Legendarni zawodnicy, na czele z Ernestem Wilimowskim, Leonardem Piątkiem i Teodorem Peterkiem. Zawiłości polsko-niemieckiego pogranicza. Dramat II Wojny Światowej, krzyżujący sportowe plany wielu obiecującym piłkarzom. Stadionowe burdy, perfidna nazistowska propaganda, prasowe kłamstwa, futbolowe przyśpiewki, kości pogruchotane na froncie. Mariusz Kowoll to człowiek, który na tych zagmatwanych, z pozoru odległych zagadnieniach zjadł zęby. Wkrótce na rynku pojawi się jego książka, “Futbol ponad wszystko”, opowiadająca skomplikowane dzieje Górnego Śląska w latach 1939-1945. Straszliwy konflikt zbrojny widziany z perspektywy piłkarskiego boiska.
Jednak zanim książka (tutaj wszelkie informacje na temat publikacji – KLIK), zapraszamy na wywiad z Mariuszem.
Gdybyś miał wytypować największe gwiazdy śląskiej piłki okresu II Wojny Światowej, kogo byś wskazał? Domyślam, się, że Ernestowi Wilimowskiemu należy się pozycja honorowa.
Rzeczywiście, Wilimowski na pewno musiałby zostać wymieniony. Po niemieckiej stronie miał swoje alter ego, które nazywało się Reinhard Schaletzki. Był to młody zawodnik z Gliwic, robiący furorę na piłkarskich boiskach. Schaletzki jeszcze przed wojną zadebiutował w reprezentacji Niemiec, zagrał w niej dwa mecze i zdobył jedną bramkę. Wyrastał na wielkiej klasy zawodnika. Jednym z najlepszych skrzydłowych był z kolei Adolf Obstoj. Skrzydłowy, a jednocześnie czołowy strzelec w niemieckich rozgrywkach. Błyszczał oczywiście Leonard Piątek, który bardzo długo unikał powołania do wojska. Trzykrotnie był królem strzelców ligi śląskiej.
Co się stało z Schaletzkim?
Schaletzki w momencie wybuchu wojny odbywał obowiązkową służbę wojskową, która w Niemczech trwała w tamtym czasie dwa lata. Trafił więc na front. Brał udział w kampanii wrześniowej, potem walczył we Francji. Na boisku pojawiał się już sporadycznie. Później zwolniono go ze służby, ale nie potrafił już wrócić do dawnej formy. Odniósł liczne rany, co bardzo go osłabiło. Nie był już fizycznie gotowy do gry, do uprawiania sportu na wysokim poziomie. Poza tym – doświadczenia wojenne odcisnęły piętno na jego psychice. Powoływano go na zgrupowania reprezentacji Niemiec, żeby uhonorować jego postawę, no i nie musiał dzięki temu służyć dalej na froncie. Ale szans gry już od selekcjonera nie dostawał, jego obecność w drużynie miała raczej charakter kurtuazyjny. Był ostatecznie bohaterem wojennym. Dostał najwyższe odznaczenia, wskutek ran poniesionych w boju chwilowo był nawet sparaliżowany. Na tym tle się wyróżniał, mógł sobie przyozdobić mundur wieloma Krzyżami Żelaznymi.
Po powrocie z frontu zawodnicy już nie wracali do dawnej formy?
Miało to na nich bardzo duży wpływ. Na umiejętności, na zachowanie. Piłkarze tracili swoje najlepsze cechy, z których dawniej słynęli. Można się zastanawiać, czy liczne boiskowe awantury nie wynikały przypadkiem z tego, że zawodnicy skaleczeni wojennymi doświadczeniami nie potrafili już do końca kontrolować swoich emocji. Opisuję w książce pewną anegdotę o Ewaldzie Dytko. To przedwojenny reprezentant Polski. Dzięki znajomości z pewnym reprezentantem Niemiec udało mu się uniknąć paru miesięcy na froncie. Konkretnie – pomógł mu Josef Gauchel, panowie poznali się podczas meczu międzypaństwowego Polska – Niemcy.
Zatem Gauchel załatwił Dytce angaż w klubie TuS Neundorf. No i podczas meczu pierwszej rundy mistrzostw Niemiec, a grano wtedy o tytuł systemem pucharowym, Dytko został dość brutalnie potraktowany przez jednego z przeciwników, uderzono go w twarz. Tak się wściekł, że podobno w przerwie wpadł do szatni gości z bagnetem i chciał wymierzyć sprawiedliwość. O takie zachowania trudno posądzać sportowca.
Okładka książki “Futbol ponad wszystko”.
Mówisz o licznych boiskowych awanturach. Futbol nie był w tamtych czasach bardziej dżentelmeńskim sportem?
Prasa niemiecka po 1933 roku bardzo się zmieniła, niechętnie wspominając o różnych wybrykach, tuszując niewygodne sytuacje. Ale z licznych komunikatów związkowych można się dowiedzieć, iż piłkarze z zamiłowaniem tłukli się na boiskach. Zdarzały się tak drastyczne przypadki jak wybicie komuś zębów, za co zresztą winowajca został pozwany do sądu przed osobę pokrzywdzoną. Wytoczono mu sprawę cywilną. Kolejnemu z zawodników, Georgowi Trombce z 1. FC Kattowitz, wlepiono dwie kary rocznej dyskwalifikacji za pobicie sędziego. Walter Brom wdał się w wielką awanturę i został w ogóle wykluczony ze związku sportowego. Po prostu nie mógł już oficjalnie uprawiać sportu.
Czy w czasie II Wojny Światowej piłkarze na terenach okupowanych mieli łatwiej, cieszyli się uprzywilejowanym statusem sportowca-celebryty?
Celebrytami nie byli. Piłkarzy wręcz strofowano w tym względzie, żeby przesadnie nie obrastali w piórka. Gdy drużyna reprezentacji Niemiec przyjechała do Bytomia na mecz z kadrą Rumunii, bardzo duża grupa fanów chciała zdobyć autografy od tych piłkarzy, których dotychczas znali wyłącznie z gazet. Odmowa złożenia podpisów na podsuwanych dzienniczkach czy karteczkach była określana w prasie jako wielka cnota. Oczywiście niektórzy zawodnicy mieli pewne zachowania i maniery, które porywały tłumy i przyciągały na stadiony. Ale na ich codzienność czy obowiązki nie miało to żadnego wpływu. Byli bez wyjątku powoływani do armii, nie było tutaj zbyt dużych ulg. O ile nie interweniował trener reprezentacji Niemiec – nie było szans się wymigać. On jeden potrafił uchronić najwybitniejszych piłkarzy przed służbą wojskową. Ale też do pewnego czasu, czyli do momentu ogłoszenia wojny totalnej. Wtedy już nie było wyjątków. Fritz Walter czy Ernest Wilimowski wylądowali na frontach wojennych.
W jaki sposób zawodnicy oczarowywali publikę?
Na przykład Teodor Peterek miał swój specyficzny sposób wykonywania rzutu karnego, prowokował przy okazji bramkarzy rywali. Drybling, cyrkowe sztuczki – w tym brylowali wspomnieni Wilimowski i Walter. Tłumy skandowały nazwiska piłkarzy, którzy potrafili na boisku wyczarować coś specjalnego.
Gdyby wymazać z historii II Wojnę Światową, a podzielony Śląsk połączyć i wyodrębnić. Co mogłaby ugrać reprezentacja Śląska w drugiej połowie lat trzydziestych na europejskiej arenie?
Trochę mnie tutaj prowokujesz, bo mam ochotę odpowiedzieć, że sporo. Gdyby tak zebrać reprezentantów Polski i Niemiec, to ekipa byłaby bardzo poważna. Większość polskiej kadry stanowili Ślązacy. Natomiast trudno powiedzieć, jak oni by wspólnie funkcjonowali. Warto pamiętać, że reprezentacja Polski poza Igrzyskami Olimpijskimi nie odnosiła w tamtych latach wielkich sukcesów, niemiecka drużyna też nie mogła się pochwalić specjalnymi osiągnięciami. A reprezentacja Śląska chyba by jednak była troszkę słabsza od obu tych drużyn.
Kilka mapek, obrazujących sytuację:
Wprawdzie przed meczem Polska – Niemcy z 1933 roku, ale grafika efektowna.
Sportgau Oberschlesien – Kreiseinteilung 1941 [polnische Version. Górny Śląsk jako samodzielny obszar sportowy, mapa.
Podział granicy Górnego Śląska na Polskę i Niemcy przebiegł niekiedy dosłownie poprzez budynki i ogródki.
Konstrukcję swojej książki oparłeś na trzech wydarzeniach – trzech występach reprezentacji Niemiec na terenie Górnego Śląska. Dlaczego tak to sobie wymyśliłeś?
Szukałem jakiegoś punktu, na którym mógłbym oprzeć całą narrację. Tak dobrane wydarzenia dały mi możliwość rozprowadzenia fabuły w różne strony. Podam jako przykład jedno ze spotkań towarzyskich przed meczem z Rumunią. Reprezentacja Niemiec wygrała dziesięć do zera z pewną mutacją Ruchu Chorzów (SV Bismarckhütte). Tego samego dnia odbywał się też mecz w Lipinach, pomiędzy TuS Lipiny a Blau-Weiss Berlin. Spotkanie w ramach Pucharu Niemiec. I to już był kolejny pretekst, by poprowadzić fabułę w inną stronę. Przy okazji – w Bytomiu pojawił się Wilimowski. Następna nitka. To pozwalało mi sprawnie i – mam nadzieję – przyjaźnie dla czytelnika odskakiwać od głównego wątku.
Muszę podkreślić, że “Futbol ponad wszystko” odbiega od tego, jak zwykle są pisane książki historyczne. Nie jest to naukowy almanach, który ma wykazać wszystkie możliwe daty, nazwiska i wydarzenia. Raczej skupiam się wokół konkretnych historii, staram się je opowiedzieć, a przy okazji zbudować kontekst tego, co się działo w ogóle. Nie tylko na Górnym Śląsku, ale też w Europie. Punktem wyjścia jest wspomniany mecz Niemcy – Rumunia, który się odbył 16 sierpnia 1942 w Bytomiu. Taka konstrukcja pozwala mi opowiedzieć dygresjami o różnych sprawach.
Czyli to nie będzie dzieło typowo encyklopedyczne, coś w stylu prac Andrzeja Gowarzewskiego?
To historia spisana językiem literackim. Nie ma tabel, nie ma dat, nie ma kalendariów. Z samym panem Andrzejem rozmawiałem na temat tej książki i jego opinii jestem bardzo ciekaw, bo nie miał okazji jej jeszcze przeczytać. Przy okazji dodam, że starałem się prezentować informacje dziewicze. Nie ma tam opisanych historii, które są powszechnie znane, albo były już gdzieś szerzej przedstawione. Materiały gromadziłem przez lata. Jeżeli połączymy pracę archiwisty, historyka z inną pracą zawodową, to zadanie staje się bardzo trudne. U mnie zbieranie dokumentacji trwało około dziesięciu lat. To są rzeczy z bibliotek, z archiwów. Również tych wojskowych. Nie tylko z Polski, także z Niemiec.
Nie chciałeś przyznać, że piłkarska reprezentacja Śląska mogłaby dorównać polskiej czy niemieckiej. Ale istniał w latach trzydziestych XX wieku jakiś fenomen górnośląskiego futbolu. To wynikało po prostu z rozwiniętego przemysłu, zakłady pracy przyciągały sportowców?
Było kilka przyczyn. Oczywiście to, że region był przemysłowy i w miarę łatwo było znaleźć tam pracę odgrywało istotną rolę. Rozgrywki piłkarskie były wtedy – mimo wszystko – amatorskie i każdy z piłkarzy musiał mieć jakieś oficjalne zatrudnienie. Śląsk był z tego względu atrakcyjny dla różnego rodzaju sportowców. Poza tym – to był region pogranicza. Mieszanka stylów polskich i niemieckich, trochę stylu czeskiego, trochę austriackiego. Trenerzy o wielkich zasługach dla futbolu niemieckiego – Gustav Wieser i Kurt Otto – przewinęli się przez obydwa regiony. Ten drugi był pomocnikiem Józefa Kałuży w reprezentacji Polski. Gdy nie przedłużono z nim umowy w PZPN-ie, podjął pracę na Śląsku, prowadząc tamtejszą reprezentację. W czasie wojny kierował zaś wojskową drużyną w Legnicy. Co ciekawe – brał też udział w kampanii wrześniowej, a zginął pod Stalingradem.
Generalnie zatem śląski futbol stał wówczas bardzo wysoko. W polskiej lidze dominował Ruch Chorzów, wysoko stały także akcje AKS-u Chorzów, w pierwszej lidze występował Śląsk Świętochłowice. To bardzo mocna reprezentacja. A jak to wyglądało po niemieckiej stronie? To bardzo ciekawa kwestia, która prawie w ogóle nie jest opisana, między innymi dlatego zająłem się pisaniem mojej książki. Otóż – śląski futbol był tam również całkiem wysoko ceniony. W 1936 roku drużyna z Gliwic zajęła czwarte miejsce w mistrzostwach Niemiec. A akurat w 1939 roku reprezentacja Śląska niemieckiego zdobyła Puchar Związkowy Rzeszy. To były takie rozgrywki, gdzie mierzyły się ze sobą reprezentacje poszczególnych regionów. W finale śląska reprezentacja pokonała bawarską. Więc szala między piłką nożną na polskim i niemieckim Śląsku zaczynała się przechylać na stronę tego niemieckiego.
Wcześniej zaznaczała się futbolowa dominacja polskiej części Śląska?
Przez lata polski Śląsk dominował. Były organizowane tak zwane małe mecze międzypaństwowe pomiędzy reprezentacjami regionów z obu krajów i przez długi czas drużyna zza zachodniej granicy nie potrafiła odnieść zwycięstwa. Ale w 1939 roku zatriumfowała w Bytomiu 5:3. Wydaje mi się, że to był moment przełomowy. Na Igrzyska Olimpijskie w Helsinkach znalazło się miejsce dla trzech zawodników z Górnego Śląska w szerokiej kadrze niemieckiej reprezentacji. Co ciekawe – wszyscy pochodzili z Gliwic.
Czy istniały polskie kluby po niemieckiej stronie barykady, a niemieckie po polskiej?
Przykład 1. FC Katowice wiele wyjaśnia – niemieckie kluby w Polsce nie miały się może świetnie, ale na tyle nieźle, żeby uczestniczyć w regularnych rozgrywkach prawie do samego wybuchu wojny. Oprócz katowickiej drużyny, zlikwidowanej dopiero w czerwcu 1939 roku, był jeszcze Sturm Bielsko. No i istniały też kluby de facto niemieckie, lecz ukrywające się pod polskimi nazwami. Bo taki był wymóg PZPN-u. Po drugiej stronie było dużo, dużo gorzej. Tak naprawdę udało mi się znaleźć tylko jeden typowo polski klub, który został przyjęty w struktury niemieckiego związku piłkarskiego. Ale trwało to zaledwie tydzień. Pierwszy pretekst, czyli niezapłacenie składki, zaowocował wykluczeniem tego klubu ze związku. Drużyna nazywała się Ślonsk Gleiwitz. Nigdy nie wystąpiła w oficjalnych rozgrywkach niemieckich.
Powody takiej dysproporcji mogły być różne. Duża mniejszość niemiecka po polskiej stronie Górnego Śląska mogła w jakiś sposób naciskać, żeby dopuszczać niemieckie kluby do rozgrywek. Poza tym – te organizacje nie były tworzone od podstaw, istniały już wcześniej. Miały swoją pozycję sportową. Zaraz po traktacie wersalskim kluby niemieckie starały się po polskiej stronie Górnego Śląska wywołać wręcz bunt i spowodować stworzenie osobnego związku piłkarskiego. Udało się wynegocjować ich przyłączenie do PZPN-u, kluby wciąż funkcjonowały. Po stronie niemieckiej takich struktur nie było, a poza tym naciski polityczne powodowały, że polskie kluby ograniczały się do drużyn tworzonych przy zakładach pracy i przy kościołach. Nie miały one żadnych możliwości uczestnictwa w regularnych rozgrywkach.
A zatem – piłka nożna i kluby sportowe stanowiły narzędzie w walce – nazwijmy to – politycznej.
Zdecydowanie tak było. Przywołuję w książce przypadek, gdy Ruch Chorzów w listopadzie 1936 roku – tuż przed dniem 11 listopada, który dziś jest świętem narodowym, wtedy było jeszcze świętem wojskowym – pojechał do Zabrza, żeby zagrać tam mecz z polskim klubem robotniczym. Wydaje mi się oczywiste, że to też był element politycznej demonstracji. Badałem materiały niemieckiej policji dotyczące wspomnianych już polskich klubów, które starały się jakoś w tych trudnych warunkach funkcjonować w Niemczech. Praktycznie w każdej z tych drużyn działali szpicle. Oni raportowali, co się dzieje na spotkaniach zarządu.
Polskie służby też były tak dobrze zorientowane w sytuacji?
Po polskiej stronie działało to bardzo podobnie! Przywołuję osobę Bertholda Hildebrandta, zabitego we wrześniu 1939 roku przez Polaków. Zrobiono z niego męczennika i na jego postaci próbowano zbudować mit polskiej ludności, która jest żądna niemieckiej krwi. Ale ja zbadałem raporty polskiej policji o jego klubie, MTV Königshütte. To co on wyprawiał, w jaki sposób prowadził spotkania zarządu… Było w tym naprawdę bardzo dużo działań czysto dywersyjnych.
Takie sytuacje się powtarzały na Górnym Śląsku – podczas pewnego wydarzenia sportowego, na którym pojawił się Adolf Hitler, grupa sportowców z Bielska wyskoczyła z szeregu defilujących grup, pobiegła do Hitlera i zaczęła go całować po dłoniach. To było wielkie święto sportu niemieckiego we Wrocławiu, zwane Deutsche Turn- und Sportfest. Takie rzeczy działy się na tych terenach jeszcze przed wojną, w 1938 roku!
Hitler był fanem futbolu?
Hitler nie był wielkim fanem piłki nożnej. Wprawdzie zgadzał się ze swoimi doradcami, że trzeba przykładać dużą wagę do wychowania fizycznego jako elementu propagandy, ale on sam nie był w ogóle miłośnikiem sportu. Mówienie o tym, że był kibicem Schalke, bo czasem pojawiają się takie głosy, jest mitem. Schalke faktycznie wygrywało wtedy niemieckie mistrzostwa i to dość regularnie, ale wyłącznie dzięki wysokiej klasie sportowej zespołu.
Można chyba wysnuć stwierdzenie, że rywalizacja na tle narodowościowym mocno oddziaływała na górnośląski futbol jeszcze na długo przed II Wojną Światową?
Jeżeli chodzi o Górny Śląsk, tak naprawdę pewne narodowościowe konflikty zaczęły się ujawniać już po traktacie wersalskim i podziale terytorium na część polską i niemiecką. A w czasie wojny piłkarze i kibice starali się w miarę możliwości akcentować swoją tożsamość. Przywołuję w książce przykłady dwóch sytuacji, które doczekały się innego zakończenia. W pierwszym przypadku działo się to na spotkaniu pomeczowym – drużyny rywalizujące wcześniej na boisku spotkały się przy szklance czegoś mocniejszego w restauracji, pozwalając sobie na intonowanie różnych piosenek. Słynny Teodor Peterek odśpiewał wówczas hymn Ruchu Chorzów po polsku, co nie zakończyło się żadnym konfliktem. Wszyscy się rozeszli w zgodzie. Drugi przypadek dotyczy innego klubu z Chorzowa. Piłkarze wracali pociągiem i pozwolili sobie zaintonować przyśpiewkę Ruchu, też po polsku. Za zgodą swojego prezesa, Niemca, któremu to w ogóle nie przeszkadzało. Ale przeszkadzało innym pasażerom – sprawa stała się polityczna i zakończyła się definitywnym rozwiązaniem sekcji piłkarskiej klubu.
Piłka była już wtedy w regionie sportem numer jeden. Kiedy zdominowała pozostałe dyscypliny?
Po I Wojnie Światowej. W rywalizacji piłkarskiej szukano oparcia dla tendencji narodowościowych. Futbol ze względu na swoją masowość był głównym motorem napędowym do wyrażania uczuć politycznych po podziale Górnego Śląska. Chyba dlatego akurat ta dyscyplina zaczęła tak wyraźnie dominować nad pozostałymi sportami. Dochodziło nawet do takich wydarzeń, że na meczach piłkarskich potrafiły się spotkać grupy zwolenników nazizmu i komunizmu. Tylko po to, żeby się lać po pyskach. Mecz ich nie interesował, robili sobie po prostu ustawki. To bardzo ciekawy temat do szerszego opracowania, kiedy piłkarscy kibice tak naprawdę zaczęli się regularnie okładać pięściami. Ruch chuligański na Śląsku obecny był od bardzo dawna. Istniała instytucja zakazu stadionowego, dochodziło do burd, bijatyk. Kibice mieli wysoka świadomość swojej tożsamości klubowej, starali się dosłownie walczyć o barwy.
Wspomniałeś o przyśpiewkach. Więc klubowe pieśni, zorganizowany doping – to już wówczas funkcjonowało?
Istniały przyśpiewki. Niezbyt skomplikowane, ale były. Wyśpiewywano też całe pieśni poświęcone klubom sportowym. Udało mi się dotrzeć do treści tej piosenki dedykowanej Ruchowi, o której wyżej wspominałem. Będzie to pierwszy raz, gdy przedwojenna pieśń Ruchu Chorzów pojawi się w druku. Ma ona też polityczny wydźwięk – co niektórych może zdziwić, a innych ucieszyć. Szczegółów nie chcę zdradzać, ale mogę powiedzieć, że wydźwięk polityczny tej przyśpiewki jest jednoznaczny. Tyle mogę powiedzieć.
Ile ludzi przychodziło na mecze pierwszoligowe?
Trzy – pięć tysięcy widzów na każdym meczu. Te najbardziej atrakcyjne spotkania przyciągały po kilkanaście tysięcy kibiców. Liczby porównywalne do dzisiejszej Ekstraklasy.
Żywiołowe reakcje trybun i liczne awantury mocno oddziaływały na decyzje sędziów?
Sędziowie nie mieli zbyt dużych umiejętności. Starali się być uczciwi, ale potrafili poddać się tendencjom trybun i własnym przekonaniom. W grudniu 1939 roku doszło do meczu między reprezentacjami wschodniego i zachodniego Górnego Śląska. Przed wrześniem tamtego roku byłoby to jeszcze starcie polskiego Śląska z niemieckim. Drużyna – nazwijmy to – polska niesamowicie wówczas dominowała, Wilimowski szalał i strzelał bramki. Oficjalnie wynik powinien wynosić 5:2 dla drużyny wschodniej, ale sędzia postarał się o wsparcie dla niemieckiej ekipy i ostatecznie zrobiło się z tego wyniku tylko 4:3. Tu bramka nieuznana, tam zaliczona. Arbitrzy potrafili wpływać na przebieg spotkania.
Na trybunach di Bernardo, szef faszystowskiej partii Włoch oddelegowany na Górny Śląsk.
Gol Wilimowskiego z Rumunią.
Z początkiem września 1939 roku wybucha wojna, Polska ponosi klęskę. Co się dzieje z klubami grającymi po polskiej stronie Śląska, z polskimi rozgrywkami na tym terenie. Kiedy piłkarze wracają na boiska?
W pewien sposób wszystko wróciło dość szybko do normy, choć trudno jednoznacznie stwierdzić, czy był to efekt rygoru, czy jednak uspokojenia nastrojów. Piłkarze już na przełomie września i października 1939 roku powracali na boiska. Być może to była jakaś forma udowadniania społeczeństwu, że najtrudniejszy moment już minął i można wracać do rzeczywistości bez bombowców na niebie i odgłosów wystrzałów. Wydaje się, że sytuacja na Górnym Śląsku została nadzwyczaj szybko opanowana. W grudniu ruszyły oficjalne rozgrywki ligowe.
Jeżeli przed wojną istniał podczas meczów ten pierwiastek rywalizacji narodowościowej, to czy podczas okupacji wygasł on zupełnie, czy jeszcze gdzieś się tam na trybunach tlił?
Wydaje mi się, że się tlił. Znalazłem informację, że podczas meczu drużyny z Gliwic (Vorwärts-Rasensport) z Rapidem Wiedeń, który był rozegrany na stadionie Ruchu, po trybunach poruszały się grupki Polaków, zbierając pieniądze na Polskie Siły Zbrojne. Nie omieszkali o tym wspomnieć dziennikarze. Może i w stopniu ograniczonym, co wynikało z oczywistej ostrożności, ale również i na trybunach stadionów piłkarskich starano się okazywać jakieś patriotyczne akcenty, działać. Na ile było to możliwe. Bo nie można w tym momencie zapomnieć, że na każdym obiekcie powinna oficjalnie stacjonować grupa SS-manów, odpowiedzialna za utrzymanie porządku na meczu. Nie zawsze kluby spełniały ten warunek, niemniej – ryzyko wszelkich stadionowych akcji buntowniczych było duże.
Oficjalnie był zakaz posługiwania się językiem polskim. Także na murawie. Była możliwość wstrzymania meczu i ukarania winnych. Raczej tego nie egzekwowano, ale po derbach Katowic w marcu 1940 roku pojawiła się taka groźba. Jedna z drużyn notorycznie posługiwała się językiem polskim i od tego czasu baczniej się przyglądano tego typu przypadkom. Piłkarze zwykle znali się z boiska, jeszcze sprzed wojny, więc nie mieli do siebie żadnych pretensji. Ale na przykład w Siemianowicach Śląskich zdarzyła się sytuacja, gdy ktoś doniósł, że na stadionie widnieją polskie napisy. Boisko zostało zamknięte do momentu usunięcia jakichkolwiek przejawów polskości.
Sportowcy i ludzie jako tacy raczej nie mieli mocnych tendencji, żeby bardzo poważnie dawać odpór drugiej stronie. Co innego prasa, media, skrajne organizacje. Ludzie starali się zachowywać generalnie do polityki zdrowy dystans. Funkcjonowała przecież przed wojną na Śląsku linia tramwajowa, która na swojej trasie trzykrotnie przekraczała granice państw. Wyniki sportowe oczywiście bywały stosowane do celów propagandowych, ale przed wojną bardzo rzadko dorabiano do tego polityczny kontekst. Raczej zdrowa chęć udowodnienia wyższości w sportowej rywalizacji. Podczas okupacji to się zmieniło. Prasa niemiecka zaczęła mocno akcentować wyższość niemieckiego futbolu i wytykać problemy polskiej piłki. Korupcja, bijatyki – próbowano z tego zrobić polskie problemy, choć w Niemczech to wszystko także miało miejsce.
Propaganda i hipokryzja?
Charakterystycznym wydarzeniem było, gdy po meczu byłych polskich drużyn – wtedy już niemieckich – doszło do zamieszek. Zmierzył się ze sobą TuS Lipine i Germania Königshütte, czyli przedwojenne Naprzód Lipiny i AKS Chorzów. No i jedna z rdzennie niemieckich gazet gliwickich napisała, że to właśnie jest spadek po polskim wychowaniu, polskiej dominacji na tamtych ziemiach. I że minie wiele lat, nim uda się przywrócić Ślązaków z tamtej strony granicy do cywilizacji. Kiedy niewiele wcześniej identyczne zajście miało miejsce z udziałem Niemców, ta sama gazeta nie doszukiwała się w tym żadnych cywilizacyjnych aspektów.
Śląsk od momentu niemieckiej inwazji uległ diametralnej zmianie. Wprowadzono bardzo specyficzne przepisy, które regulowały zawody sportowe. Wszystkie polskie stowarzyszenia, w tym kluby piłkarskie, zlikwidowano wraz z początkiem października 1939 roku. Wkrótce zaczęto organizować sport na nowo, ale oczywiście już w zgodzie z ideologią nazistowską. W każdym klubie musiał funkcjonować opiekun polityczny, człowiek odpowiedzialny za indoktrynację i zarażenie zawodników ideą narodowego socjalizmu. Każdy młody piłkarz musiał należeć do Hitlerjugend.
Takie działania były skuteczne, rzeczywiście kształtowały młodych sportowców zgodnie z linią nazistowskiej partii?
Pewne symptomy pokazują, że nie było to do końca skuteczne. Mamy przykłady piłkarzy, którzy potrafili skrycie przeciwstawiać się nazizmowi, bo oficjalnie przecież nie mogli tego robić. Weźmy choćby Gerarda Cieślika, który jako młody chłopak musiał należeć do Hitlerjugend, a po wojnie bardzo krytycznie wypowiadał się o tym reżimie. Nie do końca musiało to mieć na niego jakikolwiek wpływ. Mam wrażenie, że sportowcy starali się – na tyle, na ile było to możliwe, tak jak już wspominałem – trzymać dystans do tych spraw.
Istniały kluby, które były swoistymi pieszczochami nazistów?
Przed wojną pupilem władzy była drużyna z Gliwic. Vorwarts-Rasensport Gleiwitz. Klub, który zajął czwarte miejsce w mistrzostwach Niemiec w 1936 roku. Była to drużyna zlokalizowana przy koszarach wojskowych, więc zdarzały się takie sytuacje, że młody piłkarz drużyny przeciwnej, zazwyczaj jej największa gwiazda, dostawał wezwanie przed komisję i akurat w meczu z tą gliwicką drużyną nie mógł przypadkiem wystąpić. Takie kluby miały też ułatwione kanały pozyskiwania zawodników. Ze względu na powołania do armii wszystkie zespoły cierpiały na problemy kadrowe, tymczasem omawiany klub nawet z Warszawy potrafił ściągać piłkarzy na mecze ligowe. A gdy osłabienia stały się już tak duże, że tej drużynie nic nie pomagało, pupilkiem stał się dawny AKS Chorzów, czyli Germania Königshütte. Władze tego klubu dość otwarcie podlizywały się nazistowskim władzom Chorzowa. Wysyłano im nawet darmowe zaproszenia na mecze. Stawiam nawet tezę, że miało to duże znaczenie przy końcowych rozstrzygnięciach w rywalizacji o mistrzostwo Górnego Śląska.
A górnośląscy zawodnicy, którzy z zapałem neofity starali się dowieść swojej wierności ideałom narodowego socjalizmu?
Są postaci, które brały czynny udział w kampanii wrześniowej, innych walkach. Otrzymywały za swoje zasługi bojowe odznaczenia, Krzyże Żelazne. Ale ja nie traktowałem takich żołnierzy jako nazistów. Oni po prostu wykonywali rozkaz. Kto się sprzeciwił rozkazowi, dostawał kulę w łeb. I taką historię również opisuję. Bez żadnych sentymentów, bez zerkania w poprawność rodową, bez sprawdzania zasług sportowych. Za sprzeciwienie się rozkazowi była kula w łeb. Więc żołnierze, którzy brali czynny udział w walkach na linii frontu nie są przeze mnie przedstawiane negatywnie. Co innego ludzie, którzy naprawdę byli świniami i swoją pozycję wykorzystywali w paskudnych celach.
Mam nadzieję, że jestem w tym sprawiedliwy. Niektórzy z premedytacją wykorzystywali swoją sportową pozycję do budowy kariery czysto politycznej. Przedstawiam historię emigranta z Rumunii – tam była duża mniejszość niemiecka – który przyjechał na Górny Śląsk i chęć zrobienia kariery pchnęła go na stanowisko SS-mana w obozie koncentracyjnym w Auschwitz. Grał w Zabrzu, grał w Sosnowcu, no i grał też w Oświęcimiu. Podobno nawet był reprezentantem Rumunii, ale nie znalazłem wiarygodnych źródeł, które mogłyby potwierdzić doniesienia ówczesnej prasy.
Przy obozie koncentracyjnym też powstała drużyna piłkarska?
W Auschwitz działały dwa poważne kluby. Jeden nazywał się SS-Sportgemeischaft Auschwitz. Tam grał wspomniany zawodnik, a prezesem klubu był… Rudolf Hoess. Ten sam, który zarządzał całym obozem zagłady. Prezesami klubów często były osoby o wysokich stanowiskach w hierarchii nazistowskiej. Wspominam też historię Ericha von dem Bach-Zalewskiego, który zasłynął brutalnym tłumieniem Powstania Warszawskiego. On też ma w swojej karierze epizod zarządzania klubem piłkarskim.
Po co im to było? Jakaś forma poszukiwania splendoru, czy futbol był uznany za na tyle ważny element życia społecznego, iż trzeba było opiekę nad nim powierzać najlepszym fachowcom?
Trzeba to rozważyć pod kilkoma aspektami. Nie można zapominać, że wówczas organizacje sportowe były istotnym narzędziem wychowania społeczeństwa. Nie mówię tylko o elementach propagandy nazistowskiej – sport miał też kształtować charakter człowieka, budować pewną wspólnotę. Kluby wojskowe, policyjne i tak dalej powstawały głównie w tym celu. Ale nie oznacza to, że te drużyny mogły liczyć naspecjalne względy. Jeżeli kluby były słabe, to nikt im życia specjalnie nie ułatwiał.
Gol Wilimowskiego (TSV 1860 Monachium) z Schalke w finale Pucharu Niemiec. (Narodowe Archiwum Cyfrowe)
Bilet dla honorowych gości na mecz Niemcy – Rumunia
Przyjazd reprezentacji Niemiec do Bytomia w 1942 roku, wokół którego zbudowałeś narrację pierwszej części swojej opowieści. Co to było za wydarzenie dla miasta, dla Śląska?
Gigantyczne wydarzenie. Pierwszy raz się zdarzyło, by reprezentacja Niemiec przybyła na Górny Śląsk. Wcześniej pojawiała się tylko we Wrocławiu. Na mecz w Bytomiu przyszło grubo ponad 50 tysięcy widzów, podobno pojawił się tam między innymi młodziutki Kazimierz Kutz. Gdyby tylko można było, sprzedano by nawet i sto tysięcy wejściówek. Dla czytelników takie szaleństwo na punkcie meczu w okresie wojny może być dziwne, więc trzeba wyjaśnić, że na Górnym Śląsku nie było specjalnie widocznych symptomów wojennych działań. Rzesza dbała o spokój w taki sposób, że nawet rannych nie przesyłano bezpośrednio z frontu do rodzinnego domu, tylko przekładano ich ze szpitala do szpitala i dopiero gdy byli wyleczeni, mogli wrócić w rodzinne strony. Aby nie afiszować się z tym, że na wojnie dochodzi do tak drastycznych zdarzeń. Pierwsze samoloty na górnośląskim niebie pojawiły się w sierpniu 1944 roku, nie licząc oczywiście kampanii wrześniowej.
Niemcy przyjeżdżają na mecz z Rumunią. Rozumiem, że w Bytomiu szaleństwo?
Euforia, gigantyczne poruszenie w mieście. Chciano się za wszelką cenę przypodobać Rzeszy. To było wielkie wyzwanie logistyczne. Drużyna Rumunii też musiała zostać odpowiednio ugoszczona. Podobno ludzie zjeżdżali nawet z Generalnego Gubernatorstwa, żeby obejrzeć to spotkanie. W kinach wyświetlano film fabularny „Wielki mecz”, w którym grali choćby Sepp Herberger, Fritz Walter i inni wielcy niemieckiego futbolu. Wyprodukowanie tego filmu kosztowało milion marek, do kin w Bytomiu trafił jako super-hit, wielka produkcja. Polecam obejrzeć, jest na YouTube. Nie dlatego, że pochwalam nazistowską propagandę, która tam oczywiście jest. Ale warto zobaczyć, jak to zostało zrobione od strony technicznej. Sceny piłkarskie do dziś mogą robić wrażenie.
Skąd aż taki rozmach?
To była sprawa polityczna, ambicjonalna. Starano się dopilnować wszelkich możliwych szczegółów. Dotarłem do projektu modernizacji stadionu, robionej specjalnie na przyjęcie reprezentantów Niemiec i Rumunii. Wycinano nawet gorzej wyglądające fragmenty murawy i zastępowano je innymi, żeby lepiej to się prezentowało. Dbano o jak najlepszy wizerunek Bytomia.
Niemcy wygrali z Rumunami aż 7:0, hat-tricka strzelił legendarny Fritz Walter. Wilimowski zamknął wynik jedynym golem. Co to dla niego znaczyło, zdobyć gola w Bytomiu, grając w barwach III Rzeszy?
Pisało się, że poczuł ulgę, wielu kibiców też pragnęło tej bramki. To spotkanie niespecjalnie się Wilimowskiemu udało, został po końcowym gwizdku skrytykowany za swój występ. Były selekcjoner reprezentacji Niemiec, Otto Nerz, zasugerował nawet, że Ernest jest już za stary, by występować na tym poziomie. Prawdopodobnie Wilimowski po prostu za bardzo chciał się pokazać przed śląską publicznością i stąd nieco mniej udany występ. Był wówczas uważany za gwiazdę, jego występy były traktowane jako wyjątkowe wydarzenie. Tworząc książkę rozmawiałem z profesorem Alfredem Sulikiem, który sam po wojnie był zawodnikiem AKS-u Chorzów. Jak zaczęliśmy temat Wilimowskiego, to profesor – pomimo sędziwego wieku – poderwał się z krzesła, żeby zaprezentować mi drybling, jaki jego idol zastosował w 1943 roku w Katowicach. Aż tak wielkie emocje ten zawodnik wśród ludzi wzbudzał.
I wzbudza do dziś. Choć może bardziej kontrowersje niż emocje. Napisałeś o nim na swoim blogu, że to najlepszy piłkarz w historii polskiego, a może i niemieckiego futbolu.
Zapewne jest to troszeczkę puszczenie oka, ale z drugiej strony prowokacja, żeby się nad tym tematem bardzo poważnie zastanowić. Liczby przemawiają za Wilimowskim. Ktoś może powiedzieć, że to był inny futbol, inna taktyka, inne możliwości. Jasne, ale gdyby to tylko od tego zależało, to pozostali znakomici piłkarze z tamtych lat również osiągaliby podobne parametry. Nie udawało im się to. Ja postarałem się wyliczyć mecze i bramki Wilimowskiego w czasie II Wojny Światowej. Imponująca liczba – miał prawo zgłaszać pretensje do miana najlepszego piłkarza w całej Europie. Fritz Walter, bez wątpienia wielka legenda niemieckiej piłki, był pod ogromnym wrażeniem gry i umiejętności Wilimowskiego. Otwarcie to przyznawał.
Mówiąc o kontrowersjach, nawiązuję do tego odwiecznego dylematu. Niekiedy Wilimowski bywa otwarcie nazywany zdrajcą. Jego historia jest czasem traktowana okrutnie, bardzo powierzchownie.
Wilimowski w mojej opowieści przewija się bardzo często. Ja jako Górnoślązak patrzę na tę sprawę chyba inaczej niż ludzie z innych regionów Polski. Sądzę, że łatwiej mi jest zrozumieć trudne wybory, przed którymi Wilimowski stawał. Nie są one dla mnie wcale tak oczywiste, tam nie było zero-jedynkowych sytuacji. Wiele osób zapomina nawet, że on urodził się jako Niemiec. Teoretycznie można powiedzieć, że najpierw zdradził Niemcy, skoro grał dla Polski. Jego kolejne życiowe etapy też wydają mi się niekiedy mocno niesprawiedliwie przedstawiane – chęć przeżycia, chęć normalnego funkcjonowania w trakcie tak trudnego czasu jak wojna usprawiedliwia niektóre decyzje. Tak mi się przynajmniej wydaje. Wielu ludzi decydowało się na podpisanie Volkslisty, skoro gwarantowała ona perspektywę choć trochę lepszego życia.
Również piłkarze.
Czasami można spotkać komentarze w internetowych dyskusjach, które są bardzo jednoznaczne wobec Wilimowskiego. Choć przecież podobnie można by było potraktować Cieślika, Peterka, Leonarda Piątka… Oni też grali w czasie wojny w piłkę, też podpisali Volkslistę. Gdyby tylko trener reprezentacji Niemiec chciał, mógłby ich też powołać do kadry. W teorii tak było. Ale ich się jako zdrajców nie przedstawia.
Rekordy Wilimowskiego, jak sam zaznaczyłeś, bywają deprecjonowane. Wypatrzyłem taki felieton twojego autorstwa, gdzie sprzeciwiasz się traktowaniu futbolu z dawnych lat z przymrużeniem oka.
Nie można porównywać kwestii techniki i infrastruktury, dzisiaj sport jest na każdym poziomie sprofesjonalizowany. No i wtedy wokół klubów pracowało znacznie mniej ludzi niż dziś. To utrudniało analizowanie gry i wyciąganie odpowiednich wniosków. Natomiast istniały już wówczas rozważania taktyczne. Umieściłem niektóre w książce – między innymi przemyślenia wspomnianego już szkoleniowca, Gustava Wiesera, który bardzo konkretnie opowiadał o tym, jak należy na boisku ustawiać drużynę. Również w przypadku zespołu z Lipin, półfinalisty Pucharu Niemiec, pozwoliłem sobie na przedstawienie sposobu, w jaki ta ekipa rozgrywała mecze. Elastyczne ustawienie, indywidualne zadania dla piłkarzy, które zmieniały się w trakcie meczu.
Rzecz jasna nie było wtedy zbyt wielu trenerów piłkarskich. W czasie wojny już w ogóle taki etat był osobliwością, był bardzo rzadko spotykany. Ale jeżeli już się coś takiego zdarzało, to taka osoba musiała wylegitymować się dyplomem instruktora sportowego. Przejść odpowiednią szkołę. I była zatrudniana w klubie na etat trenera, bez innych zadań. Można się było całkowicie poświęcić pracy trenerskiej.
Postawiłeś też tezę, że mundial, do którego z racji II Wojny Światowej nie doszło – ten w 1942 roku – mógł być dla reprezentacji Polski bardziej udany niż turniej z 1938 roku, gdy miało miejsce słynne 5:6 z Brazylijczykami i strzelecki popis Wilimowskiego.
Wydaje mi się, że tak. Ta drużyna dojrzała i naprawdę mogła osiągnąć bardzo ciekawy wynik. Ernest Wilimowski w 1942 roku rozgrywał swoje najlepsze mecze w reprezentacji Niemiec, był w swoim najlepszym piłkarskim wieku. To nie jest przypadek. Mam wrażenie, że reprezentacja Polski mogłaby być jeszcze lepsza niż ta, która odpadła z Brazylią w 1938 roku.
Prawda to, że Wilimowski uwielbiał zakładać się o mecze ze swoim udziałem?
Tych anegdot wokół Wilimowskiego jest mnóstwo, wiele z nich pozostaje w sferze plotek. Ludzie wtedy w ogóle lubili się zakładać, zwłaszcza przed ważnymi wydarzeniami. Słynna była jedna sytuacja, gdy Wilimowski wygrał zakład ze swoim fryzjerem i dzięki temu miał darmowe golenie. To potwierdzona historia. Natomiast samo zjawisko obstawiania istniało na ogromną skalę, również w trakcie wojny. Przed meczem decydującym o mistrzostwie Górnego Śląska emocje były wielkie i kibice na wszelkie sposoby starali się udowodnić wyższość swojej drużyny, między innymi za sprawą zakładów. To była rozrywka nieodmiennie towarzysząca futbolowi na Śląsku.
Wilimowski był jednoznacznie lubiany na Śląsku? Chyba tak, skoro po wybuchu wojny tak ciepło go przyjęto.
Niekiedy go oskarżano o pijaństwo, zdarzało mu się obrażać sędziów i wylatywać z boiska. Niosła się za nim zła fama, stąd nie zawsze był ulubieńcem mediów i działaczy, ale cieszył się niezmiennie miłością kibiców. Nie mogę powiedzieć o odczuciach każdego Ślązaka, ale ogólnie uczucia wobec niego były jednoznacznie pozytywne.
Ernest Wilimowski.
Tłumy na meczy Dresdner SC – Rapid Wiedeń, półfinał mistrzostw Niemiec, Bytom 1941.
Co było największym wyzwaniem przy zbieraniu tych wszystkich opowieści w spójną, książkową całość?
Najtrudniejsza była selekcja materiału. Co odrzucić, z czego zrezygnować, co potraktować epizodycznie. Gdyby istniała duża grupa osób znających tematykę, być może spotkałbym się nawet z zarzutami, że czegoś nie ma, albo czegoś innego jest zbyt mało. Ale obrana narracja nie pozwalała mi opowiedzieć o wszystkim.
“Futbol ponad wszystko” to chyba nie jest twoje ostatnie słowo?
Bardzo dużo pozostaje do opowiedzenia. Ambicje mam takie, żeby przedstawić całą historię niemieckiego piłkarstwa na Górnym Śląsku. Polskie jest już dość dobrze udokumentowane. Pan Andrzej Gowarzewski czy pan Paweł Czado to maratończycy, którzy są już bardzo daleko na trasie, ja dopiero startuję w tym wyścigu. Wydaje mi się jednak, że niemiecki futbol na Górnym Śląsku to temat dziewiczy, nieodkryty. Te wątki mam zamiar rozwijać w kolejnych swoich publikacjach.
Gdybyś miał wymienić najwspanialszych zawodników z Górnego Śląska, których karierę brutalnie przerwała wojna…
Można z takich zawodników ułożyć znakomitą jedenastkę. Głównie z piłkarzy, którzy po prostu z wojny nigdy nie wrócili. Mój ulubiony przykład to Johannes Nossek – piłkarz niemiecki, ocierający się o reprezentację kraju. Znalazł się w szerokiej kadrze na Igrzyska Olimpijskie w Helsinkach. Był bardzo młodym człowiekiem, wielka kariera stała przed nim otworem. Niestety – zginął na froncie wschodnim. Inny przypadek to Alfons Piec. Nieprzypadkowo czytelnicy mogą kojarzyć to nazwisko, bo mówimy o młodszym bracie Ryszarda i Jerzego Pieców, reprezentantów Polski. On też zginął podczas wojny. Był Ernst Plener, kolejny piłkarz niemiecki. Debiutował w reprezentacji Niemiec tego samego dnia co Firtz Walter i nawet zaprezentował się lepiej od niego. Ale na wojnie stracił nogę. I takich przypadków można wymieniać o wiele, wiele więcej. Wojna zabrała tym ludziom najlepsze lata życia. Nawet jeżeli nie zginęli i nie zostali okaleczeni, żaden z nich po powrocie z frontu nie był już dawnym sobą.
rozmawiał Michał Kołkowski
fot. ze zbiorów Mariusza Kowolla