego wyniku. Dla nas jako dla beniaminka już wejście do czwórki było sukcesem, a ścisły finał to już był mega wynik. Być może nawet trochę ponad miarę – twierdzi dziś Wojciech Drzyzga.
W finale Legia mierzyła się z Płomieniem Sosnowiec. Pierwsze dwa mecze rozegrała na wyjeździe i oba wygrali gospodarze – 3:2 i 3:0. Rywalizacja przeniosła się następnie do stolicy i tam to Wojskowi wyrównali stan finałów po dwóch wygranych po 3:2.
Piąty, decydujący mecz odbył się ponownie w Sosnowcu, ale tym razem nie było już co zbierać – skończyło się na szybkim 3:0 w zaledwie 65 minut. Może warunki „lokalowe” były wówczas w naszej lidze słabe, ale atmosfera tamtego dnia była bardzo gorąca. – Do dziś mam w uszach syrenę strażacką, którą rozkręcali nasi kibice. Metr za linią końcową ściana! Kibice wisieli na małym balkoniku i gdyby tylko chcieli, mogliby dotknąć niemal każdej wysoko wystawionej piłki – opowiadał po latach na łamach „Gazety Wyborczej Sosnowiec” Robert Malicki, zawodnik Płomienia.
– Niestety, finałowy pojedynek kompletnie nie wyszedł mojej drużynie. Fety więc nie było, bo zwiesiliśmy nos na kwintę. Nie czuliśmy się gorsi od Sosnowca, mieliśmy swoje szanse, ale ich nie wykorzystaliśmy. Chociaż później oczywiście cieszyliśmy się z tego wicemistrzostwa. Największa feta była z kolei po zdobyciu Pucharu Polski, tym bardziej, że zdobyliśmy go wtedy w Warszawie. Tamte lata, to był krótki, ale fajny czas odrodzenia siatkówki w Legii. Niestety, później klub zaczął tracić stabilność finansową i w kolejnych sezonach jasne było, że wyżej nie podskoczymy. Nie było jak utrzymać tak dobrego składu – wspomina były trener.
Sezon 1999/2000 był dla Legia ostatnim w ekstraklasie. Chociaż Warszawa nie musiała długo czekać na kolejny zespół w najwyższej lidze. W 2003 r. w profesjonalnych już rozgrywkach występować zaczęła Politechnika Warszawska. „Inżynierowie” grali na tym poziomie przez czternaście sezonów, chociaż nigdy nie odnieśli w lidze spektakularnego sukcesu balansując między miejscami 5-10.
2018
Kolejne tłuste lata warszawskiej siatkówki zostały zapoczątkowane dopiero w 2016 r. Wtedy to właśnie sponsorem Politechniki zostało ONICO, firma działająca w branży paliwowej. W sezonie 2016/2017 drużyna występowała w PlusLidze jeszcze pod szyldem ONICO AZS Politechnika Warszawska, ale już przed poprzednim postawiono grubą kreskę i mieliśmy w ligowej stawce ONICO Warszawa.
Odcięcie akademickich korzeni nie było jednak bezbolesną operacją. Część kibiców zarzucało władzom firmy, że te wyrzekły się tradycji 100-letniego klubu i zamieniły go w korporację. Zaczęło się więc od małej awantury.
Elżbieta Sokołowska, od siedmiu lat w Klubie Kibica ONICO Warszawa, wcześniej Politechniki: – Część kibiców w ogóle odwróciła się od drużyny z powodu zmiany nazwy. Uznali, że klub się sprzedał, nie pielęgnuje już tradycji siatkarskich i jest nowym tworem nie do zaakceptowania. My, jako Klub Kibica, także zostaliśmy oskarżeni, że się sprzedaliśmy. Chęć kibicowania swojej drużynie spowodowała jednak, że grupa zapaleńców została i zaczęła działać jako Klub Kibica ONICO.
Władze klubu – chociaż początkowo pozostawiły na stanowisku dotychczasową prezes Jolantę Dolecką – chciały odciąć się od wizerunku klubu akademickiego i zacząć budować drużynę tak naprawdę zapisując czystą kartkę. Adam Polak, wiceprezes ds. marketingu i komunikacji przypomina, że Politechnika miała ogromne problem z płynnością finansową, a ONICO było gwarantem stabilizacji i zawarcia umowy z trenerem Stephanem Antigą. Tylko nowe otwarcie dawało szansę przyciągnięcia do Warszawy znanych nazwisk.
– W pewnym momencie zapadła decyzja, że jeżeli coś robić, to na maksa. Do tego trzeba jednak mieć pełną kontrolę, dlatego dwa lata temu doszło do przejęcia klubu – przypomina w rozmowie z Weszło. – To był sygnał wysłany do środowiska siatkarskiego, że coś się zmieniło. Informacja nie tylko do sponsorów, ale także do zawodników, którzy kiedyś na hasło „Politechnika” być może nie mieli zbyt dobrych skojarzeń. Owszem, kiedy zmieniliśmy nazwę wielu kibiców źle to odebrało, ale później chyba zrozumieli, że jest to warunek, aby profesjonalna siatkówka była w Warszawie. Na dobrą sprawę zaczęliśmy budować klub od początku. To było potężne wyzwanie pod wieloma względami. Podam przykład jednego z problemów, z którym musieliśmy się zmierzyć. Jeszcze przed przejęciem klubu, kiedy przychodził mecz ze Skrą Bełchatów – a więc było to jedno z dwóch spotkań w sezonie, na którym Torwar się wypełniał – to na trybunach było żółto. Na mecz przychodziło wielu warszawiaków z szalikami Skry i tak naprawdę kibicowali przyjezdnym. Większej porażki marketingowej już chyba być nie mogło.
Drużyna w międzyczasie przeniosła się bowiem właśnie z Areny Ursynów na Torwar. Od tego momentu siatkarze mieli do dyspozycji większy obiekt, który nie leżał już też uboczu, a to również miało wpływ na wcześniejszą frekwencję.
W poprzednim sezonie ONICO – wzmocnione już m.in. Damianem Wojtaszkiem, Antoine Brizardem i Wojciechem Włodarczykiem – trochę pechowo nie weszło do „szóstki”, za co głowami zapłacili prezes Dolecka oraz wiceprezes i dyrektor sportowy Paweł Zagumny. W obecnym sezonie miało być znacznie lepiej i było. Drużyna z pierwszych dziesięciu meczów wygrała siedem, a później odpaliła transferową bombę – wyciągnęła z tonącej Stoczni Szczecin Bartosza Kurka oraz Nikołaja Penczewa.
– Wydarzeniem przełomowym, na którym Torwar zaczął być pełny, był grudniowy mecz z Olsztynem. W przeszłości to zawsze były ważne spotkania ze względu na rywalizację akademicką, ale wtedy zakontraktowano też Bartka Kurka. Można powiedzieć, że właśnie wtedy… odkręcił się kurek. Z racji tego, że mamy teraz siatkarzy dużego formatu, ludzie przychodzą nawet z ciekawości, bo są gwiazdy na wyciągnięcie ręki: Kurek, Kwolek, Wrona i inni – mówi Sokołowska.
Od kiedy ONICO ściągnęło MVP ubiegłorocznych mistrzostw świata, a drużyna zaczęła grać jak natchniona, frekwencja mocno skoczyła. W zasadzie normą stało się ponad 4 tys. widzów na trybunach, a na spotkaniach z Resovią Rzeszów czy Skrą Bełchatów pękało nawet 5 tys. Według ostatnich danych Polskiej Ligi Siatkówki, najwyższą frekwencję w tym sezonie ma właśnie Warszawa. Chociaż ONICO dochodzi już do ściany. Dosłownie, ponieważ w kilku meczach z powodu bardzo dużego zainteresowania potrzebne były dostawki trybun.
– Dostawiamy łącznie 800 miejsc, po 200 w każdym rogu i to jest już absolutne maksimum Torwaru przy okazji meczu siatkarskiego. Któregoś razu zapytaliśmy już nawet zawodników, czy jest dla nich komfortowe, że kibice siedzą praktycznie za ich plecami. I dla chłopaków to mega sprawa, mówili, że dodaje to bardzo dużo dodatkowych emocji do widowiska – mówi Adam Polak. – Jest jednak druga strona medalu, ponieważ w takich sytuacjach widać niestety pewne wady Torwaru. Kiedy ostatnio było ponad 5 tys. ludzi, naprawdę pojawiły się już problemy z normalnych oddychaniem, tak było gorąco. Przed meczem – zgodnie z przepisami, bo tak robi się wszędzie – musimy jednak wyłączać klimatyzację, żeby nie zwiewała piłki.
Dobre wyniki zespołu sprawiły, że na niektóre mecze po prosto brakowało wejściówek. Polak śmieje się, że sam często jest proszony o załatwienie biletów. – Ale jest to oczywiście przyjemne. Jeśli robimy dostawkę, w każdym newsie uczciwie piszemy, że pozostały już tylko miejsca z ograniczoną widocznością. Mówię to też swoim znajomym, ale niektórzy mówią „stary, daj mi ten bilet, ja mogę stać nawet tyłem, mogę nic nie widzieć, ale chcę tam być”. W Warszawie jak wiadomo brakuje nowoczesnej hali. Nam marzy się taka, jaką ma na przykład Trefl Gdańsk, czyli na kilkanaście tysięcy widzów.
Wojciech Drzyzga: – Mam nadzieję, że ONICO doczeka się wreszcie stabilnych kibiców i nie będą to w sporej części tylko studenci, którzy jak wiadomo przyjeżdżają do Warszawy i z niej wyjeżdżają. To może być już naprawdę rzesza fajnych, stałych fanów. Warszawa nigdy nie była łatwym miastem dla siatkówki, piłka nożna to zupełnie osobny rozdział, nie ma co się nawet porównywać. Ale dzisiaj Torwar na meczach ONICO wydaje się być już ciut za mały. Im lepsze będę wyniki, tym większe będą problemy z obiektem. Tym bardziej, że zaraz pojawi się Liga Mistrzów.
Niektórzy łudzą się, że sukces siatkarzy może w końcu sprawić, że drgną plany budowy w stolicy hali z prawdziwego zdarzenia. Że ten temat w końcu przestanie być już tylko kotletem odgrzewanym przy okazji kolejnych wyborów. Wstydliwy brak takiego obiektu w stolicy to temat na oddzielny tekst, ale tak czy inaczej jeden z najważniejszych argumentów, a więc wyniki sportowe, ONICO jak na razie daje – drużyna z bilansem 19-5 awansowała do fazy play-off z drugiego miejsca po rundzie zasadniczej ustępując jedynie ZAKSIE, a po pokonaniu w półfinale Jastrzębskiego Węgla zapewniła już sobie minimum srebrny medal.
Wszystko to przyciąga też pieniądze. Obecnie portfolio ONICO zawiera około 40 oficjalnych sponsorów i partnerów. – Są to firmy, które przyszły już za naszej kadencji, ale są też takie, które były jeszcze w Politechnice, kiedy w klubie się nie przelewało – mówi Adam Polak. – Sukces bardzo pomaga, już widzimy, że warto było inwestować w tę drużynę i bić się o najwyższe cele. To bardzo szybko przełożyło się na zainteresowanie ze strony sponsorów. Może nie walą do nas drzwiami i oknami, ale zainteresowanie jest duże.
A kto wie, czy nie będzie jeszcze większe, jeśli ONICO zdobędzie tytuł. Początek finałów z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle był jednak jak wiadomo koszmarkiem dla warszawiaków. Od kilku dni w polskiej siatkówce nie ma ważniejszego tematu niż ten przegrano-wygrany mecz ONICO i „palcogłowe” odbicie Piotra Łukasika przy piłce meczowej, które uznano za nieprawidłowe, chociaż było… prawidłowe. O sędziowskim kabarecie otwierającym finały szerzej pisaliśmy TUTAJ, dlatego nie będziemy ponownie roztrząsać tego unikalnego niczym biały kruk meczu. Chociaż kibice drużyny ze stolicy dalej są cali w nerwach.
Elżbieta Sokołowska: – Lepiej już było przegrać 0:3, bo po takiej porażce łatwiej byłoby się otrząsnąć. To był smutny powrót do Warszawy. To był wkurw, to był płacz, bo czuliśmy się oszukani w tie-breaku. Dla nas to jest niezrozumiałe, że na takim poziomie, w takim momencie można tak sędziować. Wygląda na to, że agresją można zmienić decyzję sędziego, co pokazał przykład Łukasza Kaczmarka. Sędzia przyznał się, że dał ciała, ale nikt nic z tym nie zrobi, mecz nie zostanie powtórzony. To trochę tak jakby lekarz wyszedł z operacji i powiedział „operacja udana, ale pacjent zmarł”.
Fani ONICO wierzą jednak, że dziś po meczu na Torwarze (biletów już dawno nie ma) w rywalizacji o mistrzostwo będzie już 1:1 i w sobotę pojadą do Kędzierzyna w znacznie lepszych humorach. I na pewno 60-osobowym autobusem, bo dawny bus na wyjazdy jest już po prostu za mały.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl