Łódzki Klub Sportowy po przerwie zimowej udowadnia niemal każdym kolejnym zagraniem, że przydomek “Rycerze Wiosny” nie wziął się znikąd. Po dzisiejszym wieczorze wicelider I ligi ma bilans, którego pozazdrościć mógłby właściwie każdy klub w Polsce. Siedem zwycięstw, jedna porażka, 16 goli strzelonych, 1 stracony. Tak, to nie jest literówka – polski zespół, ba, taki, który już za moment prawdopodobnie wyląduje w Ekstraklasie, stracił wiosną tylko jednego gola.
Dziś łodzianie dość łatwo i bez większych problemów pokonali Sandecję Nowy Sącz, czyli bezpośredniego rywala w walce o awans. Sączersi mieli okazję zmniejszyć stratę do czterech punktów, zamiast tego pozostają z iluzorycznymi szansami na awans, tracąc do ŁKS-u już 10 “oczek”. Ale już pal licho liczby – większe wrażenie robiła gra.
O ile w pierwszej połowie, szczególnie przez początkowe pół godziny, podopieczni Kazimierza Moskala nie mogli złapać właściwego tempa, o tyle w dalszej części meczu nie pozostawili gościom żadnych złudzeń. Okej, pierwsza dobra okazja i poważna szansa na bramkę to strzał w poprzeczkę Chmiela, po którym to Sandecja mogła wyjść na prowadzenie. Również pierwszy gol dla ŁKS-u żadnych zachwytów wywołać nie może – rzut karny nie dość że kontrowersyjny, to po sytuacji, w której bramce gości nic nie groziło. Ale później?
Jeszcze przed przerwą po groźnej kontrze łodzianie mogli wcisnąć na 2:0, koncert jednak rozpoczęli w drugiej odsłonie. Czarował, tak jak przez całą rundę, Dani Ramirez, którego oglądanie w tym sezonie to prawdziwa przyjemność. Kółeczka, piętki, niesygnalizowane podania, drybling blisko nogi – w każdym zagraniu czuć prawdziwy kunszt. Gdy przebywał (grał to chyba za duże słowo?) w Stomilu Olsztyn, wydawało się, że ten Real Madryt w CV to jakieś występy w lidze osiedlowej z nalepką Królewskich na plecach. Teraz zaczynamy rozumieć, dlaczego wciąż wymienia wiadomości z Alvaro Moratą. Ale też dodajmy – Ramirez nie miałby tylu okazji do czarowania, gdyby nie cały system gry wypracowany przez Kazimierza Moskala. Tam funkcjonuje wszystko – środek blisko siebie, dobrze operujący piłką, wysoko ustawieni boczni obrońcy gotowi do klepki, niezmordowany Patryk Bryła, bezustannie doskakujący do pressingu.
Tu zresztą wypada się na chwilę zatrzymać, bo w drugim meczu z rzędu ŁKS zdobywa bramkę po fatalnym błędzie bramkarza, który traci piłkę na rzecz Bryły właśnie. W Tychach jego mordercze przyspieszenie przy pressingu poznał Jałocha, dziś z kolei Kozioł, a przecież podobne bramki ŁKS zdobywał również jesienią – by wspomnieć mecz z Podbeskidziem, gdy dwa gole padły po przechwytach Bryły w polu karnym lub tuż przed nim.
I to chyba właśnie ta naprzemienność tempa najbardziej wykańcza przeciwników. ŁKS z jednej strony klepie sobie do znudzenia, z drugiej: po stracie rusza naprzód z takim impetem, że nawet ten techniczny Dani ma minę, jakby chciał kogoś ugryźć w kostkę. Zresztą, w końcówce pełnię potencjału zaczął też pokazywać Sobociński, który z pozycji stopera, podaniami przez kilku obrońców, potrafił napędzać kolejne akcje. Trochę mało – jak na optyczną przewagę – było mięsa pod bramką. Tak naprawdę klarowne okazje ŁKS miał jeszcze trzy, raz głową niemal z linii wybił jeden z obrońców, dwukrotnie świetnie zachował się Kozioł. Ale czy to mało, jak na mecz na szczycie I ligi?
ŁKS wiosną to klub sprawiający wrażenie absolutnie gotowego na Ekstraklasę. 7 zwycięstw bez straty gola w 8 meczach, komplet publiczności na wszystkich meczach u siebie, zero niepokojących informacji o brakach organizacyjnych, wręcz przeciwnie – jasna deklaracja, że najpóźniej w wakacje ruszy rozbudowa obiektu. Witamy w elicie? Cóż, jeszcze 5 kolejek, zakładając, że Stal Mielec wygra wszystkie swoje mecze (w tym jutrzejszy), ŁKS nadal potrzebuje 9 punktów.
Dziś kibice z Łodzi zaprezentowali oprawę z hasłem: w walce o awans stawiamy wszystko na jedną kartę. My wprawdzie postawilibyśmy najpierw na Raków, ale ŁKS po dzisiejszym zwycięstwie może spać coraz spokojniej.
Fot. Wiktor Goncerz / ŁKS Łódź