Dla Śląska żarty skończyły się już dawno. Ekipa z Wrocławia nie ma prawa już myśleć, że skoro jest Śląskiem, czyli jakąś marką, to na pewno nie spadnie, bo spadek zagląda w jej oczy. I nie, że nieśmiało, tylko gapi się na drużynę Lavicki świdrującym wzrokiem. Punktów trzeba szukać więc wszędzie, a już na pewno z Wisłą, skoro Białą Gwiazdę potrafiło ograć i Zagłębie Sosnowiec, i Wisła Płock, czyli zespoły też zamieszane w walkę o byt. Cóż… Nawet jeśli ostatnio właściwie wszyscy potrafią pokonać Wisłę – bo tej się strasznie wykruszyła kadra – to Śląsk dalej nie. Wrocławianie byli w stanie wyciągnąć tylko remis.
I tak naprawdę niewiele ten podział łupów wrocławianom daje. Arka przecież swój mecz w Kielcach wygrała, a przy wspomnianym remisie Śląska, strata do gdynian wynosi trzy oczka. Oczywiście – przy równej liczbie punktów to Śląsk będzie wyżej, natomiast w obecnej formie wrocławian, taki dystans nie wygląda jak mała dziura, spokojnie do zasypania. To jest już bardziej Wielki Kanion.
Przedziwnym tworem jest dziś ta wrocławska zbieranina. Znów udało się jej wyjść na prowadzenie, tak jak w meczu z Górnikiem, ale znów niewiele za tym poszło. Wrzucił Broź do Robaka, zagapił się Grabowski, wpadło. Wypadałoby więc pójść za ciosem. Jakoś to drugie uderzenie próbował Śląsk wyprowadzić, bo trzeba wspomnieć o próbie Cholewiaka zza pola karnego (zwanego dziś przez Dębińskiego Cholewińskim), ale to w zasadzie tyle. Pasji na pierwszą połowę wystarczyło gościom na kwadrans. Później przed przerwą rządziła Wisła, co zresztą udokumentowała ślicznym golem. Piłkę w polu karnym dostał Brożek, zgrał po profesorsku do Kolara, a ten przymierzył idealnie – jego bomba zawadziła jeszcze o poprzeczkę i rozsadziła marzenia Słowika o czystym koncie.
I gdyby nie trzeba było schodzić na przerwę, pewnie kwestią czasu byłby kolejny gol dla gospodarzy, ponieważ Wisła cisnęła. No, ale regulamin jest nieubłagany i kwadrans odpoczynku się Śląskowi należał.
Trzeba przyjezdnym oddać, że mityczne męskie słowa w szatni padły, bo spotkanie w drugiej połowie się wyrównało. Ba, można zaryzykować tezę, że bliżej zwycięstwa był Śląsk, skoro raz Pich uderzył w poprzeczkę, skoro raz rzut wolny Mączyńskiego skończył się minimalnie chybionym centrostrzałem, a Wisła nie odpowiedziała niczym sensownym (zero strzałów na bramkę Słowika).
Jednak jeśli Śląsk chce się cieszyć z takich sukcesów, to… życzymy powodzenia. Powtórzmy: dopiero co była w Krakowie banda Ojrzyńskiego i wcisnęła gospodarzom trzy bramki, a jeszcze wówczas nie grał na obronie 15-latek. Nikt nie da Śląskowi utrzymania tylko dlatego, bo kibicom Wisły parę razy zabiły mocniej serca w drugiej połowie. A też nie przesadzajmy – to nie była kanonada, to nie była obrona Częstochowy. Ot, kilka groźniejszych wrzutek, kilka delikatnych przyspieszeń.
No i płacz o karnego: Chrapek został dotknięty przez Grabowskiego, ale w tramwaju nawet by się nie odwrócił. Tutaj leżał i cierpiał kilka minut, natomiast mógłby i kilkadziesiąt, Kwiatkowski karnego by mu za to nie dał.
Ujmijmy to tak: jeśli Hoyo-Kowalski zdaje teraz piłkarskie egzaminy, to dzisiaj musiał pokolorować drzewa, a nie liczyć całki. Forma Śląska jest fatalna, naszej opinii nie zmienia tych kilka lepszych momentów z tego meczu, bo trzeba pamiętać o skali wyzwania. To będzie duże, gdy Śląsk w następnej kolejce pojedzie do Sosnowca. Faworytem jest Zagłębie, które tworzy dziwną, ale jednak drużynę. Śląsk drużynę stara się przypominać, ale – za Budką Suflera – znowu w życiu mu nie wyszło.
[event_results 579551]