Marcin Adamski to przykład zawodnika, który nie wyróżniał się umiejętnościami, ale charakterem, pracowitością i determinacją już tak, dzięki czemu zrobił naprawdę sporą karierę. Wszystko, co najlepsze, spotkało go w Rapidzie Wiedeń, do którego z Zagłębia Lubin ściągnął go Lothar Mathhaeus. I właśnie o tym okresie z jego piłkarskiego szlaku rozmawiamy.
O najlepszym trenerze, z którym pracował, ale też o trenerze, który nie znosił Polaków. O pochwałach od Fabio Capello i uznaniu w oczach Zlatana Ibrahimovicia. O małej ściemie w rozmowie z Matthaeusem. O niespodziewanym wylocie do drugiej ligi francuskiej między jednym a drugim pobytem w Wiedniu. O żarcie, który skończył się kontuzją masażysty. Zapraszamy.
Zgodzi się pan ze stwierdzeniem, że większość tego co dobrego spotkało pana w karierze, wiązało się z jej austriackim okresem?
Zgodzę się. Miałem dość stabilną karierę, nie zmieniałem klubów co roku. Przeważnie jak już gdzieś trafiałem, grałem tam kilka lat. Nie szukałem konfliktów na siłę, lubiłem stabilizację. Czas spędzony w Rapidzie Wiedeń był moim oknem na świat, otworzył mi drzwi do wielkiej… większej piłki. W tym klubie wystąpiłem w Pucharze UEFA, a na koniec w Lidze Mistrzów, dostałem też powołanie do reprezentacji Polski.
Na przełomie wieków liga austriacka była niemalże ziemią obiecaną dla polskich piłkarzy, podobnie jak dziś Serie A.
W “moich” czasach było nas około dziesięciu w lidze, co chwila grało się przeciwko któremuś rodakowi. Nieraz po meczach spotykaliśmy się z Krzyśkiem Ratajczykiem, śp. Adamem Ledwoniem, Markiem Świerczewskim, Grześkiem Szamotulskim, Tomkiem Iwanem. Na co dzień przyjaźniłem się z moim klubowym kolegą Tomaszem Sobocikiem, pochodzącym z Polski. W internecie występuje raczej jako Thomas Sobotzik. Miał polski charakter i polską duszę. Bardzo dużo na początku pobytu w Austrii zawdzięczałem Zenonowi Małkowi – byłemu piłkarzowi Wisły Kraków. Pomógł mi w aklimatyzacji, zapoznał ze specyfiką życia w Wiedniu. Na początku miałem z nim częstszy kontakt niż z innymi Polakami, którzy grali w tej lidze.
Na czym polegała specyfika życia w Wiedniu?
To często drobne sprawy, o których człowiek przyjeżdżający z innego kraju, po prostu nie wie. Chodziło nieraz o prozaiczne rzeczy jak parkowanie samochodu i wypełnianie “parkszajnu”. Zenon pomagał mi w poszukiwaniu mieszkania, w razie potrzeby zapewniał transport. Pokazał fajne miejsca, dobre restauracje, co warto zobaczyć, zwiedzić. Na początku to wszystko jest dla ciebie obce, on niejako przez pierwsze miesiące był moim przewodnikiem.
Z czego wynikało to, że kluby austriackie tak chętnie wówczas sięgały po Polaków, a oni chętnie przychodzili?
Wtedy była to dużo lepsza liga niż polska, co pokazywały europejskie puchary. Do Austrii regularnie przychodzili zawodnicy z wielkimi nazwiskami, którzy co prawda nie znajdowali się w szczytowym momencie kariery, jednak nadal mieli wiele do zaoferowania. Co do zarobków, oszałamiające raczej nie były, ale chodziło o kwoty, które u nas mogliby zarobić jedynie najlepsi zawodnicy z najlepszych klubów. Tam mógł je dostać także anonimowy gość przychodzący z Polski, bo taki miałem status. Ekstraklasa austriacka liczyła tylko 10 drużyn, dzięki czemu poziom był bardzo wyrównany. Na mecze przychodziło wielu ludzi, stadiony w tamtym momencie prezentowały się znacznie lepiej niż w Polsce. Cała oprawa ligi była bardziej “piłkarska”. Lepsze pieniądze, lepsza liga, życie w pięknym mieście – moim zdaniem Wiedeń jest najpiękniejszym miastem w Europie. Ostatnio zajął pierwsze miejsce w rankingu najlepszych miejsc do życia i mogę to potwierdzić.
Co do samego Rapidu, był to klub bardzo dobrze postrzegany w całym kraju, powszechnie lubiany. Często również na wyjazdach ludzie bili nam brawa, mieliśmy wielu sympatyków poza Wiedniem. Rapid nigdy nie znajdował się w rękach jakiegoś wielkiego sponsora, nie windowano go sztucznie. Jest klubem z wielkimi tradycjami robotniczymi. Zawsze wyróżniał się rozsądnym zarządzaniem, dobrą organizacją i marketingiem, mógł być stawiany za wzór. Dużą wagę przywiązuje się tam do szkolenia młodzieży, wielu wychowanków klubu przebijało się do reprezentacji. Czułem się wyróżniony grając w jego barwach i do dziś czuję dumę z tego faktu.
W jakich okolicznościach trafił pan do Rapidu w styczniu 2002? Sam pan przyznał, że był anonimem z Polski – miał już prawie 27 lat, a w CV 100 meczów w Ekstraklasie dla Zagłębia Lubin.
Wtedy agenci często wysyłali do klubów płyty z meczami swoich zawodników. Nagrania z moimi występami dotarły do trenera Lothara Matthaeusa i na tyle mu się spodobała moja charakterystyka, że wysłał dwóch swoich współpracowników na mecz do Lubina. Spotkałem ich już później po podpisaniu kontraktu. Opowiadali, jak z lotniska we Wrocławiu jechali wąską drogą przez 70 kilometrów przy wietrze, mocno padającym śniegu i zaspach. Na samym meczu niewiele widzieli, ale na tyle dobrze wypadłem, że zaproponowano mi przyjazd do klubu. Nie od razu na podpisanie umowy, musiałem najpierw przejść dwutygodniowe testy. Matthaeus po dwóch dniach zaprosił mnie do gabinetu. Powiedział, że już widzi, że to jest to, czego oczekiwał i na pewno dojdzie do transferu. Dał mi dużo pewności siebie w rozmowach z działaczami, wiedziałem, że mam jego poparcie. Negocjowałem już z innej pozycji.
Pan do Rapidu przychodził, a Krzysztof Ratajczyk odchodził?
Przez tydzień czy dwa trenowaliśmy razem, wspólnie dojeżdżaliśmy, ale na obóz do Dubaju już nie pojechał i odszedł do Austrii Wiedeń. Kibice nie mogli mu tego zapomnieć. Negocjacje toczyły się już wcześniej, nie były tajemnicą, dlatego Rapid szukał jego następcy, kogoś o podobnej charakterystyce: silnego, dobrze grającego głową i 1 na 1. W dużej mierze dzięki odejściu Krzyśka pojawiła się szansa dla mnie.
Co do Matthaeusa, trochę podkoloryzował mu pan swoją boiskową uniwersalność.
Podczas pierwszej rozmowy rozrysował mi czwórkę obrońców z tyłu. W Polsce takie ustawienie dopiero zaczynało funkcjonować, wprowadził je Stefan Majewski. Taktycznie byliśmy wtedy zaściankiem. Przed moim wyjazdem przeważnie graliśmy jeszcze tradycyjnym stoperem i dwójką kryjących obrońców. Nie wiedziałem dokładnie, na którą pozycję Matthaeus szuka zawodnika, a już wiedziałem, że naprawdę chcę tam zostać. Gdy więc trener zapytał, w jakiej roli mogę grać w obronie, odpowiedziałem, że tak naprawdę w każdej. Matthaeus wybuchnął śmiechem, ale spodobała mu się taka postawa, widział moją determinację. Po jakimś czasie też się śmiałem, gdy to wspominaliśmy, wtedy jednak byłem naprawdę nakręcony. Jestem wdzięczny Matthaeusowi, że tak szybko we mnie uwierzył. Myślę, że tego nie żałował.
Treningi u niego podobno były bardzo ciężkie.
Bardzo. Nigdy nie narzekałem na ciężkie treningi, przygotowanie fizyczne zawsze było moim atutem, ale na początku zajęcia u Matthaeusa dały mi w kość. Wielu austriackich piłkarzy burczało coś pod nosem, ja robiłem swoje. Pewnie również dlatego od razu wywalczyłem sobie pierwszy skład. Początek miałem rewelacyjny. W pierwszych czterech kolejkach odnieśliśmy trzy zwycięstwa – wszystkie do zera – a ja już w drugim występie strzeliłem gola dającego wygraną z Admirą Wacker. Po dziewięciu meczach zdobyłem drugą bramkę i znów na wagę trzech punktów, tym razem z SV Ried. Początek w zagranicznych klubach jest niezwykle ważny, u mnie był on piorunujący. Po tamtej rundzie znalazłem się w jedenastce ligi – nie pamiętam już czy pierwszej, czy rezerwowej, ale dostrzeżono moje wejście.
Podejrzewam więc, że jako jeden z niewielu ma pan dobre zdanie o Matthaeusie jako trenerze. Wtedy dopiero zaczynał, ale później nigdzie się nie sprawdził.
O jego warsztacie trenerskim nie będę się wypowiadał, w trenerce mu nie poszło. Zawsze jednak będę wdzięczny za to, że docenił moje zaangażowanie i dał szansę. Czułem, że mi ufa. Mimo krótkiej współpracy, bardzo miło go wspominam.
Wspominał pan kiedyś, że problemem u niego była zbyt duża medialność, nadal chciał być na świeczniku.
To nie był tylko błąd Matthaeusa. Nawet w Polsce mamy trenerów, którzy próbowali zaistnieć, ale więcej mieli występów w mediach niż zwycięstw w CV. Lothar nigdy nie potrafił schować się gdzieś w zaciszu i w spokoju trenować drużyny. Był przyzwyczajony do obecności na pierwszych stronach gazet, lubił być w centrum uwagi, taki miał styl bycia. Nie wszystkim to odpowiadało i pewnie również dlatego tak często zmieniał miejsca zatrudnienia.
Kiedy znajdował się pan w najlepszej formie?
Właśnie podczas tej pierwszej rundy. Zasługiwałem wtedy na powołanie do reprezentacji, znajdowałem się w rewelacyjnej formie. Nigdy już w lepszej nie byłem. Wykonałem niesamowity skok jakościowy. Powołanie dostałem dopiero od Pawła Janasa w grudniu 2003 roku. Wtedy byłem w niezłej dyspozycji, ale nie w aż tak dobrej. Szczęście piłkarza nieraz polega na tym, że dostaje reprezentacyjną szansę w swoim szczytowym momencie. Ja nie miałem tego szczęścia. Mieliśmy wtedy jednak mocną obronę. Ja grałem w Austrii, a mieliśmy Jacka Bąka i Tomka Kłosa z Ligue 1 czy Tomasza Wałdocha z Schalke, do tego świetnego Tomasza Łapińskiego. Z tego powodu nigdy nie miałem żalu za brak powołania, a do dziś jestem wdzięczny Pawłowi Janasowi, że później mnie dostrzegł i dzięki niemu przynajmniej zadebiutowałem w kadrze.
Później do Rapidu przyszedł Josef Hickersberger i to chyba najważniejszy trener w pana karierze.
Zgadza się. A początki mieliśmy trudne, od razu czułem, że nie jest do mnie przychylnie nastawiony i nie za bardzo mu pasuję. Może dlatego, że byłem numerem jeden u jego poprzednika. To jednak niezwykle inteligentny człowiek i najinteligentniejszy szkoleniowiec, którego spotkałem. Typ filozofa, bardzo oczytana osoba. Po miesiącu, gdy się lepiej poznaliśmy, zmienił do mnie nastawienie. Z zawodnika, którego pewnie typował do odstrzału i którego w pięciu kolejkach wystawił tylko raz, również u niego stałem się może nie pupilkiem, ale kimś od kogo zaczyna się ustalanie składu i z którym się najwięcej rozmawia. Miał bardzo dużo do powiedzenia, rozmowy z nim wiele dawały każdemu piłkarzowi.
Hickersberger dał się poznać jako świetny psycholog.
Pod tym względem był niesamowity. Wcześniej pracowałem z trenerami, którzy motywowali zespół krzykami czy tupaniem, charyzmą bardzo uzewnętrznioną. To był pierwszy facet, który podczas meczu nawet fatalnie się układającego, zachowywał pełen spokój. Najlepszym przykładem był rewanż z Lokomotiwem Moskwa, decydujący o awansie do Ligi Mistrzów. U siebie zremisowaliśmy 1:1. W rewanżu po pierwszej połowie cudem utrzymywał się wynik bezbramkowy, powinniśmy już wysoko przegrywać i nie mieć żadnych szans. A Hickersberger w przerwie spokojnie wchodzi do szatni i mówi: – Panowie, wszystko wskazuje na to, że dziś awansujemy. Spojrzeliśmy na niego jak na durnia. Ale też chyba każdy trochę uwierzył, że ten mecz jednak nie wygląda tak źle i możemy tu coś zdziałać. Gość idealnie wybrał moment na taką zagrywkę. No i stało się – na pięć minut przed końcem wbiliśmy gola po rzucie rożnym, Liga Mistrzów była nasza. Jego reakcja w przerwie – gdy gra kompletnie się nie kleiła, a to my musieliśmy coś strzelić – to było coś z najwyższej trenerskiej półki. Mistrz świata w kwestii psychologicznego podejścia.
Żałuję, że nasza współpraca trwała tylko dwa i pół roku. W połowie sezonu 2005/06, gdy już zakończyliśmy grę w LM, dostał propozycję zostania selekcjonerem reprezentacji Austrii, którą dowodził podczas Euro 2008. Niestety na jego miejsce przyszedł mało znany trener SV Pasching, Georg Zellhofer. Był mocno uprzedzony do obcokrajowców, a do Polaków zdecydowanie najbardziej. We wszystkich klubach, w których nas spotykał, Polacy od razu znajdowali się na celowniku, stawali się jego pierwszymi wrogami. Odstrzeliwał ich po kolei. Sądziłem, że to jakiś żart, przekoloryzowana anegdota. Dopiero gdy do nas przyszedł, przekonałem się, że to jednak prawda. Niemal od razu mnie skreślił.
Skąd wzięła się jego awersja do Polaków?
Nie wiem. Nie wierzyłem w takie rzeczy, ale sam się przekonałem, że tak jest. Nie umiał mi powiedzieć, o co chodzi, nie patrzył w oczy. Kiedyś nie wytrzymałem, niemal siłą przyparłem go do muru, żeby powiedział mi wprost, co jest ze mną nie tak. Nie potrafił. Cieszyłem się uznaniem kibiców, miałem szacunek w klubie, byłem wiodącym zawodnikiem, a niemal z dnia na dzień ledwo łapałem się do meczowej kadry. Czas szybko pokazał, że jego zatrudnienie okazało się wielkim błędem Rapidu. Nie poradził sobie, podobnie jak później w Austrii Wiedeń. Wskoczył w za duże buty. Chciano dać mu szansę, ale ta go przerosła. Rozmawiałem później z działaczami Rapidu, którzy też przyznali, że to była jedna wielka pomyłka. Szkoda, bo przygoda z tym klubem mogła jeszcze potrwać, a tak szybko musiałem się przestawić na szukanie nowego klubu i koniec końców wylądowałem w 2. Bundeslidze w Erzgebirge Aue.
Wracając do Hickersbergera, preferował prosty futbol, czego dziś czasem brakuje.
Nie robił z piłki fizyki kwantowej. To zawsze była prosta gra, ale trzeba umieć dotrzeć do głów piłkarzy. On to potrafił i to jest największa sztuka: spowodować, by piłkarze grali w prosty sposób. Hickersberger preferował krótkie podania po ziemi, kompletnie nie interesowało go wybijanie piłki, ustawianie się, bronienie. Zawsze szukał gry kombinacyjnej, ładnej dla oka, na 1-2 kontakty. Katowaliśmy to na treningach przy małych bramkach: gra na utrzymanie z maksymalnie trzema kontaktami z piłką, z nieustannym ruchem i wychodzeniem na pozycje. Moim zdaniem na tym właśnie polega futbol. Hickersberger szukał odpowiednich wykonawców do tego sposobu gry. Zawodnicy ofensywni musieli być i dobrzy technicznie, i wybiegani. Nasza gra w tamtym czasie mogła się podobać, aczkolwiek mieliśmy mankamenty w kwestiach taktycznych, w ustawieniu. Mało uwagi poświęcaliśmy taktyce w defensywie. Cała nasza siła tkwiła z przodu, co wzbudzało entuzjazm kibiców.
Czyli to był przykład, że trener może mieć nawet braki taktyczne, ale będąc dobrym psychologiem jest w stanie zdziałać znacznie więcej niż wybitny teoretyk, który nie potrafi pociągnąć grupy za sobą?
To raczej był jego świadomy wybór, a nie ograniczenia. Sprawiał, że piłkarz potrafił uwierzyć w siebie i pokonywać wcześniejsze ograniczenia, a czasami stawał się też lepszym człowiekiem. Hickersberger był wspaniały jako cała osobowość, nie tylko jako trener. Do każdego miał indywidualne podejście.
Już mając skończone 30 lat zagrał pan w fazie grupowej LM. W grupie z Juventusem, Bayernem i Club Brugge wszystko przegraliście, ale trochę fajnych wspomnień pan uzbierał.
Najlepiej zagrałem na wyjeździe z Juventusem. Przegraliśmy 0:3, ale trener rywali Fabio Capello pochwalił mnie jako jedynego z naszej drużyny. Największa gwiazda Juve, Zlatan Ibrahimović po końcowym gwizdku podszedł do mnie, żeby wymienić się koszulkami. Byłem zaskoczony, samemu po meczach nigdy o to nie zabiegałem. Zlatan widział jednak, jak bardzo byłem zaangażowany, by go powstrzymać, że dałem z siebie absolutnie wszystko i to musiało mu zaimponować. Po tamtym występie kilka klubów się mną zainteresowało, m.in. VfB Stuttgart i Celtic. Dyrektor sportowy Stuttgartu sam do mnie zadzwonił na numer domowy, który normalnie dano mu w Rapidzie. Miałem jednak jeszcze ważny kontrakt i wszystko gdzieś się rozmyło. Różni skauci obserwowali mnie w kolejnych spotkaniach. Może nie do końca się spodobałem i poznano nie tylko moje zalety, ale również wady, a takie kluby prześwietlają piłkarza w dłuższej perspektywie, nie 1-2 meczów.
Szkoda, że opuściłem dwie ostatnie kolejki. Naderwałem łydkę w meczu reprezentacji Polski z Estonią, dlatego nie zagrałem w rewanżach z Bayernem i Juventusem. Skończyło się na czterech występach i choć zawsze przegrywaliśmy, za każdym razem byliśmy blisko zapunktowania. Szkoda zwłaszcza starć z Club Brugge – 0:1 u siebie i 2:3 na wyjeździe. W obu przypadkach mogliśmy wygrać, ale przez pewną nonszalancję i zbyt odważną grę przy korzystnym wyniku, kończyło się porażkami. Z Bayernem na własnym stadionie polegliśmy minimalnie, w końcówce zmarnowaliśmy rzut karny. Czasami brakowało szczęścia. Nawet w Turynie graliśmy dobrze jak na nasze możliwości, ale wreszcie gospodarze wrzucili piąty bieg i zaczęli strzelanie. Ze swojej postawy mogłem być zadowolony, z wyników już nie. Ale i tak cieszę się, że przeżyłem tę przygodę, że usłyszałem hymn Ligi Mistrzów z boiska. Niesamowite przeżycie.
W rewanżu z Juventusem poznał pana Gianluigi Buffon.
To była fajna scenka. Siedziałem kontuzjowany z żoną i dziećmi na trybunach, gdy przechodził Buffon ze swoimi kolegami z dzieciństwa, którzy często jeździli za nim po świecie. Też leczył uraz. Dostrzegł mnie, przywitał się, opowiedział o kumplach i zapytał, dlaczego nie gram. To było miłe. Raz zagraliśmy przeciwko sobie i zostałem zapamiętamy. Mógł przejść bez reakcji, nawet nie byłbym zawiedziony, a jednak zrobił inaczej. Również takie drobne rzeczy świadczą o klasie człowieka.
Nim zagrał pan w Lidze Mistrzów, na chwilę odszedł z Rapidu i wylądował we francuskim drugoligowcu Angers. O co chodziło?
Głównie o moją głupotę. Kończył mi się kontrakt w Rapidzie. Zaproponowano mi nowy, ale po dobrym okresie uznałem, że za mało mnie doceniają. Chciałem pokazać działaczom, że znajdę lepszy klub. Skończyło się tak, że po różnych obiecankach agentów i kilku nieudanych tematach, poszedłem do Ligue 2, żeby nie zostać na lodzie.
Mógł pan iść do Rosji.
Tak, nieco wcześniej odrzuciłem propozycję trzyletniej umowy w Torpedo Moskwa. Potem pojawiła się opcja przejścia do Ałaniji Władykaukaz na naprawdę lukratywnych warunkach. Miała też być oferta z niemieckiej ekstraklasy. Nic z tego nie wyszło, może chodziło w jakimś stopniu o gierki menadżerskie. Okienko zbliżało się do końca, dlatego zdecydowałem się na to Angers. Klub był zarządzany dość chaotycznie, sportowo za dużo nie zyskałem, ale nie był to czas zupełnie stracony. Zebrałem nowe doświadczenia, z rodziną pozwiedzaliśmy Andegawenię i zamki w dolinie Loary. Na boisku było gorzej. Rozegrałem siedem meczów ligowych i doznałem kontuzji. Za mną był tak nerwowy czas spowodowany tym zamieszaniem transferowym, że w końcu się posypałem. Tuż po podpisaniu kontraktu z Angers rozchorowałem się, organizm był osłabiony i z czasem nie wytrzymał.
Skład jednak mieliśmy dość ciekawy. Cyril Thereau był wtedy młodym napastnikiem, z wielkim potencjałem. Często ścieraliśmy się podczas treningów grając 2 na 2. Do dziś występuje w Serie A dla Cagliari. Oglądamy z dzieciakami jego gole w telewizji, a ja mogę im powiedzieć, że kiedyś byliśmy w jednej drużynie. Świetnym piłkarzem był Jocelyn Gourvennec, obecnie pracujący w Ligue 1 jako trener – do niedawna w Bordeaux, teraz w Guingamp. Był moim osobistym tłumaczem, jako jeden z niewielu w szatni mówił po niemiecku, bardzo fajny człowiek. Wielkie umiejętności miał także Belg Stephane Stassin, który grał w Anderlechcie i Borussii M’gladbach. Nim pałeczkę przejął Gourvennec, najbardziej pomagał mi aklimatyzacji. Trener Noel Tosi miał bardzo fajne usposobienie, miło go wspominam. Szkoda tylko, że brakowało mu najważniejszego, czyli wyników.
Jak więc wrócił pan do Rapidu?
Zaproszono mnie na fetę mistrzowską. W tamtym sezonie wywalczyliśmy tytuł, jesienią rozegrałem 14 spotkań, więc swoją cegiełkę dołożyłem. Mogłem pojechać właśnie dzięki temu, że byłem kontuzjowany i w Angers już bym się nie przydał. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zmieniłem swoje podejście, zrozumiałem, że odejście było błędem. Z obu stron była chęć ponownej współpracy, potem sprawy potoczyły się dość szybko. Wróciłem i zagrałem w Lidze Mistrzów.
Wiadomo, że nie podjąłem samych dobrych decyzji, ale i tak uważam, że bardzo dużo wycisnąłem z piłki. Życzyłbym każdemu chłopakowi zaczynającemu karierę, żeby przeżył podobną przygodę.
Przez tych kilka lat w Rapidzie grał pan z naprawdę dobrymi piłkarzami. Niektórzy byli już blisko końca kariery, inni dopiero zaczynali.
Tuż przede mną, w tym samym okienku, do klubu przyszedł Andreas Herzog. Widząc go pierwszy raz w szatni aż nie mogłem uwierzyć. Do dziś jesteśmy w kontakcie. Wynajmowałem od niego mieszkanie i przy różnych okazjach to wspomina. On pierwszy, obok Tomka Sobocika, okazał się bardzo przyjacielski spośród nowych kolegów. W kadrze był też wtedy świetny skrzydłowy Gaston Taument, były reprezentant Holandii. Był bardzo dobry Grek Andreas Lagonikakis. Plus cała masa reprezentantów Austrii, także tych przyszłych. Byłem świadkiem rozwoju Andreasa Ivanschitza, Romana Wallnera, Gyorgy Garicsa, Veli Kavlaka. Bramkarz Juergen Macho, później broniący w Premier League, miał żonę Polkę, przez moment nawet się przyjaźniliśmy. Na Ligę Mistrzów przyszedł Czech Radek Bejbl, wicemistrz Europy z 1996 roku. Trzymaliśmy się blisko.
Spotkał pan też w Rapidzie Tomasa Doska, który później trafił do Wisły Płock.
Pamiętam gościa, pozyskano go razem z drugim Czechem Markiem Kinclem. Niezły napastnik.
Inny Czech był największym jajcarzem.
Ladislav Maier, bramkarz. Ciągle szukał okazji do żartów, nieraz mnie wtajemniczał. Kiedyś chcieliśmy wrzucić masażystę pod prysznic w ciuchach. Tak się opierał, że w końcu złamał palec i była tragedia, bo przez kilka tygodni nie mógł nas masować. Gdy 25 chłopa spędza ze sobą dzień w dzień na treningach czy obozach, mogą przychodzić do głowy głupie pomysły, z których trzeba się później tłumaczyć.
W Rapidzie jest pan mile widziany do dziś.
Oczywiście, gdybym chciał iść na mecz, bilety zawsze się znajdą. Kilka lat temu, gdy żegnano stary stadion, dostałem zaproszenie na mecz Old Stars Rapidu. Było to niesamowite zaskoczenie i wielkie przeżycie. Niektórzy kibice na początku nie mogli mnie poznać. Zostałem zapamiętany na boisku jako agresywny łysol, a przyjechałem z włosami na głowie. Czułem się naprawdę wyróżniony, zaproszono największe gwiazdy klubu ze wszystkich lat. Przyjechał nawet Antonin Panenka, mogłem go poznać. Po latach pogadaliśmy sobie z trenerem Hickersbergerem. Rozegraliśmy mecz przed zburzeniem starego obiektu. Super sprawa. Po dwóch latach powstał nowy stadion, na którym Rapid teraz rywalizuje.
Po pana odejściu Rapid wywalczył jeszcze mistrzostwo w 2008 roku, a późnej do gry wszedł Red Bull i Salzburg zdominował austriacki futbol.
Wielkie pieniądze rządzą. Wraz z Red Bullem pojawiło się szkolenie na niespotykaną dotąd skalę, szeroki skauting, najnowsze technologie. Dziś Salzburg pod względem finansowym przerasta resztę o kilka długości, Rapid nie ma szans w rywalizacji z takim potentatem. Miałem to szczęście, że zagrałem jeszcze przeciwko staremu Salzburgowi – nazywał się Austria Wuestenrot Salzburg – i dwa razy strzelałem mu gole na jego stadionie. W moim ostatnim sezonie nazwa została już przemianowana na Red Bull Salzburg.
Przeciwko Salzburgowi debiutował pan też w austriackiej ekstraklasie.
Pamiętam, wygraliśmy 1:0 po samobóju Romana Szewczyka. Pech rodaka, który miał już prawie 37 lat. Ale był tam bardzo szanowany, wiele lat grał w Austrii i nawet w takim wieku prezentował wysoką formę. Świetnie się prowadził, dlatego tak długo utrzymał się na powierzchni.
Z tego, co pan mówi, wiele kontaktów z tamtych lat pozostało do dziś?
Tak. Może nie są to już zażyłe relacje, ale raz na jakiś czas pogadamy. Sporo kontaktów odświeżyłem, gdy zostałem dyrektorem sportowym GKS-u Tychy. Odezwałem się do Radka Bejbla, planowałem transfery zawodników z Czech. Zakładałem długą współpracę, umowę miałem na 3,5 roku. Szukałem piłkarzy na lata. Niestety, jak to w życiu bywa, nic z tego nie wyszło. GKS spadł do II ligi po pierwszej rundzie i musieliśmy odejść. Ale fajnie, że nawet odzywając się po latach telefon mam zawsze odebrany i słyszę, że osoba po drugiej stronie ma do mnie wiele sympatii.
Co pan dziś porabia?
Razem z Sebastianem Olszarem i jeszcze jednym wspólnikiem prowadzimy w Świnoujściu akademię piłkarską dla dzieci w wieku 4-15 lat. Mamy około 250 podopiecznych. Jesteśmy jedną z największych akademii w regionie, aż do Szczecina. Bardzo dużo pracy, ale i bardzo dużo satysfakcji.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. NewsPix.pl