Drażnisz kibiców. Twoje umiejętności są podawane pod coraz większe wątpliwości, co gorsza w tym festiwalu nieufności zaczyna brać udział też trener, który odstawia cię na trochę na boczny tor i w najważniejszych momentach też nie bardzo ci ufa. Jednak masz piłkę meczową w kluczowym meczu jesieni, która może przywrócić cię do łask wszystkich związanych z klubem. Niestety… marnujesz ją. I niestety: to historia Arkadiusza Milika, która skończyła rozdział pod tytułem „Napoli w Lidze Mistrzów”.
Polak dostał piłkę w doliczonym czasie gry po wrzutce w pole karne. Nie do końca się jej spodziewał, ale intuicyjnie zgasił i można powiedzieć, że w tym momencie zrobił to idealnie, bo zaraz ustawił ją sobie do strzału. Wystarczyło już tylko pokonać Alissona, gdzieś z pięciu metrów, a potem czytać o sobie same pochwały. Niestety, Polak ten pojedynek z brazylijskim bramkarzem przegrał, trafił w niego i zamiast 1:1 na tablicy wyników, do końca meczu – trwającego jeszcze przez kilkadziesiąt sekund – utrzymał się rezultat 1:0 dla Liverpoolu, który klubowi z Anfield oczywiście daje awans.
Trudno orzec, czy jest to rezultat sprawiedliwy. Z jednej strony jak najbardziej tak, bo to Liverpool od pierwszych minut chciał prowadzić grę i robił to z powodzeniem. Jeszcze pierwsza próba Salaha była słaba, gdy Egipcjanin po wrzutce Robertsona przyjmował piłkę, zamiast uderzać z pierwszej, co w konsekwencji pozwoliło ją złapać Ospinie, ale przy drugiej poważniejszej szansie zawodnik Liverpoolu już się nie pomylił. Najpierw przepchnął rywala, potem kiwnął drugiego i z ostrego kąta pokonał kolumbijskiego bramkarza, który – też trzeba przyznać – zachował się źle. Chciał wyczuć rywala, sądził, że ten będzie zagrywał wzdłuż bramki, ale Salah nic takiego nie planował. Uderzył wróżbicie od siedmiu boleści między nogami i wpadło.
Dlaczego więc piszemy, że ten rezultat może nie być sprawiedliwy? Bo gdyby Milik wykorzystał swoją patelnię, Liverpool mógłby mieć pretensje tylko do siebie, a w zasadzie do Mane. Co Senegalczyk dziś marnował… Przechodzi to ludzkie pojęcie. Salah wystawia mu piłkę w polu karnym, a Mane ma masę miejsca? Łup, w boczną siatkę. Podobna sytuacja parę chwil wcześniej? Łup, prosto w bramkarza. Mane wychodzi sam na sam z Ospiną? Ma tyle czasu, że może zaplanować jutrzejsze zakupy, a mimo to nie trafia nawet w bramkę. Jeśli dodać do tego na przykład pudło Milnera, który niecelnie przymierzył po długim rogu, można stwierdzić, że The Reds długo igrali z ogniem, a konkretnie z powiedzeniem „niewykorzystane sytuacje lubią się mścić”. Niestety dla Napoli, Milik zemścić się nie potrafił.
Oczywiście Polak nie jest jedynym winnym, bo w dobrych okazjach pudłowali Callejon i Hamsik, ale to jednak Arek zmarnował patelnię. I ona mu będzie pamiętana. Nie fakt, że sędzia powinien wyrzucić van Dijka za brutalny faul w pierwszej połowie. Nie fakt, że po wejściu Milika i wejściu Zielińskiego drużyna gości się rozruszała. Nie fakt, że Milik wygrał parę pojedynków i umiał zagrać dobrą piłkę do Zielińskiego, ale ten zaliczył z pola karnego podwyższenie. Nie. Wszyscy będą pokazywać ostatnie chwile tego meczu i moment, gdy napastnik z numerem 99 przegrywa kluczowy pojedynek z bramkarzem.
Czy to fair, czy nie – bo przecież równie dobrze Napoli mogłoby ograć Crvenę na wyjeździe – tak będzie. A Liverpool, cóż. Jak zwykle u siebie w Europie zrobił swoje, ostatnio potrafił tam wygrać Real w 2014 roku. The Reds zobaczymy w Lidze Mistrzów na wiosnę.
Liverpool – Napoli 1:0
Salah 34′
Fot. Newspix