Reklama

Wysoka pensja a sukcesy. Jak to wyglądało wcześniej?

Norbert Skorzewski

Autor:Norbert Skorzewski

26 listopada 2018, 15:12 • 9 min czytania 0 komentarzy

Adam Nawałka nie przychodzi do Lecha za dwie napompowane piłki i trzy pachołki treningowe, w tym jeden połamany. Utrzymanie trenera z ćwierćfinałem mistrzostw Europy w CV siłą rzeczy kosztować musi, drugi najwyższy kontrakt trenerski w historii Ekstraklasy przypadkiem nie jest.

Wysoka pensja a sukcesy. Jak to wyglądało wcześniej?

Tak samo jak gwarancją sukcesu. Jeżeli płacisz dużo, wymagasz tyle samo. Dlatego Legia zagwarantowała fortunę Besnikowi Hasiemu, a Lech Nenadowi Bjelicy. Jednego wywożono na taczkach, drugi w pewnym momencie odleciał na stratosferę, generalnie – jeden mniej spektakularnie, drugi bardziej, ale obaj wysokich wymagań nie spełnili, a mówimy o trenerach, którzy przed podpisaniem kontraktu przez Adama Nawałkę byli najlepiej opłacanymi szkoleniowcami w historii naszej ligi.

Jak prezentuje się czołówka?

1. Besnik Hasi, 190 tysięcy złotych netto.

2. Adam Nawałka 150 tysięcy złotych netto.

Reklama

3. Nenad Bjelica 135 tysięcy złotych netto.

4. Stanislaw Czerczesow 130 tysięcy złotych netto.

5. Henning Berg 125 tysięcy złotych netto.

A teraz spójrzmy na osiągnięcia powyższej czwórki, wyłączając oczywiście Adama Nawałkę.

Besnik Hasi – 18 meczów, 1,17 pt./mecz (liczymy wszystkie rozgrywki), awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów

Reklama

Nenad Bjelica – 78 meczów, 1,85 pt./mecz

Stanislaw Czerczesow – 35 meczów, 2,14 pt./mecz, mistrzostwo, Puchar Polski

Henning Berg – 97 meczów, 2,02 pt./mecz, mistrzostwo, Puchar Polski, 1/16 Ligi Europy

Besnik Hasi

Pamiętamy, jak to z Hasim było. Niby awansował do fazy grupowej Ligi Mistrzów, ale rywali w eliminacjach miał kopciuszkowatych, choć ci i tak sprawili mu sporo problemów. W lidze zawodził potwornie, w czapę nie dostał tylko od Wisły Płock i Ruchu Chorzów, plus trzy mecze zremisował.

Był siódmy, biorąc pod uwagę najgorszych zagranicznych trenerów w XXI wieku, ze średnią 1 pt/mecz w lidze (wcześniej liczyliśmy wszystkie rozgrywki). Wyprzedziły go lub podobny bilans miały same tuzy:

Miroslav Copjak, Świt Nowy Dwór Mazowiecki (sezon 03/04, 10 meczów) – Średnia punktów na mecz: 0,40

Libor Pala, Lech Poznań (sezon 03/04, 5 meczów) i Pogoń Szczecin (06/07, 3 mecze) – Średnia punktów na mecz: 0,50

Frantisek Straka, Arka Gdynia (sezon 10/11, 11 meczów) – Średnia punktów na mecz: 0,82

Josef Csaplar, Wisła Płock (sezon 05/06 i 06/07, 40 meczów) – Średnia punktów na mecz: 0,90

Thomas von Heesen, Lechia Gdańsk (sezon 15/16, 11 meczów) – Średnia punktów na mecz: 1,00

Drażen Besek, Zagłębie Lubin (sezon 04/05 i 05/06, 31 meczów) – Średnia punktów na mecz: 1,00

Pamiętajmy jednak, że – mimo wszystko – najważniejsze zadanie wykonał. Wykorzystał zrządzenia losu, jakim było korzystne losowanie w eliminacjach i awansował do fazy grupowej Ligi Mistrzów, do tego ulepił drużynie serce, które przy Jacku Magierze zaczęło bić. Odważnie postawił na Kopczyńskiego, co w tamtym momencie było strzałem w dziesiątkę. Nie pomylił się co do Vadisa i Moulina, chybił tak naprawdę tylko z Langilem. Z perspektywy czasu, Legia nie wyszła na jego zatrudnieniu najgorszej, choć odejść musiał, bo szatnia była rozbita, a drużyna grała fatalnie, co odzwierciedlały wyniki.

Irytowała niemoc po rzutach rożnych. Dość napisać, że na początku sezonu 2016/17 Legia straciła sześć goli po rzutach rożnych i kilka kolejnych (Makuszewski, Nielsen, Sokratis, Bartra) po rzutach wolnych. Obrona stałych fragmentów gry przez Legię Hasiego była kompletnym żartem, a z Belgii napływały niepokojące wieści, że nie ma tu przypadku, bo to bardziej znak charakterystyczny albańskiego szkoleniowca. Generalnie, grzechy Hasiego można byłoby mnożyć i mnożyć: rywale przyjeżdżali na stadion Legii jak po swoje, czy na przykład Hasiemu podczas konferencji prasowych zdarzało się wbijać szpilki zarządowi i zawodnikom. W pamięci zostanie nam jego głupawe pytanie „Dlaczego Polacy są tacy smutni?” czy urocze podsumowanie porażki z Termaliką: „Przegraliśmy w sobotę, ale to nie był zły mecz w naszym wykonaniu”.

Pamiętajmy jednak, że – choć Albańczyk jest najlepiej opłacanym trenerem w historii naszej ligi – to nie przychodził jako ktoś, kto z miejsca może zagwarantować sukcesy. Wystarczyło prześledzić opinię o nim z Belgii i na pewno nie pojawiał się obraz człowieka, który może pociągnąć mistrza Polski do sukcesów.

Sukcesów nie było, a późniejsza droga Hasiego pokazuje, że żadnym przypadkiem to nie jest. Z Olympiakosu Pireus wyleciał po jedenastu spotkaniach, od lipca pracuje w Arabii Saudyjskiej, ale Al-Raed pod jego wodzą ma na razie zabójczą serię 0,89 pt./mecz.

Nenad Bjelica

Po wejściu, jakie zaliczył Chorwat do poznańskiego Lecha, wydawało się, że Kolejorz trafił w dziesiątkę. Seria pięciu (29.10.16-30.11.16) i sześciu (10.02.17-10.03.17) zwycięstw z rzędu w ciągu jednego sezonu to w Polsce zjawisko tak rzadkie jak widok komety Halleya. Bjelica rozpędzał się powoli (zaczął od dwóch zwycięstw w sześciu meczach), jednak gdy już wszedł na pełne obroty, wydawało się, że poznaniacy pewnie zmierzają po tytuł – pamiętamy: 28 kolejka, mecz z Legią, gol na 1:0 Kędziory w końcówce, a potem zabójczy dublet Hamalainena – ale na ostatniej prostej w szprychy Lecha wdarł się uwierający kij.

Kij, który uwierał Bjelicę do końca jego pobytu w Poznaniu. Pobytu naznaczonego nieudaną pogonią za Legią, przegrany finałem Pucharu Polski i – w pewnym momencie – irytującymi wypowiedziami.

Pamiętacie: Duma po Arce, pękanie z dumy po Utrechcie (“Jestem bardzo dumny z mojej drużyny. W mojej karierze nigdy nie byłem dumny tak, jak dzisiaj”), niesprzyjająca temperatura, cirkus, skandaloza, jebie tie matter, premia dla dziennikarzy i wisienka na torcie – szalona presja.

– Wiem, że w Lechu oczekiwania są większe niż możliwości. Podam przykład – my podpisujemy piłkarza, który zarabia – dajmy na to – 5 tysięcy euro miesięcznie, a Legia Warszawa w tym samym czasie takiego, który dostaje 35 tysięcy. A to ode mnie wymaga się tego, że muszę być pierwszy przed zespołem z Warszawy. OK, podaję to tylko jako ciekawostkę – wygrzmiał swego czasu Bjelica, po czym jasno zaznaczył na koniec: – Akceptuję to i nie chcę szukać alibi.

Cały Chorwat – był pewny siebie, ale nic z tej pewności nie wynikało. Bajki o tym, że Lech może grać w fazie grupowej Ligi Mistrzów bajkami, rzeczywistością z kolei wpierdol w Pucharze Polski, przegrany finał z Arką, odpadnięcie z eliminacji Ligi Europy i sfrajerzenie poprzedniego sezonu w Ekstraklasie.

Jakkolwiek spojrzeć, trenera rozlicza się z wyników, więc Nenada nie broni za wiele.

Stanisław Czerczesow

Gdy Stanisław Czerczesow był trenerem Legii, uparcie przekonywał, że w jego słowniku nie ma słowa “problem”. Tym kupił warszawskich kibiców, dołożył do tego sukcesy, dzięki czemu w Warszawie jest dziś postacią, którą wspomina się raczej w większości pozytywnie.

Pamiętamy, jak było. Rosjanin nie zdążył rozpocząć swojej pracy z Legią, jeszcze nie spotkał się z drużyną, a już stał się hitem internetu i postacią bardziej memogenną niż Probierz, Skorża i Staszek Levy razem wzięci. Po pierwszej konferencji prasowej wiedzieliśmy, że trafił się nam ktoś niepodrabialny. – Gdy zobaczyłem, co się dzieje w internecie, myślałem, że nie przepuszczą mnie przez granicę – przyznawał. Generalnie, odstawił show. Nie unikał przepychanek na konferencjach i podczas wywiadów

Pierwsza, dla oficjalnej strony Legii?  Szwoch? Co i rusz kontuzja, nadaje się do gry na skrzypcach. Akademia? Jestem profesjonalnym trenerem, przestańmy rozmawiać o przedszkolu. Mocno.

Problem zaczął pojawiać się, gdy wyniki nie układały się po jego myśli. Legia straciła punkty w Szczecinie, Chorzowie czy Lubinie, mistrzostwo Polski nie było wcale pewne, dopiero co szykowano się do wygranego finału Pucharu Polski z Lechem. Czerczesow nie miał jeszcze na koncie żadnego trofeum (skończył z dwoma, wyciskając ze swojego okresu maksa), ale w pewnym momencie atmosfera gęstniała. Tradycyjne żarty zaczęły coraz częściej zastępować odburknięcia w stylu późnego Beenhakkera i „wychodzenia z drewnianych chatek”. Po jednym z meczów bokserska wymiana: „spieszę się na samolot” i „a ja na tramwaj”, symbolizująca stosunki z dziennikarzami w momentach kryzysu. Kryzysu. Słowo-klucz, którego swego czasu użył Żelisław Żyżyński w rozmowie z trenerem Legii po jednym z meczów. Do tego jeszcze przejęzyczył się w liczbie punktów, co ostatecznie rozsierdziło rosyjskiego szkoleniowca. Efekt? Nadęcie się i spektakularne zakończenie rozmowy.

Czerczesow zdziwił nas najbardziej, gdy przyznał: „Gdy obejmowałem posadę, nikt nie wyobrażał sobie, że będziemy w tym miejscu”, co było absurdem, w końcu mówimy o klubie, który kadrowo był w kraju najsilniejszy. Zapamiętamy mu na pewno przedostatni mecz sezonu, w Gdańsku z Lechią, poświęcenie bitwy, by wygrać wojnę. Wystawił kilku rezerwowych, choć mógł zapewnić sobie mistrzostwo Polski. Przegrał, ale tydzień później Legia pokonała Pogoń i sięgnęła po tytuł.

– I co? Zrobiłem wszystko, czego ode mnie wymagaliście. To chyba dowód, że was szanuję. Mówi się, że skromność zdobi człowieka. Ale mężczyźni nie potrzebują ozdób – w ten sposób na pożegnalnej konferencji prasowej Czerczesow podsumował fakt, że nie miał sobie kompletnie nic do zarzucenia.

Cóż, barwna to była postać, ale co najważniejsze – postać z wynikami. Tego brakowało Bjelicy, a Czerczesow wykonał wszystko, czego od niego oczekiwano.

Henning Berg

– Uważam, że na zwolnienie z Legii nie zasłużyłem. Osiągnąłem z nią dobre wyniki. Zanotowałem łącznie średnią ponad dwóch punktów na mecz. W moim jedynym pełnym sezonie z Legią zdobyłem Puchar Polski, wyszliśmy z grupy w Lidze Europy i zajęliśmy pierwsze miejsce na koniec sezonu zasadniczego. Zabrakło nam punktu na koniec rozgrywek, by uznać to za jeden z najlepszych sezonów w historii klubu – przyznawał jakiś czas po odejściu z Legii “Przeglądowi Sportowemu” Henning Berg.

W Warszawie wygrał 60 spotkań, 16 zremisowań w 21 poległ. Na plus przede wszystkim Europa, choć początki nie zapowiadały tego, że bilans będzie aż tak magiczny (a, mimo wszystko, 16 zwycięstw w 22 meczach takim bilansem jest). Pamiętamy głosy po przejściu w bólach St. Patrick – wszyscy spodziewali się, że Celtic dopuści się na Legii czynu lubieżnego. Pamiętamy jednak, co działo się później. 4:1 w Warszawie, 2:0 w Glasgow. Wiadomo, był walkower, ale bez niego bilans jest naprawdę dobry.

2014/15 – 10 zwycięstw, 1 remis, 3 porażki.

2015/16 – 6 zwycięstw, 2 porażka.

Wyjście z grupy Ligi Europy stało się faktem, do tego doszedł Puchar Polski, na minus przegrany Superpuchar i mistrzostwo w sezonie 14/15 na ostatniej prostej. Tylko tyle i aż tyle. Jego pierwszy sezon, gdy sięgnął po tytuł, był bardzo udany – 75% zwycięstw, 1,94 gola na mecz, 0,75 traconego. Sezon później wszystko wyglądało dobrze, aż z klubu odszedł Miro Radović. Dopóki Legia miała Serba w składzie, wygrywała 70% spotkań, bez niego – zaledwie 56%. Wpływ oczywiście miała reforma i częstsza gra z silniejszymi rywalami, ale zmalała też średnia liczba strzelanych i traconych goli (1,72 i 0,89). W schyłkowym okresie Berga Legia była najskuteczniejsza w jego czasach (ponad dwa gole na mecz), ale też najwięcej traciła (więcej niż bramkę na mecz). No i przede wszystkim – najrzadziej wygrywała, ledwo w co drugim spotkaniu.

Jakkolwiek spojrzeć, formuła w pewnym momencie się wyczerpała, Berga zwolniono na początku października 2015 roku, zastępując Czerczesowem. Kryzys ciągnął się tak naprawdę przez cały 2015 rok. Model współpracy się wyczerpał, Berg też nie wydawał się kimś, kto by przesadnie kombinował w poszukiwaniu rozwiązania. “Róbmy to samo, może wszystko się odmieni” – z takiego założenia wychodził. Nie wyszło, dlatego w Warszawie go pożegnano, choć jego postać trudno ocenić negatywnie.

*

Generalnie, Hasi okazał się wielkim rozczarowaniem, choć do Ligi Mistrzów awansował i kilku piłkarzy wypromował, więc spalonej ziemi po sobie nie zostawił. Bjelica sukcesów w Poznaniu nie zapewnił, w przeciwieństwie do Czerczesowa w Warszawie. A Berg? Osiągnięcia miał, ale nie potrafił wyprowadzić drużynę z kryzysu, no i przerżnął mistrzostwo Polski w 2015 roku. Tak naprawdę tylko Rosjanin odszedł bez poczucia niesmaku.

Wysoka pensja trenera nie zapewnia więc automatycznych sukcesów czy deklasacji ligi na kilka odległości. Nie ma jednak co ukrywać – oczekiwania względem Adama Nawałki są ogromne, co najmniej takie same, a może nawet większe niż w przypadku wymienionej czwórki. Czwórki, którą trudno ocenić jednoznacznie, co tylko pokazuje, że liczy się przede wszystkim warsztat, ale też łut szczęścia, którego nie każdy miał w nadmiarze.

NS

Fot. FotoPyk

Najnowsze