Kiedyś wypady na trzytygodniowe zgrupowania w górach i bieganie po śniegu. Dziś raczej dziesięć dni w ciepłych krajach. – Jak tak tych piłkarzy chcemy rozpieszczać, to może jeszcze murzynkę im sprowadzić, żeby po jajkach smyrała i wachlarzykiem robiła? – kpił z tych wyjazdów Wojciech Łazarek. Zimowe obozy przygotowawcze mają jednak swój niepowtarzalny klimat. Zapraszamy w podróż po anegdotach z tych futbolowych eskapad.
“Ładowanie akumulatorów na wiosnę”, “budowanie bazy na cały rok” – kto nie słyszał tych frazesów o zimowych zgrupowaniach? Jeszcze dwie dekady temu zimowa przerwa w polskiej lidze trwała i ponad trzy miesiące. Trenerzy uznawali więc tę część przygotowań za kluczową w kontekście budowania formy. Ale bywało z tym różnie. Pewnej zimy w górach spotkały się drużyny Legii Warszawa i Wisły Kraków. – Legię trenował wówczas Jerzy Kopa. Zamordysta, jechał z tymi chłopakami jak cholera. A my za Romana Durnioka mieliśmy kompletny luz – opowiada Andrzej Iwan: – Dziewiąta rano, pocinamy w karty w pokojach, a Legia na treningu. Następny dzień – my zaczynamy trzecie rozdanie, Legia trzecie kółko wokół stadionu. I tak codziennie. Wiosną spotkaliśmy się na boisku, wygraliśmy po pięknym meczu. Po spotkaniu podchodzi do mnie jeden z legionistów i pyta “No i na chuj nam było to zapieprzanie?” – wspomina.
Choć bywało i w drugą stronę. Legia w sezonie 91/92 broniła się przed spadkiem, a Jacek Zieliński był zadziwiony zimowymi przygotowaniami drużyny do rundy. – Mieliśmy zgrupowanie, bodaj w Bieszczadach, było dosyć swobodnie. Razem z nami na tym zgrupowaniu był Zawisza i chyba jeszcze ktoś. Wyglądało to dziwnie, bo gdy te zespoły wychodziły na trening, my graliśmy w karty, w lobby. Kiedy te zespoły wracały z treningu, my już graliśmy w karty, czyli byliśmy po treningu. Tak to mniej więcej działało. Te treningi nie były za ciężkie, za wiele na nich nie robiliśmy. To były moje pierwsze takie przygotowania, bo zawsze pamiętałem zimę jako ten okres, kiedy dostawało się w kość maksymalnie. Przez pierwsze dwa tygodnie trudno było wejść po schodach, a tam… Tam było lajtowo. Pomyślałem: może tak trzeba? Nowe metody? No i zaczęliśmy rundę dobrze, ale potem znów było słabo – mówił obrońca. A tamta Legia, choć się utrzymała, bardzo długo musiała drżeć o swój los.
Podlewanie tui
Do legendy przeszły już obozy przygotowawcze Franciszka Smudy. Franz zwykł testować obciążenia na swoim organizmie, biegał, ćwiczył, a później aplikował zespołom jeszcze cięższe treningi, które kończyły się sławnym “podlewaniem tui”, czyli bełtem w krzaki. Smuda nie zmienił swoich metod przez całą karierę, jak ognia unikał też przyrządów mierzących stopień wysiłku. Chociaż pod względem monitorowania przygotowań prostował go nawet – nie zgadniecie! – Janusz Wójcik. “Wójt” prowadził kiedyś wykład w szkole trenerów na temat przygotowań w Anorthosisie Famagusta. Sens prelekcji nie do końca rozumiał Franz, który siedząc w pierwszej ławce wypalił: – Teee, a to nie można tego robić tak na czuja? – zapytał. “Wujo” na to: – Na czuja, Franz, to ty możesz powąchać jak kobieta pachnie w przewężeniu.
Ale wracając do smudowych przygotowań – pewnej zimy zabrał Wisłę do Grodziska Wielkopolskiego. Na śniadaniu Arkadiusz Głowacki pił herbatę i oglądał jak młodzi piłkarze, którzy ze Smudą na obóz pojechali po raz pierwszy – nakładają sobie na talerze gigantyczne porcje jajecznicy. – Młodzi, ale wy wiecie, że za godzinę to wszystko wyrzygacie? – zapytał. Młodzież tylko zmarszczyła brwi i zabrała się do pałaszowania posiłku. Godzinę później po kolejnych interwałach stali przy choinkach rosnących obok boiska treningowego i wyrzucali z siebie kolejne porcje jajecznicy.
Skoro jesteśmy przy śniadaniach – podczas gry w Jagiellonii Łukasz Nawotczyński boleśnie przekonał się o tym, że z Rosjanami nie ma co żartować. Rosły obrońca próbował pospierać się z jednym z piłkarzy ze Wschodu o sztućce przy szwedzkim stole. Niewinne żarty szybko przerodziły się w awanturę, a Nawotczyński po jednym z ciosów wylądował na płytkach hotelowej jadłodajni.
Polskiej kuchni posmakował za to Ulrich Borowka za czasów gry w Widzewie. Reprezentant RFN nie lubił jednak ciężko pracować, lubił za to nocne posiadówki przy szklance czegoś mocniejszego. Ale pech chciał, że trafił w Widzewie na Smudę. – Uli, ale ty wiesz, że u niego nie pochlejesz? – wyjaśniali Niemcowi koledzy z zespołu. – Dam radę, zobaczycie – odpowiadał pewny swego Borowka. Smuda łodzianom zorganizował trening po lesie, a Uli przyszedł na zajęcia kompletnie skacowany, ledwo stał na nogach. Po kolejnym kilometrze wycieńczającego biegu padł w rów i… zaczął jeść garściami śnieżne kule przy ryczących ze śmiechu kolegach z zespołu i samym Smudzie.
Z Borowką i jego pijaństwem mieli w Łodzi przeboje, bo pewnego razu pogubił drogę z kasyna do mieszkania i z taksówki wytoczył się na lotnisko. Rano kierownik zespołu odebrał telefon. – Kierowniku, ten Niemiec to wasz piłkarz? – usłyszał w słuchawce. Okazało się, że Borowka zasnął na taśmie bagażowej i przez całą noc jeździł w kółko między walizkami.
No, obcokrajowcom czasem trudno było zrozumieć polski zwyczaj zimowego zapieprzania. Inny dowód przynosi Jacek Cyzio. – Byłem trenerem Okęcia Warszawa, pojechaliśmy zimą na zgrupowanie do Brennej. Mieliśmy trzech czarnoskórych piłkarzy, zresztą bardzo fajnych sportowo. Poszliśmy z nimi w góry, oni pierwszy raz zobaczyli śnieg i się tak opatulili, że tylko oczy było im widać. Potem nawet tego nie, bo jeden z nich się zgubił. Krążył, w końcu spotkał straż graniczną czy policję, nie pamiętam. Podchodzą do niego, widzą białe oczy, to mówią do niego “dokumenty”. A on nic po polsku, przecież dwa tygodnie temu tu przyjechał. Zdejmują mu więc “kapelusz” i widzą, że gość czarny. Nie mogli się z nim dogadać i go zamknęli. Dopiero potem znalazł się ktoś w Brennej, kto mówił po angielsku i piłkarz wrócił do nas.
Zapieprzanie
Do legendy przeszły zgrupowania zespołów prowadzonych przez Oresta Lenczyka, które zawsze odbywały się w Spale. Niektórzy żartowali, że ośrodek należy do rodziny trenera. Inni twierdzili, że Lenczyk ma w okolicy “przyjaciółkę”. Prawda była jednak taka, że szkoleniowiec m.in. Wisły Kraków i GKS Bełchatów chciał mieć drużynę pod kontrolą i z dala od pokus dużych miast. Lenczyk nie oszczędzał tam swoich piłkarzy. Sala gimnastyczna, piłki lekarskie, hantle, sztangi, drabinki. I czasami piłka. Gdy jeden z piłkarzy zapytał, czy trener pozwoliłby im gdzieś wieczorem wyskoczyć, ten z charakterystycznym dla siebie spokojem odparł: – Tak, do hali obok.
– Przy wyjazdach w góry zawsze musiałem mieć w kieszeni 20 złotych, fajki i zapałki. Charty biegły do przodu, my z ekipą palaczy zostawaliśmy z tyłu. A po co te dwie dychy? Na grzaniec w schronisku – śmieje się Iwan. To ponoć Dariusz Czykier wpadł na pomysł jak oszukiwać sport-testery, które mierzyły tętno w trakcie górskich podbiegów. Były pomocnik chociażby Legii lubił podczas podbiegów wypić sobie piwo. Ale to oznaczało, że musiał się zatrzymać, a postój odznaczyłby się na pomiarach bicia serca. No to co? Kapsel od piwa pstrykał, a Czykier sączył browara robiąc przysiady.
Na podobny myk wpadł kiedyś w Amice Wronki Grzegorz Król. “Królik” miał awersję do trenowania w trakcie sezonu, a co dopiero wtedy, gdy trener wręczył mu rozpiskę na indywidualne przygotowanie do zimowych przygotowań. Król wpadł jednak na wspaniały pomysł – sam biegać nie chciał, więc wręczył sport-tester bratu. Ten wybiegał kilometry zgodnie z zaleceniami szkoleniowca. Sęk w tym, że po powrocie do klubu zgadzał się pomiar na urządzeniu, ale tusza piłkarza już niekoniecznie. Brzuch wylewał mu się spod koszulki.
Skoro już przy Amice jesteśmy – piłkarze nienawidzili biegania po wronieckich lasach, które organizował im Stefan Majewski. Trener słynący z dość trudnych relacji z piłkarzami po jednym z takich wybiegań wszedł do szatni, usiadł na ławeczce i zapytał: – Co, panowie, czujecie nogi? Nie? No to zaraz poczujecie moje – po czym ceremonialnym gestem zdjął przepocone od biegania skarpety.
– Pamiętam zgrupowanie z Pogonią, kiedy jechaliśmy ze Szczecina w góry autokarem, w połowie zapełnionym płotkami i piłkami lekarskimi. Siedzieliśmy po dwóch na siedzeniu, autokar nie grzał. Byliśmy drużyną piłkarską, a piłek do grania… nie wzięliśmy w ogóle. Rano była wyprawa w góry. Biegaliśmy z obciążnikami, zakładali nam pasy z ilomaś kilogramami pod dresy. Jeden trener wjeżdżał kolejką na szczyt, drugi stał w połowie i mieliśmy tam docierać biegiem. Czasem łaskawie mogliśmy iść. Po powrocie, wieczorem, mieliśmy trening stacyjny. A na koniec gierka. Tyle że przy użyciu pięciokilogramowej piłki lekarskiej. Wszystko robiliśmy pod siłę. Dało się ją kopnąć tylko na parę metrów, więc jak wracaliśmy po dwóch tygodniach do Szczecina i dostawaliśmy normalne piłki, to jak któryś taką kopnął, nie mógł jej znaleźć – wspomina Cyzio.
– My czasem na koniec dnia dostawaliśmy piłki i mogliśmy sobie chwilę pokopać na małej halce. O meczach sparingowych w Zakopanem, gdzie byliśmy najczęściej, można było zapomnieć. Tam stało jedno boisko, zawsze zasypane. Czekaj: raz spróbowaliśmy zagrać sparing, ale graniem tego nie można jednak nazwać. Piłkę trzeba było wykopywać z metrowych fałd śniegu – wspomina Wojtek Kowalczyk.
Organizacja
Ta, jak dało się już zauważyć w tekście, była swojska. Raczej bez pięciogwiazdkowych hoteli, raczej bez służby, która miałaby wachlować przyjezdnych piłkarzy. Trzeba było sobie radzić, obracając się w mniejszej lub większej biedzie. – Byliśmy z Zawiszą w Szklarskiej Porębie. Skład w Bydgoszczy mieliśmy solidny, bo grali tam wtedy Piotr Nowak albo Marek Rzepka, potem zawodnik Lecha ocierający się o reprezentację. No, ale warunki były już tragiczne. Pokoje ośmioosobowe, do jedzenia ziemniaki, zamiast odnowy woda wlewana do starej wirówki. Przychodzili piłkarze do masażysty, wchodzili do tej wirówki z nogami, moczyli je, a masażysta robił jakiś masaż przy użyciu mydła. Ja byłem jednym z młodszych w drużynie, więc w kolejce zajmowałem ostatnie miejsca, tak więc gdy przychodziła moja pora, to wirówka była już pełna od włosów, a woda zimna – mówi Jarosław Kotas.
– Pojechaliśmy z Arką na obóz do Bułgarii. Mieliśmy tam grać sparingi, ale jak przybyliśmy na miejsce, okazało się, że spadł śnieg. Bułgarzy cały czas nam pokazywali, że jutro będzie okej. Tylko że słupek w bramce był w śniegu na wysokości 30 centymetrów, a oni nic z tym nie robili. Pokręciliśmy się tam półtora dnia i trzeba było wrócić. Zamiast obóz spędzić w Bułgarii, gdzie mieliśmy grać z Lewskim i CSKA, skończyliśmy w Sosnowcu – wspomina Bogusław Kaczmarek. I mówi dalej: – Ze Stoczniowcem wybraliśmy się do Jugosławii, bo klub miał kontakt z miastem Subotica. Tam było wszystko oprócz boisk do treningu. Było jedno. Niestety, za każdą godzinę treningową, gospodarze boiska – bodaj Spartak Subotica – chcieli ileś piłek. Po pięciu dniach nie mieliśmy już żadnej.
Tyle od Boba? Nie, jeszcze historia ze Stomilu Olsztyn: – Pojechaliśmy do Cetniewa. To było dość dziwne, mieliśmy styczeń, a piłkarzom nie płacono od września. Pojechali jednak, lecz postawili warunek, że jeśli po kilku dniach nie dostaną pieniędzy, wrócą z powrotem do Olsztyna. I tych pieniędzy nie było. Zawodnicy wysupłali jakieś zaskórniaki, złożyli się na autokar i chcieli ruszać w drogę powrotną. Długo trwały pertraktacje, by zostali. Mówiłem im, że teraz, na tym obozie, walczą o swoją przyszłość, bo ktoś ich może zauważyć po dobrej wiośnie. Zgodzili się zostać, jeszcze ktoś życzliwy podesłał tysiąc złotych, więc można było pojechać pod hurtownię i nakupić cytrusów, potrzebnych do uzupełnienia elektrolitów. A Stomil się utrzymał i kilku piłkarzy zostało w poważniejszej piłce, z czego mam satysfakcję.
– Za kadencji Wójcika wynajmowano nam Józefa Łuszczka, świetnego narciarza. Wchodziliśmy z nim na górę, a że on góral, to trudno było za nim zdążyć. Z powrotem nas zostawiał i można było zbiegać szlakiem, kto zrobił to najszybciej, miał najwięcej wolnego czasu. A kto był najszybszy, wiadomo – ci, co grali w karty – opowiada Kowalczyk.
Przemyt
– Piłkarz musi być inteligenty: na boisku, ale też poza nim. Czasy, w których grałem w piłkę, były, jakie były, więc musiało się kombinować i nie ma tu powodów do wstydu. Gdy jechaliśmy z drużyną do NRD, braliśmy ze sobą tam co się dało: czapki z lisa, biżuterię. Panie w hotelu ustawiały się do nas w rządku, a my sprzedawaliśmy im te cuda z kilkukrotną przebitką. Gdyby chciał tak robić cywil, nie miał większych szans – pamiętam, że jechaliśmy kiedyś do NRD z mamą starym fiatem, to nas trzepali z taką zajadłością, jakbyśmy tam przemycali pół Polski w bagażniku. No, ale Zawisza był klubem wojskowym, więc na granicy widzieliśmy tylko salut i jechaliśmy dalej. Nikt nie sprawdzał, że każdy z nas miał pod dresem dziesiątki naszyjników – mówi Kotas.
Alkohol
– Utarł się taki mit, że kiedyś na zgrupowaniach były codzienne libacje. Bez przesady. Piłkarze nie byli aż tak durni, by zalewać się codziennie w trupa. Trenerzy dawali nam dzień lub dwa na obozie, byśmy trochę się pobawili. Wyszli na dyskotekę, poszli się wyszumieć czy – jak to się ładnie mówi – ustabilizować hormony – wspomina Iwan.
Albin Mikulski, który nadspodziewanie szybko łapał dobry kontakt z piłkarzami, mówił zawodnikom: – Panowie, dzisiaj SPA – po czym zamykał się w pokoju i oddawał się nawadnianiu organizmu. Piłkarze zresztą też.
Chociaż czasami trenerzy pozwalali na więcej. W jednym z wielu klubów, które zwiedził Ryszard Tarasiewicz, piłkarze podczas zimowego obozu przyszli do “Tarasia” wypytać go o plany na pierwszy dzień zgrupowania. Gdy otworzyli drzwi, to niemal udusili się od papierosowego dymu. – Panowie, dzisiaj jeszcze luz – wychrypiał Tarasiewicz. Drugiego dnia sytuacja się powtórzyła. Trzeciego też. Ostatecznie przez prawie dwa tygodnie zgrupowania zespół trenował ledwie kilka dni.
Podobnie było wtedy, gdy trener Jagiellonii został Tomasz Hajto w duecie z Dariuszem Dźwigałą. Duet szkoleniowców podczas zgrupowania na Litwie uznał, że zaprawa kondycyjna na rundę wiosenną zrobi się sama. Piłkarze mieli dużo luźnych dni, ale catering stał na dobrym poziomie. Przekonał się o tym Koreańczyk Min-kyun Kim, któremu tak zasmakowały regionalne dania, że do Białegostoku przywiózł kilka kilogramów nadwagi.
Ale ten rozdział miał być przecież o alkoholu na obozach. Niekwestionowanym zwycięzcą w piciu na umór został lekarz Górnika Łęczna, który w Turcji najzwyczajniej w świecie przesadził. Facet na tyle przeszacował swoje możliwości, że uwierzył we własną nieśmiertelność i w stanie upojenia wyszedł z pokoju przez balkon. Współtowarzysze libacji nawet nie zauważyli, że jeden z nich zniknął z imprezy i nieszczęśnika dopiero nad ranem znaleźli piłkarze z sąsiedzkiej ukraińskiej drużyny. Lekarz leżał w krzakach i spał. Skończyło się i tak szczęśliwie jak na to, że chłop wyleciał z balkonu na drugim piętrze – został odwieziony do szpitala, gdzie stwierdzono u niego złamanie nogi i uraz kręgosłupa.
A propos balkonów. – Trener w Wiśle dał nam wolny wieczór i poszliśmy na balety do “Kasprowego” – mówi Iwan: – Impreza skończyła się w pokoju Michała Wróbla i Jasia Jałochy. Na trzeźwo nie odzywali się słowem, a jak się napili, to nie szło ich zatrzymać. Chciałem już kończyć ten balet, ale nie chcieli mnie wypuścić z pokoju! Zamknęli drzwi na klucz i tyle. To się wkurzyłem i zacząłem im wyrzucać ciuchy przed balkon. Poleciała koszulka – nic. Poleciał ortalion – nie puszczają mnie. Mówię “kurwa mać, panowie, rzucam telewizorem i będziecie mieli dym”. Dopiero wtedy mnie wypuścili. Rano wychodzę przed ośrodek, a tam na drzewach ciuchy z herbem Wisły… Okazało się, że wszystko widziała pani, która się zajmowała wówczas Centralnymi Ośrodkami Sportu. Kierownik drużyny poszedł z nią pogadać, żeby sprawa nie ujrzała światła dziennego. Powiedziała “dobra, ale przywieźli dzisiaj dwanaście ton węgla, niech ci baletmistrzowie zgłoszą się do kotłowni, żeby go poprzerzucali”. Do końca obozu mnie bolały plecy od tego węgla…
A gdy w hotelu zabrakło alkoholu, to do sklepu leciał – a jakże – najmłodszy. Nocną pobudkę swego czasu zaliczył w Górniku Zabrze Kamil Kosowski, który tak opisywał tamtą historię. – Śpię w hotelu w Zakopanem. Nagle słyszę pukanie i wołanie jednego ze starszych kolegów. “Młody, młody, wstawaj. Sprawa jest. Wódka nam się kończy, musisz iść do sklepu”. Spoglądam na zegarek – pierwsza w nocy. Kurwa. Ale skoro mam iść, to idę. Pół godzinki w jedną stronę, pół godzinki w drugą. Kupiłem im dwa litry. Poszedłem spać, oni pili do rana – wspominał “Kosa”.
– W góry brało się parę złotych, żeby odwiedzić na szycie schronisko – nikt przecież nie biegałby z bidonami. Więc w schronisku trzeba było jedno zimne przyjąć i potem można było spokojnie zbiegać – mówi Kowalczyk.
– W Wiśle dostaliśmy swego czasu pozwolenie na to, żeby wyjść na miasto, ale chyba o północy mieliśmy być już w pokojach. Ja i Krzysiu Budka wróciliśmy trochę później… Wchodzimy na pokoju, a na łóżku Krzyśka śpi trener. Okazało się, że tak długo na nas czekał, że usnął biedak u nas w pokoju – wspomina Iwan.
Puentą alkoholowych wątków niech będzie historia z zimowej przerwy u wspomnianego już Janusza Wójcika. “Wójt” najpierw zorganizował posiadówkę z całym sztabem, a następnego dnia wszyscy mieli zameldować się na treningu. Wszyscy przyszli, ale w fatalnym stanie. Niezniszczalny Wójcik rozsiadł się w szatni i oglądał pobojowisko. Trener bramkarzy był tak wycieńczony całonocną libacją, że po prostu zemdlał. Padając na ziemię otarł się o poważny uraz, bo jego głowa o włos minęła żebra kaloryfera. Zebrani rzucili się trenerowi do pomocy, a Wójcik z uwagą przyglądał się temu upadkowi. Po chwili podzielił się z zespołem sentencją: – Panowie, spokojnie, każdy z nas kiedyś pierdolnie.
Zabijanie nudy
Na obozach bywają dni, podczas których trenerzy organizują i cztery treningi. Ale bywa też tak, że piłkarze mają poranny rozruch, mocne zajęcia w środku dnia, a poza tym czas dla siebie. Jedni czytają książki (choć – jak jakiś czas temu stwierdził Piotr Zieliński – “to już nie jest takie popularne), inni młócą w karty (jeden piłkarz dzwonił do żony, by ta przelała na jego konto kilka tysięcy; oficjalnie – na przeceny w miejscowych sklepach odzieżowych, nieoficjalnie – nie miał już za co grać), jeszcze kolejni pykają w FIFĘ, a wielu po prostu zbija bąki.
Prawdziwym ananasem był Vuk Sotirović. Serb podczas jednego z wypadów zagranicznych nie chciał wyłączyć telefonu podczas wsiadania do samolotu. Uparł się i koniec. Skończyło się na grzywnie i kilku godzinach spędzonych na lotnisku. Ale nie o tym jest ta historia. W Jagiellonii, która do rundy wiosennej przygotowywała się na Mazurach, zorganizowano wycieczkę do Wilczego Szańca. Dla chętnych. A prawie trzydziestoosobowej grupy na zwiedzanie wybrało się ledwie sześciu zawodników (“reszta wolała oglądać CKM-a w pokoju” – mówi nam osoba sprzedająca tę anegdotę). Zaangażowana przewodniczka podczas spacerów po bunkrach opowiadała o historii kwatery głównej III Rzeszy, przeszła do wątku zamachu na Fuhrera, aż tu nagle… JEB! Wybuch taki, że uczestnicy wycieczki prawie narobili w gacie. Przez chwilę przeszło im przez myśl, że bunkier zaraz się zawali. Okazało się jednak, że sprawcą eksplozji był Sotirović, który dzień przed wypadem do Wilczego Szańca nakupił w pobliskim sklepie petard i uznał, że niezłym pomysłem będzie odpalenie ich podczas spaceru po podziemiach.
Jajcarska ekipa zebrała się też w biednym Lechu przed erą rodziny Rutkowskich. Piotr Świerczewski, Piotr Reiss, Błażej Telichowski, Zbigniew Zakrzewski, Damian Nawrocik, a trenerem Czesław Michniewicz – kapela z którą można było konie kraść. W tamtym Kolejorzu w zabijaniu obozowej nudy prym wiódł “Świr”, który uwielbiał zakładać się o zwycięstwa w siatkonogę. O co grano? O zdjęcie dziewczyny. Rywale Świerczewskiego – bo to oni najczęściej przegrywali – musieli dostarczyć Piotrowi zdjęcie swojej partnerki, które ten ustawiał sobie na szafce. Przegrany mógł się odegrać i odzyskać fotę, ale w przypadku porażki stawka szła w górę – przeciwnik “Świra” musiał umówić go na kolację ze swoją dziewczyną i jeszcze za nią zapłacić.
Podczas jednego z obozów w Cetniewie Świerczewski strasznie skarżył się na nocne hałasy. – Trenerze, ja tu kurwa spać nie mogę, całą noc pociągi jeżdżą, budzę się w nocy – marudził. – Piotruś, to nie pociągi, to morze tak szumi… – wyprowadził go z błędu Michniewicz.
Do Cetniewa na obóz pewnego razu własnym autem przyjechał Bartosz Bosacki, który jeździł wówczas efektownym Audi. Zaparkował pod samym ośrodkiem, zameldował się w pokoju i poszedł spać. Rano – prawdziwy raban, auta nie ma. “Bosy” przeczesał cały parking, już wybierał numer na policję, ale w porę zareagował kierownik drużyny. – Bartuś, ja ci to auto w nocy przestawiłem… – wyjaśnił. Lepszy numer wycięli Arkadiuszowi Malarzowi koledzy z drużyny. Bramkarz miał w zwyczaju kłaść się do łóżka w dość specyficzny sposób – od drzwi brał rozbieg po czym siatkarskim padem rzucał się na posłanie. Kumple szybko zauważyli ten rytuał i postanowili nauczyć “Malowanego” kładzenia się tak, jak w uczono w domu. Z korytarza buchnęli gipsową figurę, położyli ją na łóżku i przykryli kołdrą. Malarz po treningu jak zwykle chciał efektownie rozpocząć popołudniową sjestą, ale jego lot zakończył się bolesnymi stłuczeniami.
Kilka lat później – już w Lechu bogatszym – podczas obozu w Jarocinie piłkarze dostali przyzwolenie na skromny relaks. W ramach imienin trenera Mariusza Rumaka dostali zgodę na to, by posiedzieć przy piwku. Ale punkt 23:00 mieli zameldować się w pokojach. Ponad dziesięcioosobowa ekipa nie myślała jednak o spaniu i impreza w hotelu rozkręcała się coraz bardziej. Imprezowiczów poszedł uciszać Jerzy Cyrak, asystent Rumaka, ale na wejściu usłyszał, że “ma wypierdalać”. Sprzeczka przerodziła się w kłótnie, a nad ranem pół drużyny dostało kary finansowe, natomiast Rafał Murawski i Bartosz Ślusarski wylecieli najpierw ze zgrupowania, później z pierwszej drużyny do zespołu rezerw, a wreszcie z całego z klubu.
Nostalgia
Czyta się te historie i pewnie znajdą się osoby, które powiedzą: “tak powinno być i dzisiaj, niech piłkarze zapieprzają ile wlezie!”. Miało to swoje plusy, bo na przykład Jacek Cyzio mówi: – Przygotowanie fizyczne było rewelacyjne. Nie miałem żadnych problemów ze zdrowiem, jak na przykład wyjeżdżałem do Turcji, to moja kondycja była lepsza od tamtejszych zawodników. Dzięki temu mogłem liczyć na pierwszy skład. No, a jeśli dodać fakt, że w tamtych czasach polski futbol klubowy znaczył nieco więcej niż dzisiaj, może wydawać się, że recepta jest gotowa – trzeba wrócić do – brzydko mówiąc – zapierdalania, bo wtedy wrócimy chociaż na pozycję europejskiego średniaka. To byłoby jednak zbyt proste. – Wyjeżdżaliśmy zimą na dwa obozy, podczas jednego nie grało się w piłkę. I to było potem na wiosnę widać – nam, graczom reprezentacji, brakowało w pierwszych wiosennych meczach czucia piłki. Szczególnie jeśli porównywało się nas do drużyn z Zachodu, które przygotowywały się inaczej. To miało też przełożenie na wyniki kadry w tym okresie roku – tłumaczy Jan Tomaszewski.
Poza tym 20 lat temu futbol nie był tak techniczny jak dzisiaj. Wówczas, jeśli zabiegałeś przeciwnika, ten się mógł pogubić, bo nie operował piłką tak sprawnie jak najlepsi teraz. Obecnie trzeba dołożyć coś jeszcze do żelaznej kondycji, bo gdyby nie, pewnie świetne rezultaty osiągałyby na przykład drużyny szkockie. – Jako trener nie mogę zaplanować całego miesiąca z góry. Muszę obserwować i reagować na to, jaka jest pogoda – jak pada śnieg, to rzeczywiście można popracować nad fizyką, ale jak nagle zakwitną krokusy, to od razu trzeba wbiegać na boisko z piłkami – tłumaczy Kotas.
– No i nawet nie ściemnisz trenerowi, że wbiegłeś na górę, bo każdy piłkarz na ten stanik z GPS-em… – śmieje się Iwan.
– Czy dzisiaj obozy wyglądają inaczej niż te kilkanaście lat temu? Zdecydowanie. Młodzi nie mają już takiej fantazji. Jeden Piotrek Świerczewski miał tyle polotu, że pewnie dziś pół Ekstraklasy by nim obdzielił. Nawet nie chodzi o to, że dzisiaj profesjonalizm poszedł do przodu, bo wówczas też miałem zawodników profesjonalnych. Natomiast piłkarze boją się też wyjść na miasto, bo zaraz zdjęcie zrobi im kelnerka, pani z hotelu, ochroniarz i kibice w centrum – wyjasnia Michniewicz.
PAWEŁ PACZUL I DAMIAN SMYK
Fot. Newspix