W poprzedniej kolejce Lechia nieco wymęczyła zwycięstwo z Pogonią, bo to Portowcy przeważali w Gdańsku, prowadzili grę i mieli więcej okazji. No ale gospodarze okazali się wówczas skuteczniejsi i ekipa Runjaicia musiała przyjąć porażkę. Dziś, ledwie tydzień po tamtych wydarzeniach, dostaliśmy scenariusz niemal odwrotny. Lechia była od rywala, czyli Korony, dużo lepsza i miała multum sytuacji. Jednak… zwycięstwa nie ma. Jest tylko bezbramkowy remis, który biało-zieloni mogą przyjąć z ogromnym rozczarowaniem.
Chyba wciąż działa tak zwana Klątwa Weszło, ponieważ przed meczem napisaliśmy, że Flavio jest amuletem Lechii i musi utrzymać skuteczność, jeśli on i koledzy chcą zostać mistrzami Polski. I niestety dla gdańszczan, Portugalczyk odegrał może każdą rolę, ale na pewno nie tę skutecznego snajpera. Miał Flavio przecież rzut karny, po idiotyczny faulu Tamma na Sobiechu, ale nawet nie trafił w bramkę. Celował gdzieś w okienko posterunku Miśkiewicza, a ostatecznie unik musiał robić chłopak za bramką, który przestraszył się, że piłka zaraz mu gdzieś zleci na głowę po odbiciu od siatki przed trybunami. Miał też Flavio drugą znakomitą sytuację, w samej końcówce meczu. Przyjął futbolówkę na klatkę i szybko zebrał się do uderzenia, ale potężną bombę skierował tylko na bandy.
Oczywiście, kapitan Lechii umiał się w tym meczu zastawić, rozprowadzić piłkę i pokazać niezłą technikę, jednak w konkretach był fatalny i z tego trzeba go rozliczyć.
Podobnie jak Sobiecha. Zastawka, odegranie piłki? Są. Wywalczenie karnego? Obecne. Czuć, że facet umie grać w piłkę? Czuć. Tylko co z tego, skoro Sobiech swoje sytuacje też partaczył. Najlepszą miał po strzale głową, ale trafił w Miśkiewicza. Poza tym zawsze brakowało mu ułamków sekund czy sprytu i albo Miśkiewicz rozpaczliwą interwencją przytulał piłkę, albo w ostatniej chwili wybijali obrońcy. Potrafimy sobie wyobrazić, że jakiś łowca bramek w typie Tomka Frankowskiego z takich kilku kotłowisk w „piątce” robi dwie sztuki. Sobiech tego nosa nie miał.
Poza Sobiechem i Flavio próbowali na przykład Mladenović i Kubicki. Serb raz uderzył z woleja, ale jego próbę sparował Miśkiewicz (świetny dziś), przy innej okazji obrońca spróbował z wolnego, ale bramkarz Korony znów nie dał sobie w kaszę dmuchać. Z kolei Kubicki dostał idealne podanie od Flavio w pierwszej połowie, ale w polu karnym źle przyjął piłkę i strzał szpicem zdołał sparować niezastąpiony Miśkiewicz.
Brakowało dziś Lechii tego, co miała w tym sezonie wielokrotnie. Skuteczności i wyrachowania, więc skończyło się tak, jak przy innej wpadce, w Legnicy, kiedy pudłował Haraslin. A czy mógł się powtórzyć scenariusz z Płocka, kiedy Lechia też prowadziła kanonadę, a mimo to przegrała? Nieszczególnie, ponieważ Korona była w ataku mierna. Brakowało jej dokładności, prawie zawsze to ostatnie podanie było niecelne. Za długie, za krótkie, za szybkie, za wolne. W efekcie czego, jeśli chodzi o ataki Korony, możemy wspominać głównie niecelny strzał Forbesa, pudło z woleja Cebuli i strzał z rzutu wolnego, który jednak dość spokojnie sparował Kuciak.
Podsumowując – dziś dla Lechii kołderka okazała się za krótka. Drużynie nie szło w ofensywie, a Stokowiec musiał czekać ze zmianami do samego końca, bo chyba nie miał przekonania ani do Araka, ani Żukowskiego. Brakowało na ławce kogoś, kto mógłby kolegom wydatnie pomóc i też dlatego gdańszczanie jadą do domu tylko z punktem. Korona? Musi szanować oczko z liderem, a jeśli dodać do niego wygraną w Gdyni, początek wiosny jest dla niej bardzo przyjemny.
[event_results 561874]
Fot. 400mm.pl