Za nami czterodniowy maraton podczas którego z najlepszych mistrzostw świata mojego życia (oficjalnie padło pozwolenie, teraz już można, nawet jeśli ostatnie fazy będą średnie) odpadło osiem zespołów. Osiem to w ogóle liczba tych dwóch dni wypełnionych przede wszystkim poszukiwaniem jakiejkolwiek treści w pustce mundialowej przerwy. Osiem meczów do końca. Osiem zespołów w stawce. Ośmiu zwycięzców grup gra dalej, osiem zespołów z drugiego miejsca jest już na urlopach. Osiem razy gromki okrzyk: “gloria victis”, bo osiem razy przegrani zasługiwali na brawa równe zwycięzcom.
Zasadniczo mógłbym przepisać wszystko, co o tej krótkiej przerwie i wcześniejszym maratonie napisał Paweł Grabowski. Jest pięknie, jest naprawdę cudownie, “lucky looserów” dalibyśmy z pięciu, a gdyby było można – najchętniej wszystkich z 1/8 przepchnęlibyśmy do kolejnej rundy. Także dlatego, że wyjazd do domu ośmiu zespołów oznacza rychłe zakończenie całej imprezy. Imprezy, która jak dotąd wywraca do góry nogami definicje futbolu w wielu, naprawdę wielu głowach. Imprezy, która rozpala wyobraźnię, funduje powrót do lat dzieciństwa i przywraca naiwny entuzjazm związany z tą świetną dyscypliną sportu. Jak się oswoić z myślą, że zostało osiem spotkań?
Że za moment wszystko się skończy, że za moment zostanie nam tylko ten ironiczny Wetlschmerz, ból istnienia?
Za moment wszystko się skończy, a Robbena zmieni Piotr Malinowski. Za moment wszystko się skończy, a dzielnych Algierczyków zamienią spacerowicze z kadry PZPN-u. Skończą się kapitalne komentarze Marcina Krzywickiego na Twitterze, zacznie się jego gra na boiskach pierwszej ligi.
I wiecie co jest w tym wszystkim najfajniejsze? Teraz to wydaje nam się abstrakcją, teraz rozpaczamy, że po finałowym meczu od razu wjedzie Ekstraklasa, a potem jakieś cztery, może osiem, a nawet i szesnaście lat czekania na podobny turniej. Nie mam wątpliwości, Brazylia dorównuje Francji ’98, Brazylia 2014 to nie mistrzostwa, które swobodnie przebije sobie Rosja, a zaraz później Katar. Nie, nie mam wątpliwości, że to najlepszy turniej od lat, a przez to najlepszy turniej w moim (krótkim) życiu. Ale też wiem, że abstrakcyjny powrót do Ekstraklasy będzie… przyjemny.
Tak jak co roku.
W maju narzekamy, że jeśli liga potrwa choćby tydzień dłużej, dostaniemy piłkowstrętu i zaczniemy opisywać zmagania siatkarek. Co roku marudzimy, wypatrujemy końca, z niesmakiem patrzymy na mecze o pietruszkę, a potem narzekamy, gdy zbliża się pierwszy gwizdek nowego sezonu. Grymasimy, kręcimy nosem, spoglądamy z utęsknieniem na gwiazdy, które jeszcze przed momentem były tak blisko, czy to w Lidze Mistrzów, czy szczególnie – na mistrzostwach świata czy Europy.
Koniec końców jednak wracamy na trybuny, wsiadamy w autokary wiozące nas na drugi koniec Polski, oglądamy wyczyny gości, którzy więcej wspólnego mają z nami na trybunach, aniżeli z Robbenem na mundialu, i cieszymy się naszą rodzimą szmacianką. Koszula bliższa ciału, proste. Znów przestawienie się z chwalenia na narzekanie, z entuzjazmu na sceptyczne spojrzenie, z euforii do wiecznego niezadowolenia, ale… Czy naprawdę nie czekamy, aż znów zaczniemy ryczeć na trybunach, emocjonować się kiksami naszych ulubieńców i zaliczać kolejne podróże przez Polskę?
Nie unikniemy bólu istnienia po zakończonym mundialu tej klasy, tego tempa i tego natężenia kapitalnych historii. Nie da się ot tak pogodzić z końcem czegoś, co wypełniało szczelnie harmonogram naszych dni. Już teraz zaczynamy relację LIVE na dwie godziny przed meczem, zamiast zwyczajowego trzydziestominutowego zapasu, bo widzimy że i tak wszyscy żyją już nadchodzącymi spotkaniami, ale i – a może przede wszystkim – żyjemy nimi my i chcemy to jak najszybciej przeżywać razem z wami.
Nie da się ukryć, dwanaście godzin dziennie, czasem pewnie i więcej, chłoniemy mistrzostwa, gromadzimy wiedzę, ciekawostki, czytamy artykuły, śledzimy doniesienia, potem reakcje, wreszcie samo boisko, znów reakcje, relacje, kontrowersje. Nagle to wszystko wykreślić?
Zostanie potężna wyrwa, która pewnie zaboli. Ale już pięć dni później wskoczą w nią wielogodzine podróże za ukochanym klubem, fanatyczny doping na wyjazdach, śledzenie sytuacji w całym kraju i obliczanie najkorzystniejszych wyników dla naszych drużyn. Zacznie Ekstraklasa, ale potem dominem rozleje się po Polsce przez I i II ligę, aż po tej najmniejsze lokalne kluby.
Stanie przed nimi ciężkie zadanie ukojenia bólu po Robbenach, Rodriguezach, Benzemach i van Gaalach. Pipidówy, które kochamy, będą musiały wypełnić lukę po najlepszych zespołach świata. Słabi piłkarze w słabych zespołach, często ze słabymi trenerami i na słabych stadionach będą musieli zmierzyć się ledwo zakończonymi szlagierami holendersko-hiszpańskimi, belgijsko-amerykańskimi i niemiecko-algierskimi. Pewnie domyślacie się puenty.
Jestem pewny, że nasze lokalne kluby poradzą sobie z tym wyzwaniem bez żadnego problemu. Kochamy tę naszą piłkę, jak pyskatego młodszego brata notorycznie określanego mianem gnoja.
JAKUB OLKIEWICZ
Fot.FotoPyK