Gdy w poniedziałek pytaliśmy prezesa Jacka Kruszewskiego o modę na zwalnianie trenerów i jego zamiary związane z Kibu Vicuną, usłyszeliśmy, że jest człowiekiem starej daty, dlatego nie idzie za trendami, ale doskonale też wie, w jakiej sytuacji znalazł się jego klub. Jeśli sternik Wisły Płock liczył, że dzięki tej wymijającej odpowiedzi kupi sobie trochę czasu, bo lada moment drużyna odbije się w spotkaniu z Piastem Gliwice, to niestety – cudu nie było. W zasadzie nie było niczego, jeśli mówimy o powodach do optymizmu u Nafciarzy, którzy w strefie spadkowej zdążyli się już nie tylko zameldować, ale też urządzić.
No, może poza jedną sprawą. Dziś Wisła miała bramkarza, co – o dziwo – nie oznaczało posadzenia na ławce Thomasa Daehne. Mamy wrażenie, że gdyby nie interwencje Niemca, to trener Vicuna do klubu mógłby wracać tylko po to, by spakować swoje rzeczy i pożegnać się z pracownikami.
Oczywiście nie jesteśmy tak naiwni, by stwierdzić, że teraz Daehne poprowadzi płocczan w kierunku utrzymania, a może nawet w stronę zachodzącego słońca. Zapewne niedługo znów coś zawali, bo to po prostu taki typ. No ale doceniamy to, że dziś robił wszystko, co mógł, by zrehabilitować się za to, iż ostatnio był wielkim paralitykiem. Można powiedzieć, że był to nawet taki pomost, który łączył ten mecz z czymś, co można nazwać poważną piłką. Co prawda nie mamy większych zastrzeżeń do piłkarzy Piasta, bo po prostu zrobili swoje, ale trzeba powiedzieć, że na murawie było dziś tyle bierności, a także – głównie po stronie gości z Płocka – prostych niewymuszonych błędów, że przez chwilę zwątpiliśmy, iż to ta sama dyscyplina sportu, którą widzimy na przykład odpalając spotkania rozgrywane za naszą zachodnią granicą.
Dlatego przyjemnie było zobaczyć choćby paradę Daehne przy strzale z dystansu Valencii, gdy bombę udało się zbić na poprzeczkę. Albo interwencję niemieckiego bramkarza po ładnym strzale z dystansu Dziczka. Lub zachowanie zazwyczaj krytykowanego golkipera, gdy Garcia wypuścił sam na sam Valencię – najpierw obronił strzał, a później poszedł za piłką aż na 30. metr, by uniemożliwić rywalom dobitkę.
Skapitulował tylko raz, gdy Jake McGing – wynalazek, do którego kompletnie nie możemy się przekonać – zapomniał wyskoczyć do piłki, dzięki czemu głowę wygrał z nim niższy Felix. Hiszpan zgrał do Parzyszka, a ten z kolei zapomniał o gdańskich koszmarach i było 1-0.
Trochę szkoda, że gol padł szybko, bo Piasta to lekko rozleniwiło, choć – jak już wspomnieliśmy – sytuacji, by dorzucić kolejne bramki, trochę było. Jesteśmy za to zażenowani postawą Wisły Płock – nawet gdy mecz zbliżał się do końca, a wynik był na styku, gości nie było stać na to, by rzucić się rywalom do gardła. Najmocniej zerwali się wtedy, gdy błagali o rzut karny po przypadkowym kontakcie w szesnastce pomiędzy Garcią a Pietrowskim. MASAKRA.
Niby to tylko 0-1 z mocnym rywalem na wyjeździe, ale wynik jest mylący jak – nie przymierzając – brak odpowiedniego oświetlenia w klubie, w którym alkohol leje się strumieniami. Naprawdę nie widzimy argumentów przemawiających za tym, że tej drużynie nagle zacznie żreć. Nie chcemy kopać leżącego i być złośliwi, bo wiemy, że Kibu Vicuna zapowiedział pracę na własny rachunek, ale jego dorobek z Wisłą jest na razie taki, że można by rozważyć powrót do sztabu Jana Urbana, który za chwilę robotę pewnie dostanie.
[event_results 573636]
Fot. FotoPyK