Przejście pod drabiną. Czarny kot na drodze. Rozbicie lustra. Gol Jonjo Shelveya. Co wszystkie te rzeczy mają ze sobą wspólnego? Konsekwencje. Siedem lat pecha. Od kiedy bowiem w 2012 przypominający Lorda Voldemorta pomocnik „The Reds” wieńczył dzieło zniszczenia Chelsea, na Anfield spadł klątwa. Od tamtej pory gospodarze osiem razy bezskutecznie próbowali pokonać u siebie Chelsea. Raz nawet przegrali w takim meczu tytuł mistrza Anglii. Trzeba było naprawdę potężnej mocy, by zdjąć zły urok.
Trzeba było mocy faraona.
A i Mo Salahowi trochę czasu zajęło rozprawienie się z przekleństwem wiszącym nad zespołem Liverpoolu w starciach z jego byłą drużyną. W zeszłym sezonie było bardzo blisko, ale na gola Egipcjanina zdołał w samej końcówce odpowiedzieć Willian. W pucharze ligi w obecnym sezonie wszedł z kolei na boisko zbyt późno, by odpowiedzieć swoimi czarami na magię Edena Hazarda.
Dziś odprawił jednak najpotężniejszy z rytuałów. Rytuał podwojenia prowadzenia połączony z zaklęciem opadającej szczęki. U wszystkich zgromadzonych na Anfield i śledzących mecz kolejki przed telewizorami.
Trzy minuty, gdy bramka Sadio Mane po dograniu dublującego pozycję skrzydłowego Hendersona dała prowadzenie, a Salaha je podwyższyła, wstrząsnęły Chelsea. Były efektem cierpliwego dobijania się do drzwi, mimo że te długo pozostawały zamknięte na sześć spustów. Zamki otwarte zostały w pierwszej części meczu w zasadzie tylko raz, gdy Salah wyłożył patelnię Mane. Ten jednak nie potrafił wsadzić buta między drzwi a futrynę. Fatalnie spudłował.
„The Reds” byli jednak usposobieni zupełnie inaczej niż pięć lat temu, gdy doszło do najsłynniejszego poślizgu w historii Liverpoolu i pewnie też angielskiej piłki. Wtedy wystarczał im remis, a jednak napompowani serią jedenastu wygranych ruszyli na Chelsea. Dziś potrzebowali wygranej, mimo to nie stracili głowy, dbali o to, by za żadne skarby bramki nie stracić. Kontrola wymknęła im się dosłownie na kilka minut, gdy Eden Hazard dzięki swojej ruchliwości i przeszywającym wyjściom dwa razy wyszedł na pozycję oko w oko z Alissonem. Raz trafił jednak w słupek, za drugim ustrzelił brazylijskiego golkipera. „The Reds” poszli na wymianę ciosów, ataki sunęły w obie strony, Chelsea zwietrzyła swoją szansę.
Chwilę później, gdy Liverpool miał już ruszyć do przodu z całym swoim arsenałem, Naby Keita wykonał niezwykle istotny gest. Symboliczny, ale kto wie, czy nie na miarę opanowania sytuacji, może wręcz zwycięstwa z zachowaniem czystego konta. Przyjął piłkę, zatrzymał i pokazał obiema rękami charakterystyczne „uspokójmy”. Od tamtej pory „The Blues” nie mieli już choćby jednej dobrej sytuacji, gospodarze zapanowali nad emocjami po przepięknej bramce Salaha i odpuścili blitzkrieg na rzecz ataku pozycyjnego.
Siedem lat gracze Liverpoolu czekali na wygraną nad Chelsea, pięć na odkupienie win z pamiętnego kwietniowego popołudnia roku 2014. Dziś, w momencie sezonu, gdy cała Anglia nabiera powietrza w płuca, by móc zaraz wstrzymać oddech, nareszcie się doczekali.
Liverpool – Chelsea 2:0
Mane 51’, Salah 53’
***
Liverpool tym samym pokazał, że znów świetnie radzi sobie z presją, która trochę podopiecznych Juergena Kloppa zjadła, gdy zaczęli trwonić ogromną przewagę nad Manchesterem City. Wtedy błędy się mnożyły, dziś ich występ był niezwykle świadomy. I to mimo tego, że że kilkadziesiąt minut przed pierwszym gwizdkiem „The Citizens” znów wywarli nacisk. Sprawili, że doszło już do 26. zmiany lidera w obecnym sezonie.
Mecz z Crystal Palace poukładali bardzo szybko, choć akurat to spotkanie w kalendarzu mogli zaznaczać może nie wykrzyknikiem. Ten zarezerwujmy dla starć z Tottenhamem i Manchesterem United, które teraz przed ekipą Guardioli. Ale czerwonym kolorem już na pewno. Palace popsuło bowiem mnóstwo krwi katalońskiemu szkoleniowcowi, od kiedy ten pojawił się w Premier League. W tym sezonie podopieczni Roya Hodgsona wygrali na Etihad Stadium między innymi po strzale życia Androsa Townsenda, w poprzednim u siebie byli najbliżsi przerwania niepokonanej serii City – Milivojević jednak spudłował z karnego w doliczonym czasie gry drugiej połowy.
Dziś tamto pudło odbił sobie po raz kolejny (trafił z karnego na Etihad), sprawiając że nie wszyscy piłkarze „The Citizens” mogli zejść dziś z boiska w pełni zadowoleni. Ederson bowiem źle ustawił się do rzutu wolnego wykonywanego przez Serba, co ten wykorzystał w stu procentach.
Wcześniej jednak City zabezpieczył na wypadek takiej właśnie wtopy dwiema bramkami Raheem Sterling, który może jeszcze nawet włączyć się do gry o tytuł króla strzelców ligi angielskiej i który w tym momencie w klasyfikacji kanadyjskiej jest na równi z Sergio Aguero (26 punktów), a jedynie za Edenem Hazardem (28 pkt). I doprawdy nie wiemy, czy bardziej podobał nam się pierwszy, czy drugi gol Anglika. Pierwsze trafienie to przepiękne podanie za linię obrony od Kevina De Bruyne, drugie – odnalezienie samotnego Sterlinga w polu karnym przez Sane, mimo że wokół, bliżej lub dalej, było sześciu zawodników Palace. Oba trafienia to perfekcyjny, niepozostawiający szans finisz.
Na koniec gola dołożył jeszcze Gabriel Jesus – już nie tak ładnego, po źle wyliczonym wślizgu Wana-Bissaki, ale o tyle istotnego, by zapobiec nerwówce przy jakimś stałym fragmencie w samej końcówce.
Crystal Palace – Manchester City 1:3
Milivojević 81’ – Sterling 15’, 63’, Jesus 90’
Pozostałe mecze dwóch kandydatów do tytułu:
Liverpool:
Cardiff (wyjazd)
Huddersfield (dom)
Newcastle (wyjazd)
Wolves (dom)
Manchester City:
Tottenham (dom)
Manchester United (wyjazd)
Burnley (wyjazd)
Leicester (dom)
Brighton (wyjazd)
***
A już jutro o godzinie 13:00 na antenie WeszłoFM audycja poświęcona piłce angielskiej, czyli “Football, bloody hell”.
fot. NewsPix.pl