Każdy z nas doskonale pamięta ten zgaszony triumf. Spuszczone oczy, milcząca twarz – dwa gole i dwa serca, jak to ładnie ujął któryś z niemieckich dzienników. Kiedy w Klagenfurcie pogrążał reprezentację Beenhakkera, widać było, że jego polska dusza krzyczy. Robił swoje, ale nie obnosił się z radością. Strzelał, przeżywał, milczał. To właśnie Lukas Podolski w pigułce. Zawsze wzbudzał naszą sympatię, a lektura jego autobiografii pt. „Nie poddawaj się” tylko to potwierdziła. Zerknęliśmy do niej tuż przed niedzielnym finałem. Warto. Choćby po to, by przekonać się, czym swojski Poldi różni się od napuszonego (takie przynajmniej sprawia wrażenie) Miroslava Klose.
Stawiamy, że wszyscy myślimy podobnie. Podolski nie jest dziś czołową postacią kadry Loewa, ze świecznika zdejmują go roboty Bayernu Monachium, ale na dobrą sprawę, jak spojrzymy na ławkę rezerwowych Niemców, to chyba z nim w pierwszej kolejności ustawilibyśmy się na piwo. Wiecznie uśmiechnięty, nie strojący fochów. Ludzki, tak po prostu.
Klose zawsze kojarzył nam się ze sztywniakiem. Facetem, który na innych lubi patrzeć z pogardą, a niemiecki hymn śpiewa głośniej od Niemców. Podolski odwrotnie. Napisaliśmy na początku o Klagenfurcie – to stamtąd pochodzą obrazki, jak po meczu Poldi idzie na rybuny do fanclubu w biało-czerwonych szalikach. Jako jedyny wymienia się koszulką z Mariuszem Lewandowskim, a potem staje obok zapłakanego ojca Waldemara. Wszystko bez pretensjonalnych chwytów, bez taniej medialnej gry, którą w piłce widzimy na c dzień
Nie będziemy ściemniać – autobiografia Podolskiego nie jest typową autobiografią. Mało w niej pogłębionych historii. Wiele faktów poznajemy w trybie mocno przyspieszonym, ale z drugiej strony nikt normalny nie oczekuje od Poldiego opisów jak u Mersona. Tak też trzeba podejść do tej książki. To opowieść o Gliwicach, o wiecznym rozdarciu między dwoma narodami, ale przede wszystkim o talencie. Dużo jest wątków o kolońskim stowarzyszeniu „Die Arche”, praktycznie w każdym rozdziale mamy wplecione historie dzieci imigrantów. Ktoś nie ma ojca, ktoś mieszka wraz z rodzeństwem na 15 metrach kwadratowych. Wszyscy mają marzenia.
I o tym właśnie pisze Poldi.
– Mój cel polega na tym, by wydobyć te dzieci z poczucia wszechogarniającej beznadziei, żeby pomóc im znaleźć ich własny cel – czytamy w autobiografii i choć czasem te wywody brzmią jak regułki Paolo Coelho, to trudno się z nimi nie zgodzić. Podolski wiele razy brał udział w akcjach charytatywnych. Często wraca na stadion Górnika Zabrze. Kiedyś chce tu wybudować akademię. To reprezentant Niemiec z trochę innej bajki niż choćby ta z 2000 roku, kiedy po klęsce na Euro Errich Ribeck mówił: ruszamy się jak lodówki, a Horst Hrubesch rozpłakał się na ławce rezerwowych. Poldi to przedstawiciel Niemców 2.0. Członek milczącego pokolenia, które przy hymnach zawsze pamięta o Polsce. No i jest fajnym gościem. W takich książkach jak ta nie trzeba nawet całego tego kitu, który zawsze próbują nam wcisnąć marketingowcy.