Dwa i pół roku na stanowisku prezesa – dwa awanse i całkiem realna perspektywa wywalczenia trzeciego, oznaczającego powrót ŁKS-u Łódź do wymarzonej ekstraklasy. Można zaryzykować stwierdzenie, że Tomasz Salski z buta wszedł do polskiej piłki i prędzej czy później wyląduje na jej salonach. Bywa nazywany grabarzem, bo od lat z powodzeniem działa w branży pogrzebowej, ale dla Łódzkiego Klubu Sportowego jest kimś całkowicie innym – człowiekiem, który odgrywa kluczową rolę w powrocie zasłużonego klubu na swoje miejsce.
Po co panu ten ŁKS?
Bo z pasją jednak trochę łatwiej prowadzi się klub, niż robi pogrzeby. Chyba w ogóle nie da się tym zajmować bez niej. Do tego dochodzi sentyment do ŁKS-u i nie ukrywajmy – element biznesowy. Uważam bowiem, że z klubu piłkarskiego można zrobić normalnie działające przedsiębiorstwo i mam nadzieję, że to udowodnię. Nie tylko sobie.
Działa pan w specyficznej branży, ale słyszałem, że niekoniecznie bez pasji. Mimo wszystko poszukujecie innowacji.
Bez przesady. Wszedłem w ten biznes przede wszystkim ze względów rodzinnych – kontynuuję pracę moich rodziców. Jeśli chodzi o innowacje, to chyba również jest to zbyt duże słowo. Na rynku, na którym dzieje się niewiele, staramy się jedynie pokazywać pewne możliwości i rozwiązania, które nie były do tej pory wykorzystywane. Przykładem jest pomysł stworzenia „eKlepsydry”, czyli nekrologu w wersji elektronicznej, co spotkało się ze sporym zainteresowaniem. Ładnych kilka lat temu uczestniczyłem też w tworzeniu produktów finansowych dla ludzi, którzy korzystają z usług pogrzebowych – na przykład możliwości wzięcia pogrzebu na raty tak jak pralki lub lodówki czy ubezpieczenia kosztów pogrzebu. Te produkty powstały, ale ciągle na naszym rynku dopiero raczkują – z szerszym odbiorem spotykają się w krajach, w których nie ma zasiłku pogrzebowego.
Jedna z pierwszych wzmianek o panu w mediach, na którą trafiłem, dotyczyła słynnej afery „łowców skór”. Mówił pan o tym, że sam dostawał pan podobne propozycje od pracowników pogotowia.
Dziwny zbieg okoliczności – niedawno robiłem w domu porządki i w gabinecie znalazłem pudło z wycinkami ze starych gazet. Stery w firmie obejmowałem w 1998 roku i udzieliłem wtedy wywiadu, w którym mówiłem o patologiach branży. Jako największy problem wskazałem właśnie współpracę firm pogrzebowych z pracownikami służby zdrowia. To pokazuje, że o procederze wiedzieli wszyscy, natomiast dopiero dzięki dziennikarzom Gazety Wyborczej zostało to nagłośnione. Nikt nie widział w tym problemu do momentu, w którym pojawił się pavulon i nikt nie miał chęci, by pomóc firmom funkcjonującym w normalny sposób. Wypowiadałem się na ten temat w mediach, bo byłem w środku branży, a nie miałem sobie nic do zarzucenia. Takich osób było niewiele.
W pańskim zaangażowaniu w ŁKS jest element branżowej rywalizacji? Pana największy konkurent, Witold Skrzydlewski, był działaczem Widzewa, a obecnie jest mocno zaangażowany w żużel przez wspieranie łódzkiego Orła.
To prawda, ale nie widzę między nami żadnej rywalizacji na tym polu. Generalnie uważam, że siłą dzisiejszego ŁKS-u jest to, że nie interesuje nas, co dzieje się u sąsiada. Patrzymy tylko na to, co dzieje się u nas. Widzę w tym swoją zasługę, bo udało się zarazić takim myśleniem grono moich współpracowników. I każdemu polecam taką formułę funkcjonowania – bez względu na to, o jakim aspekcie mówimy.
Reasumując – człowiek z ugruntowaną pozycją w branży, prezes Polskiego Stowarzyszenia Pogrzebowego…
Były prezes. Pełniłem tę funkcję przez dwie kadencje. To dość mocne doświadczenie, ponieważ wprowadzałem polską myśl funeralną w struktury międzynarodowe.
Polską myśl funeralną?
To wbrew pozorom bardzo duży rynek. W Polsce we lwiej części opieramy się na firmach rodzinnych, a w innych państwach w większej mierze mówimy o dużych przedsiębiorstwach czy nawet spółkach akcyjnych, często notowanych na giełdzie. W związku z tym byliśmy w pewien sposób lekceważeni, z czym się nie zgadzałem. No i dziś wygląda to w ten sposób, że bodajże dwadzieścia procent trumien sprzedawanych w Niemczech pochodzi z Polski, tak samo jak duży odsetek akcesoriów. Mamy oczywiście swoje problemy i ułomności – jak na przykład to, że mimo wielu prób zmiany ciągle działamy na podstawie przestarzałej ustawy z 1959 roku – ale w kilku aspektach mocno się rozwinęliśmy.
Zmierzam cały czas do tego, że ludzie tacy jak pan, którzy odnieśli pewien sukces i nie narzekają na brak zajęć, raczej nie lgną do piłki. W ostatnim czasie ją wręcz omijają.
Po pierwsze – nie przesadzałabym ze skalą tego mojego sukcesu. Nie mogę w żaden sposób porównywać się z ludźmi, którzy zarobili setki milionów.
Nie miałem na myśli jedynie osób, których nazwiska znajdziemy w rankingu Forbesa.
Wydaje mi się, że w ich przypadku to w dużej mierze właśnie kwestia skali. W polskiej piłce nie operujemy na kwotach, które robiłby wrażenie na bardzo dużym biznesie i ludziach, którzy rzeczywiście osiągnęli w nim sukces wyrażany przez dużą liczbę zer na koncie. Być może sumy, które pojawiają się dziś na rynku transferowym potrafią zaimponować, ale to ciągle za mało, by futbol stał się dla nich atrakcyjny. Generalnie panuje u nas często powielana, a nie do końca prawdziwa opinia, że na piłce nie można zarobić.
To jedyny powód?
Parę lat temu robiliśmy warsztaty ze studentami Politechniki Łódzkiej. Z pomocą analizy SWOT przedstawiali swoje pomysły na odradzający się ŁKS. Dobraliśmy przy tym taką grupę ludzi, którzy niekoniecznie interesują się futbolem i proszę sobie wyobrazić, że wszyscy wskazali, iż najsłabszą stroną piłki nożnej jest bezpieczeństwo na stadionach. Miało to co prawda miejsce cztery czy pięć lat temu, ale dla mnie jako osoby, która jeździ na mecze i śledzi rozgrywki, było to zaskakujące. W mojej ocenie stadiony są bezpieczne, ale do ludzi, którzy w tym nie siedzą, ciągle dociera taka narracja. Normalność, która u nas w większości miejsc panuje, trudniej sprzedać w mediach. Wydaje mi się, że to kolejna rzecz, która skutecznie odstrasza ludzi, którzy mogliby być zainteresowani inwestowaniem w piłkę.
To prawda, ale trzeba przyznać, że to otoczenie, w którym działa się w futbolu, jest jednak dość specyficzne i trudne, o czym przekonują się kolejni właściciele. Ostatnio choćby Janusz Filipiak.
Nie chciałbym mówić o konkretnych przypadkach, bo musiałbym mieć większą wiedzę na ich temat. Klub to coś, co tworzą również kibice i trzeba mieć tego świadomość. W żadnej firmie nie będzie takiej krytyki, żadna firma nie będzie miała takiego oddziaływania na ludzi. Z jednej strony tworzy to pewne zagrożenia, ale z drugiej – fascynuje.
Ale inwestowanie w piłkę zaczął pan ostrożnie, od akademii.
Tego nawet nie można nazwać inwestowaniem. Musimy pamiętać, na jakim etapie był wtedy ŁKS. Z jednej strony była spółka akcyjna z drużyną w pierwszej lidze, która lada moment została wycofana z rozgrywek, a z drugiej – wydzielone stowarzyszenie z zespołami młodzieżowymi, bodaj sześcioma. Tak naprawdę chodziło jedynie o pomoc, która pozwoliłaby im przetrwać – wtedy w ogóle nie zastanawialiśmy się wraz z kolegami nad zaangażowaniem w klub i prowadzeniem go. Ot, kiedyś grałem w drużynach młodzieżowych, byłem związany z ŁKS-em, więc zareagowałem na prośbę trenera Pokrywy. Ta akademia przetrwała w dużej mierze dzięki jego determinacji. Dopiero później na jej kanwie tworzyliśmy od podstaw klub i wsparcie sponsorskie przerodziło się w coś większego, choć kompletnie tego nie planowaliśmy.
Im dalej w las, tym bardziej pan się w to wkręcał?
Tak, to na pewno. Natomiast przyszedł też taki moment, w którym powiedziałem, że jeśli mam być z tym kojarzony, obarczany sukcesami i niepowodzeniami, to warunek jest taki, że biorę to na swoje barki. Dlatego dwa i pół roku temu zostałem prezesem. Dopiero od tego momentu mogę mierzyć się z wszelką krytyką, bo pełna odpowiedzialność za decyzje, szczególnie personalne, spoczywa na mnie.
A czy nie jest trochę tak, że prowadzenie klubu to dla pana sposób, by w jakimś stopniu spełnić piłkarskie ambicje, których nie udało się zaspokoić w roli zawodnika? Talent podobno pan miał.
Chętnie poznałbym osobę, która wygłosiła taką opinię!
Nie widzę jednak takiego związku. Piłka nożna i jej uprawianie to coś tak wyjątkowego, że nie można niczego z tym zestawić. Sam próbuję sił w różnych sportach, ruszam się, ale tylko piłka potrafi sprawić, że niezależnie od poziomu zmęczenia mogę umówić się wieczorem z kolegami i pokopać. To jedyna aktywność, do której potrafię się zmusić nawet po kilkunastu godzinach pracy. Gdybym mógł wybierać, zawsze wybrałbym bycie piłkarzem.
Proszę pamiętać, że ŁKS to nie tylko ja, a grupa ludzi, którzy angażują swój czas i środki. I którzy podchodzą do tego z takim nastawieniem, by zrobić z klubu normalnie funkcjonującą firmę. Z tak solidnymi fundamentami, że niezależnie od tego, kto stoi na czele, całość będzie funkcjonowała. Uzależnienie od jednej osoby nigdy nie jest dobre, bo w momencie, w którym jej brakuje, pojawia się problem.
Jak dokładnie było z tą przerwaną w młodym wieku karierą? To pańska decyzja?
W wieku niespełna 18 lat miałem wypadek samochodowy. Dość poważny, więc uznaliśmy, że ryzyko wiążące się z dalszym uprawianiem piłki jest zbyt duże.
Jak wielki był bałagan, który zastał pan w klubie na początku? Spotkałem się z opinią, że trupy nie wypadały z szaf, bo nawet szaf nie było.
Trudno mówić o bałaganie, gdyż robiliśmy wszystko od zera. Nic nie mogło nas zaskoczyć – na przykład w tym sensie, że myśleliśmy, iż jest okej, a nagle przychodzi ktoś z umową, na bazie której mamy mu coś zapłacić. Struktury były całkowicie nowe. Uderzyło mnie jednak to, że w klubie nie zachowały się żadne standardy, które moglibyśmy wykorzystać w jego prowadzeniu. Mówię nawet o prostych, zupełnie podstawowych rzeczach. Bulwersowało mnie to, że na każdej płaszczyźnie – począwszy od obiegu dokumentów, a skończywszy na odprawach z trenerami – musimy budować od początku. Dlaczego tak było? Wydaje mi się, że przez zmiany właścicieli, ogólny chaos panujący w klubie i przez podejście wyrażane hasłem „ekstraklasa albo śmierć”. Posiadanie klubu w najwyższej klasie rozgrywkowej było priorytetem do tego stopnia, że nikt nie zwracał uwagi na to, co dzieje się głębiej, przede wszystkim w pracy z młodzieżą.
Trzeba było podjąć kilka trudnych decyzji?
Na pewno było kilka takich decyzji personalnych.
Do tego zmierzałem. Trzeba było choćby pożegnać byłych piłkarzy, będących w klubie głównie „przez zasiedzenie”.
Nie mówimy o dużej grupie. Decyzja była dla mnie o tyle trudna, że byli to moi koledzy, czasami nawet koledzy z boiska. Natomiast nie było tak, że do tych zmian dochodziło od razu. Każdy startował z czystą kartą. Zmiany wynikały z jasnego podziału kompetencji – jeśli dyrektor sportowy odpowiada za trenerów grup młodzieżowych, to trudno, żebym jako prezes stawiał na ludzi, z którymi być może nie chce on współpracować. Mnie interesuje efekt końcowy, czyli to, jaki procent z trenowanych chłopaków trafi do piłki seniorskiej. Dyrektor Przytuła mógłby tam zatrudnić nawet samego diabła, jeśli miałoby to pomóc. Poświęciliśmy tak dużo czasu i sił, by powstała odpowiednia infrastruktura czy pomysł ze „Szkołą Gortata”, że po prostu nie wypadało zaniedbać innych aspektów.
To podobno pana oczko w głowie. Mówię o ośrodku przy ulicy Minerskiej.
Może nie oczko w głowie, ale pamiętam nasze pierwsze spotkania w Urzędzie Miasta, na których powiedziałem, że w tym miejscu może to powstać, gdyż wiedziałem, jak wyglądały obiekty przy alei Unii, na których się wychowałem. ŁKS-owi na początku proponowano teren przy ulicy Srebrzyńskiej, czyli obiekty Energetyka. Problem polegał na tym, że dwa boiska w tej lokalizacji to był totalny maks. Kolejny – nie można było zrobić boiska ze sztuczną nawierzchnią, ponieważ to park i nie pozwalają na to kwestie środowiskowe. Czyli było zero szans na ośrodek z prawdziwego zdarzenia.
A pan do tego nie dopuścił.
Moja rola polegała na tym, że wskazałem inne miejsce i w oparciu o własne aktywa stworzyłem koncepcję. Od tego zaczęła się rozmowa. W dalszej kolejności wskazałem na potrzebę stworzenia szkoły, która będzie ściśle współpracowała z ŁKS-em. Do tego dochodzą kolejne elementy, między inny restauracyjno-hotelowy. To wszystko dopiero zaczyna funkcjonować. Brakuje bursy szkolnej, brakuje sztucznego boiska z balonem, ale pracujemy nad tym, żeby zamknąć sprawę pod względem infrastruktury. Wydaje mi się, że tempo jest odpowiednie. Ostatnio robiliśmy sobie podsumowanie, również w wiceprezydentem Łodzi odpowiedzialnym za sport. Przyznał, że na początku spojrzał na mnie jak na kogoś z innej planety, bo startowaliśmy w miejscu, w którym w zasadzie było ściernisko. Dzisiaj mamy tam szkołę, cztery boiska, siedem kortów tenisowych i budynek restauracyjno-hotelowy, na razie w stanie surowym, a to – jak wspomniałem – jeszcze nie koniec.
Wracając do trudnych decyzji, zmieniliście też system szkolenia w klubie, przez co czasami brakowało w nim miejsca dla dzieci ełkaesiaków.
Musimy tu rozdzielić dwie kwestie. Pierwsza to przesiew chłopców w wieku 14-15 lat, u których widać już predyspozycje do wyczynowej gry w piłkę. Nikomu nie odbieramy szansy, ale z perspektywy ŁKS-u zależało nam na chłopcach, u których najmocniej widać możliwości sięgające gry w dwóch najwyższych klasach rozgrywkowych.
Inna sprawa to ci najmłodsi. Tu trenerzy patrzyli na zaangażowanie tych chłopców, które można wyrazić przez frekwencję na treningach. Nam nie zależy tylko na tym, żeby rodzice płacili składki, więc wyeliminowaliśmy osoby, u których była ona na niezadowalającym poziomie. Chcemy wychowywać piłkarzy, więc ci młodzi ludzie muszą wykazać się chęciami. Jeśli ktoś traktuje to trochę jak TKKF, to może grać w szóstkach czy w innych drużynach – my dążymy do profesjonalizacji szkółki. Znajdzie się w niej miejsce dla każdego pod warunkiem posiadania chęci i determinacji. To w tym wieku jest najważniejsze, bo wydaje mi się, że nasz system, który stworzyli trenerzy na czele z Krzysztofem Przytułą, sprawia, że możemy uczyć dobrze grać w piłkę. Nawet tych, którzy na wstępie wydają się trochę słabsi.
Biznesowo to uzasadnione decyzje, choć niepopularne. Zwolenników pewnie panu nie przybyło.
Jest za wcześnie, by robić dziś jakieś podsumowania, bo daliśmy sobie pięć lat, a minęła dopiero połowa tego czasu. Na tej samej zasadzie chciałbym, żeby rozliczano nas z większości decyzji dopiero wtedy. To się powoli składa w całość, widzimy już pierwsze efekty.
Dotyczy to również trenerów. Kilka lat temu byłem na tygodniowej wyprawie w jednym z klubów Bundesligi. Tam zaskoczyli mnie opinią, że trenerem pierwszej drużyny może być nawet babcia klozetowa czy teściowa prezesa – oczywiście z przymrużeniem oka, ale chodzi o to, że to prywatny biznes. Natomiast jeśli chodzi o szkolenie, w którym know-how daje związek, w akademii, która jest kontrolowana i może być dofinansowana, trener musi być byłym piłkarzem, pedagogiem i tak dalej. W skrócie: posiadać najwyższe kwalifikacje i cały czas się rozwijać. W miarę naszych możliwości poszliśmy w tym kierunku. Wymagamy chęci i determinacji od tych chłopców, ale przede wszystkim wymagamy jej od trenerów.
Czym przekonał pana do siebie Krzysztof Przytuła? Jego dotychczasowe doświadczenie w innych klubach raczej nie zwiastowało niczego dobrego – oczywiście abstrahując od warunków, które tam miał. Dziś często jest tak, że broni go pan przed całym światem i ma u pana ogromny kredyt zaufania.
Co oznacza, że bronię go przed całym światem?
Na przykład w konfliktach z innymi pracownikami staje po jego stronie.
W klubie jest jasno sprecyzowana hierarchia i ja nigdy nie musiałem ingerować w takie kwestie.
Czyli dajmy na to spór pomiędzy dyrektorem a sztabem medycznym, który miał miejsce, zupełnie pana nie obchodzi?
Kompletnie mnie to nie interesuje. To sprawa, którą powinien rozstrzygnąć dyrektor, ewentualnie pierwszy trener. Oczywiście to do mnie dociera, bo lubię wiedzieć, ale nie ingeruję w to, kto ma wykonywać taką rolę. Dokładnie na tej samej zasadzie działam w firmie. Nie mieszam się w to, jakie panie na punkcie zatrudnia jego kierownik. To on z tymi paniami później współpracuje. Przełożyłem to na klub.
Były też jednak sytuacje, w których decyzji dyrektora nie rozumieli kibice i głośno o tym mówili. Pan apelował o cierpliwość.
Musiał podjąć – tak jak ja – kilka niepopularnych decyzji, które kłóciły się z wyobrażaniem kibiców, więc pojawiła się krytyka. Podstawowa rzecz jest jednak taka, że Krzyśka bronią wyniki i to, na jakim etapie jest dziś ŁKS od strony piłkarskiej. Podział jest bowiem jasny – ja odpowiadam za sprawy organizacyjnie, a on za kwestie sportowe. Oczywiście takie rzeczy jak zatrudnianie piłkarzy czy trenerów pierwszego zespołu muszą spotkać się z moją akceptacją, ale ich znalezienie leży w gestii dyrektora. Kredyt zaufania z obu stron, o którym pan mówi, wynika właśnie z tego, że zbudowaliśmy go sobie na bazie tej współpracy.
Ale chciałbym wrócić do tego, czym dyrektor przekonał pana na początku.
Dwa i pół roku temu było to pewnego rodzaju ryzyko, ale bez wątpienia odpowiadał mi jego sposób bycia, system wartości i to, w jaki sposób go przedstawiał. Oczywiście na tyle, na ile się znaliśmy, bo to nie była żadna zażyła relacja. Poznaliśmy się raptem miesiąc wcześniej, pojechaliśmy na jeden czy dwa mecze i rozmawialiśmy. Do tego doszedł jeszcze wywiad, który oczywiście zrobiłem, po czym zapadła decyzja. Przez ten czas wspólnej pracy poznaliśmy się znacznie lepiej, również na stopie prywatnej, ale cenię sobie to, że w dalszym ciągu jest między nami różnica zdań. Od początku wychodziłem z założenia, że dyrektor nie jest w klubie po to, żeby mi przytakiwać.
Która chwila od momentu objęcia przez pana sterów w klubie była najtrudniejsza? Mecz z Ursusem?
To na pewno jedna z trudniejszych, gdyż goniliśmy w tabeli rywala, którego ograliśmy dwa razy w trakcie sezonu, łącznie różnicą 5-0, a na koniec zabrakło nam dwóch punktów po przegranej w ostatniej meczu. Zresztą cała ta liga była trochę dziwna, ponieważ odbywały się spotkania, które raczej nie były czyste sportowo. Mieliśmy wrażenie, że nie tylko Finishparkiet gra przeciwko nam, co było dla mnie dziwne.
Drugi taki trudny moment to sytuacja w drugiej lidze, gdy wszyscy zwalniali trenera Robaszka. Wszyscy bez wyjątku – widziałem, że nawet piłkarze patrzyli na mnie tak, jakby byli pewni, że lada moment do szatni wejdzie nowy trener. Po drugiej stronie zostałem sam. Później równie trudna była decyzja o tym, że bez względu na awans lub jego braku z trenerem się po sezonie pożegnamy. Podjąłem ją jeszcze w trakcie rozgrywek.
Z czego wynikała?
Po pierwsze – chcieliśmy, żeby drużyna nabrała stylu. Po drugie – wydawało mi się, że w ŁKS-ie mamy na tyle dobrych piłkarzy, że tylko korekty wystarczą, żeby grać w I lidze, jednak nie przy tym systemie, który preferował trener Robaszek. Po trzecie – szukaliśmy kogoś z większym doświadczeniem i – co za tym idzie – autorytetem trenersko-piłkarskim, żeby szkoleniowiec miał oddziaływanie na młodych trenerów z akademii, co dzisiaj się dzieje.
Nie ma możliwości, że prowadzenie klubu się panu znudzi?
Nie, to w ogóle nie podlega dyskusji. Trzeba pamiętać, że to jest inwestycja, jak dla mnie wcale niemała. Inna sprawa jest taka, że chciałby sprostać wyzwaniu, gdy mówimy o powstaniu stadionu. To jest coś, co mnie w jakiś sposób motywuje do działania. Kibice wykazują się w tej kwestii ogromną cierpliwością, a ja nie chcę zawieść ich zaufania. Cała historia trwa już z 10 lat.
Zastanawiałem się, czy w ogóle poruszać tę kwestię, bo ma pan prawo być znudzony tymi pytaniami.
Mogę panu powiedzieć tyle, że w czwartek zostanie ponownie ogłoszony przetarg i to jest moment, w którym miasto, na czele z panią prezydent, musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chce, żeby ten stadion został dokończony. Kwoty, które teraz są zarezerwowane, nie wystarczą, by wybudować go w standardzie, o którym powinno się mówić.
Gdy mówi pan – choćby w Przeglądzie Sportowym – że szuka prezesa, to trochę pan kokietuje?
Ja cały czas podkreślam jedną rzecz – że my tak naprawdę organizacyjnie cały czas jesteśmy na początku drogi. Wszyscy patrzą na to, że był jeden awans, później drugi, teraz też będzie szansa go wywalczyć, ale za tym musi iść szereg innych rzeczy i więcej ludzi zaangażowanych w to od strony administracyjnej. A każda taka nowa komórka potrzebuje kogoś zarządzającego. Ostatnio podjąłem decyzję, że więcej czasu będę spędzał przy alei Unii, żeby wykonać tę pracę u podstaw. Taki cel stawiam sobie w najbliższym czasie. To stanowisko nigdy mi nie przeszkadzało, chodziło mi jedynie o osobę, która odciąży mnie w tych kwestiach administracyjnych, ale ciągle się jej nie dorobiłem. Być może wtedy mógłbym się przysłużyć ŁKS-owi w inny sposób.
Podmioty, które są zainteresowane współpracą z ŁKS-em, stawiają warunek, że u steru musi być pan?
Trzy podmioty, które rozważają ten kierunek inwestycji, rzeczywiście podchodzą do tego w ten sposób. Ale dzisiaj jestem oceniany przez pryzmat sukcesu sportowego, który czasami przysłania szereg innych rzeczy. Co by było, gdybyśmy nie zrobili tych dwóch awansów, a organizacyjnie wyglądalibyśmy tak jak teraz? Pewnie odbiór byłby inny. Wy jako dziennikarze też piszecie głównie o piłce i o wynikach. Czyli o tym, na co prezes klubu nie ma bezpośredniego wpływu. On ma stworzyć warunki, dobrać odpowiednich ludzi i tu kończy się jego rola. No chyba, że jeszcze ustala skład.
Nigdy nie kusiło, żeby podesłać kartkę?
Odpowiem anegdotą. Jeden z najbliższych współpracowników wchodzi kiedyś do pomieszczenia, w którym drukuje się skład na mecz. Zauważyłem, że na kartce jest błąd, bo zestawienie podał mi wcześniej dyrektor sportowy. Mowię mu o tym błędzie, a on na to, że to niemożliwe, bo dostał kartkę od trenera.
– W każdym porządnym klubie to nie trener ustala skład. Robi to prezes.
Nastała konsternacja, ale wpisał tego zawodnika, o którym powiedziałem. Oczywiście później poszedł to zweryfikować u trenera, ale prawie urosła z tego historia. Na szczęście w ŁKS-ie nie ma takich praktyk. Przynajmniej na razie!
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. newspix.pl